
Historia lubi karać tych, którzy zbyt wcześnie uwierzyli w jej koniec. Gdy świat zachodni zachłysnął się nieuchronnym zwycięstwem liberalnej demokracji jako bezalternatywnego modelu dla całego świata, najpierw przytrafiła mu się wojna o Kuwejt, później zaś niekończący się konflikt ze światem islamu. Ten zaś wpłynął bardzo silnie również na relacje Zachodu (zwłaszcza Stanów Zjednoczonych) z Rosją po zakończeniu zimnej wojny. Amerykanie koncentrując się na walce z islamskim ekstremizmem nie mogli równocześnie pozwolić sobie na kontynuowanie jawnego konfliktu. W postsowieckiej Rosji Zachód chciał widzieć państwo demokratyczne lub przynajmniej demokratyzujące się.
Obraz ten zakłócić mogła sytuacja w Czeczenii. Rosjanom udało się jednak, zwłaszcza w trakcie drugiej wojny czeczeńskiej, przedstawić ją jako miejscowe ognisko tej samej walki z islamistami, jaką toczą Amerykanie w Afganistanie i Iraku. Dzięki temu świat mógł spokojnie walczyć dalej z islamskim zagrożeniem i nie martwić się o Kaukaz. Kiedy rosyjskie wojska weszły do Gruzji, to głównie nowe państwa UE nie pozwoliły Zachodowi dyskretnie odwrócić głowy.
Chociaż Rosjan poznaliśmy lepiej, niż nasi zachodni sojusznicy, to i u nas nie brakowało ludzi głoszących koniec historii. Mieliśmy być państwem w pełni bezpiecznym, otoczonym przyjaciółmi i objętym gwarancjami bezpieczeństwa. Zresztą – przed kim miałyby one nas bronić, skoro nikt, według naszych polityków, już nam nie zagrażał. Z Niemcami jesteśmy razem w Unii Europejskiej i NATO. Rosja zaś przeprasza nas, bez używania słowa „przepraszam” co prawda, za Katyń i wspólnie z nami opłakuje naszego prezydenta na podsmoleńskim lotnisku. My w zamian zachwycamy się wielką zmianą, palimy świeczki na grobach czerwonoarmistów i odsłaniamy pomnik sowieckich najeźdźców z 1920 roku w Ossowie. Stosowne wypowiedzi polityków i artystów deklarujących z mniejszym lub większym stopniu zachwyt dzisiejszą Rosją uosabianą przez Putina, z wielkim upodobaniem przypominane są dziś na portalach społecznościowych.
10 kwietnia 2010 roku nie tylko nie otrzeźwił polskich elit, a wręcz przeciwnie – miał stać się dopełnieniem zmiany polskiej polityki międzynarodowej z jagiellońskiej - łączącej dotąd wszystkie praktycznie liczące się stronnictwa, czy to odwołujące się do Piłsudskiego, czy wierne myśli Giedroycia - na tzw. politykę piastowską. Tę ostatnią lansował minister Radosław Sikorski. W skrócie sprowadzała się do rezygnacji z samodzielnej polityki wobec naszych niedawnych wschodnich partnerów i skoncentrowaniu się wyłącznie na Rosji. Ukraina czy Gruzja przestały w agendzie polskiej polityki zagranicznej praktycznie istnieć, zniknęły też z przemówień polityków.
Polskie władze zaklinały rzeczywistość, mówiąc o najlepszych w historii relacjach z Rosją. Miłej atmosfery w oczach polskich elit politycznych i medialnych nie zakłócało ani śledztwo dotyczące katastrofy smoleńskiej, ani kolejne manewry wojskowe i wycelowane w Polskę pociski w obwodzie kaliningradzkim. Ten zaś obecny był w naszej polityce zagranicznej tylko w kontekście bezrefleksyjnego otwarcia polskiej granicy dla ruchu bezwizowego – z czego uczyniono wręcz priorytet naszej prezydencji w UE, zamiast zająć się choćby wspólną polityką energetyczną. Nielicznym alarmistycznym publikacjom w niszowych na ogół mediach, towarzyszyła cisza. Czasem biliśmy rekordy już nie tylko krótkowzroczności, ale i poddaństwa. Posłowie Ruchu Palikota przepraszali Rosjan za „katolicko-narodowy” PiS, zaś „Wiadomości” świętowały postsowiecki Dzień Zwycięstwa patetycznym filmikiem z rosyjskim żołnierzem.
Po zlekceważeniu Gruzji, przyjęciu do wiadomości Smoleńska i zignorowaniu licznych sygnałów ostrzegawczych, stronnictwo polskiego „końca historii” najwyraźniej przespać chciało również wydarzenia na Ukrainie. Wskazuje na to zarówno początkowe nastawienie najbardziej kojarzonej dziś z rządem telewizji do Majdanu, jak choćby słynny już tweet ministra Radosława Sikorskiego o treści „Oczekuję od polityków PiS deklaracji, ile polskich miliardów chcą wpompować w skorumpowaną gospodarkę Ukrainy aby przekupić prezydenta Janukowycza”. W jednym zdaniu Sikorski odniósł się pogardliwe zarówno do naszego wschodniego sąsiada, jak i opozycji, próbującej prowadzić polską politykę na polu dawno już przez nasz rząd opuszczonym. Trzeba było rozlewu krwi, by wybudzić się z pogodnej drzemki i zauważyć, że zarówno w Kijowie, jak i o wiele bliżej naszej granicy dzieją się rzeczy istotne. Wcześniej deklaracjom innych rządów państw regionu, deklarujących zaniepokojenie losem swoich obywateli i mniejszości zamieszkałych na Ukrainie, towarzyszyło milczenie strony polskiej. Sikorski na Ukrainie znalazł się dopiero wtedy, gdy można było pojechać tam w towarzystwie najsilniejszych unijnych graczy i w blasku reflektorów podpisać porozumienie, którego wartość poznaliśmy praktycznie natychmiast. Trochę wcześniej dotarła do nas jeszcze wypowiedź szefa MSZ skierowana do opozycji, która odbiła się echem większym, niż samo porozumienie – „Jeśli tego nie podpiszecie, będziecie wszyscy martwi”. Cóż, Sikorski, wyniósł wszak z własnego kraju wiedzę o tym, jak liberalny, demokratyczny rząd rozmawia z opozycją, więc postanowił z niej skorzystać również za granicą. Dziś okazuje się, że porozumienie zawarte wówczas w Kijowie najcenniejsze jest dla Rosji, która od jego realizacji uzależnia rozmowy w sprawie Ukrainy.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że dość gwałtownie zmieniła się w ostatnich dniach narracja polskich władz i głównych mediów. Dostrzeżono – na jak długo? – że Rosja nie jest państwem nastawionym pokojowo, a w naszym najbliższym otoczeniu sytuacja geopolityczna bynajmniej nie jest ustabilizowana. Niektórzy, na ogół krytyczni wobec rządu publicyści, zdają się cieszyć tym faktem, nie zauważając, jak bardzo jest on dla naszych polityków kompromitujący. Od rządzących wciąż jeszcze dużym państwem leżącym w środku Europy, a zarazem w punkcie przecięcia wielu interesów strategicznych, wymagać musimy więcej, zamiast pocieszać się, że „lepiej późno, niż wcale”. Gdyby prowadzona do 2007 roku przez polskie władze polityka nie uległa zmianie, Putin miałby dziś zapewne mniejszy komfort działania. Zdemoralizowana Europa, która nie zamierza rezygnować ze swoich interesów, osłabiona Ameryka, potrzebująca współpracy, lub przynajmmniej neutralnej życzliwości Rosjan na Bliskim Wschodzie i w Afganistanie – to czynniki bardzo dla Moskwy korzystne. Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby na swoich nominalnych sojuszników wpływać mogły współdziałające ze sobą kraje dawnej Europy Wschodniej, tej jednak zabrakło w tym kluczowym okresie naturalnego lidera.
Dziś nasi przywódcy zdobywają się na głośne apele, mocne deklaracje i zaskakującą w ich ustach krytykę Rosji i Putina. Ich dotychczasowa praktyka czyni to wszystko jednak mało wiarygodnym i kompromituje również jako specjalistów do spraw polityki międzynarodowej. Dziś wszystkie media przypominają wypowiedź Lecha Kaczyńskiego z wiecu w Tbilisi – „Wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę.” Nie upłynęło wiele czasu, w którym Rosjanie zobaczyli tracące na znaczeniu NATO, bezwolną i słabą Unię Europejską, zatomizowaną Europę Środkowo-Wschodnią, żeby słowa prezydenta Kaczyńskiego zaczęły się spełniać. Czy jednak nasi politycy i ich wyborcy obudzili się wreszcie ze swojego snu o strategicznym bezpieczeństwie Polski? Gwizdy i buczenie na dźwięk nazwiska Kaczyński podczas niedzielnej demonstracji pod ambasadą Rosji każą wstrzymać się z twierdzącą odpowiedzią.
Tekst został napisany na początku miesiąca, kilka dni temu został opublikowany na łamach Gazety Polskiej Codziennie
Obraz ten zakłócić mogła sytuacja w Czeczenii. Rosjanom udało się jednak, zwłaszcza w trakcie drugiej wojny czeczeńskiej, przedstawić ją jako miejscowe ognisko tej samej walki z islamistami, jaką toczą Amerykanie w Afganistanie i Iraku. Dzięki temu świat mógł spokojnie walczyć dalej z islamskim zagrożeniem i nie martwić się o Kaukaz. Kiedy rosyjskie wojska weszły do Gruzji, to głównie nowe państwa UE nie pozwoliły Zachodowi dyskretnie odwrócić głowy.
Chociaż Rosjan poznaliśmy lepiej, niż nasi zachodni sojusznicy, to i u nas nie brakowało ludzi głoszących koniec historii. Mieliśmy być państwem w pełni bezpiecznym, otoczonym przyjaciółmi i objętym gwarancjami bezpieczeństwa. Zresztą – przed kim miałyby one nas bronić, skoro nikt, według naszych polityków, już nam nie zagrażał. Z Niemcami jesteśmy razem w Unii Europejskiej i NATO. Rosja zaś przeprasza nas, bez używania słowa „przepraszam” co prawda, za Katyń i wspólnie z nami opłakuje naszego prezydenta na podsmoleńskim lotnisku. My w zamian zachwycamy się wielką zmianą, palimy świeczki na grobach czerwonoarmistów i odsłaniamy pomnik sowieckich najeźdźców z 1920 roku w Ossowie. Stosowne wypowiedzi polityków i artystów deklarujących z mniejszym lub większym stopniu zachwyt dzisiejszą Rosją uosabianą przez Putina, z wielkim upodobaniem przypominane są dziś na portalach społecznościowych.
10 kwietnia 2010 roku nie tylko nie otrzeźwił polskich elit, a wręcz przeciwnie – miał stać się dopełnieniem zmiany polskiej polityki międzynarodowej z jagiellońskiej - łączącej dotąd wszystkie praktycznie liczące się stronnictwa, czy to odwołujące się do Piłsudskiego, czy wierne myśli Giedroycia - na tzw. politykę piastowską. Tę ostatnią lansował minister Radosław Sikorski. W skrócie sprowadzała się do rezygnacji z samodzielnej polityki wobec naszych niedawnych wschodnich partnerów i skoncentrowaniu się wyłącznie na Rosji. Ukraina czy Gruzja przestały w agendzie polskiej polityki zagranicznej praktycznie istnieć, zniknęły też z przemówień polityków.
Polskie władze zaklinały rzeczywistość, mówiąc o najlepszych w historii relacjach z Rosją. Miłej atmosfery w oczach polskich elit politycznych i medialnych nie zakłócało ani śledztwo dotyczące katastrofy smoleńskiej, ani kolejne manewry wojskowe i wycelowane w Polskę pociski w obwodzie kaliningradzkim. Ten zaś obecny był w naszej polityce zagranicznej tylko w kontekście bezrefleksyjnego otwarcia polskiej granicy dla ruchu bezwizowego – z czego uczyniono wręcz priorytet naszej prezydencji w UE, zamiast zająć się choćby wspólną polityką energetyczną. Nielicznym alarmistycznym publikacjom w niszowych na ogół mediach, towarzyszyła cisza. Czasem biliśmy rekordy już nie tylko krótkowzroczności, ale i poddaństwa. Posłowie Ruchu Palikota przepraszali Rosjan za „katolicko-narodowy” PiS, zaś „Wiadomości” świętowały postsowiecki Dzień Zwycięstwa patetycznym filmikiem z rosyjskim żołnierzem.
Po zlekceważeniu Gruzji, przyjęciu do wiadomości Smoleńska i zignorowaniu licznych sygnałów ostrzegawczych, stronnictwo polskiego „końca historii” najwyraźniej przespać chciało również wydarzenia na Ukrainie. Wskazuje na to zarówno początkowe nastawienie najbardziej kojarzonej dziś z rządem telewizji do Majdanu, jak choćby słynny już tweet ministra Radosława Sikorskiego o treści „Oczekuję od polityków PiS deklaracji, ile polskich miliardów chcą wpompować w skorumpowaną gospodarkę Ukrainy aby przekupić prezydenta Janukowycza”. W jednym zdaniu Sikorski odniósł się pogardliwe zarówno do naszego wschodniego sąsiada, jak i opozycji, próbującej prowadzić polską politykę na polu dawno już przez nasz rząd opuszczonym. Trzeba było rozlewu krwi, by wybudzić się z pogodnej drzemki i zauważyć, że zarówno w Kijowie, jak i o wiele bliżej naszej granicy dzieją się rzeczy istotne. Wcześniej deklaracjom innych rządów państw regionu, deklarujących zaniepokojenie losem swoich obywateli i mniejszości zamieszkałych na Ukrainie, towarzyszyło milczenie strony polskiej. Sikorski na Ukrainie znalazł się dopiero wtedy, gdy można było pojechać tam w towarzystwie najsilniejszych unijnych graczy i w blasku reflektorów podpisać porozumienie, którego wartość poznaliśmy praktycznie natychmiast. Trochę wcześniej dotarła do nas jeszcze wypowiedź szefa MSZ skierowana do opozycji, która odbiła się echem większym, niż samo porozumienie – „Jeśli tego nie podpiszecie, będziecie wszyscy martwi”. Cóż, Sikorski, wyniósł wszak z własnego kraju wiedzę o tym, jak liberalny, demokratyczny rząd rozmawia z opozycją, więc postanowił z niej skorzystać również za granicą. Dziś okazuje się, że porozumienie zawarte wówczas w Kijowie najcenniejsze jest dla Rosji, która od jego realizacji uzależnia rozmowy w sprawie Ukrainy.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że dość gwałtownie zmieniła się w ostatnich dniach narracja polskich władz i głównych mediów. Dostrzeżono – na jak długo? – że Rosja nie jest państwem nastawionym pokojowo, a w naszym najbliższym otoczeniu sytuacja geopolityczna bynajmniej nie jest ustabilizowana. Niektórzy, na ogół krytyczni wobec rządu publicyści, zdają się cieszyć tym faktem, nie zauważając, jak bardzo jest on dla naszych polityków kompromitujący. Od rządzących wciąż jeszcze dużym państwem leżącym w środku Europy, a zarazem w punkcie przecięcia wielu interesów strategicznych, wymagać musimy więcej, zamiast pocieszać się, że „lepiej późno, niż wcale”. Gdyby prowadzona do 2007 roku przez polskie władze polityka nie uległa zmianie, Putin miałby dziś zapewne mniejszy komfort działania. Zdemoralizowana Europa, która nie zamierza rezygnować ze swoich interesów, osłabiona Ameryka, potrzebująca współpracy, lub przynajmmniej neutralnej życzliwości Rosjan na Bliskim Wschodzie i w Afganistanie – to czynniki bardzo dla Moskwy korzystne. Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby na swoich nominalnych sojuszników wpływać mogły współdziałające ze sobą kraje dawnej Europy Wschodniej, tej jednak zabrakło w tym kluczowym okresie naturalnego lidera.
Dziś nasi przywódcy zdobywają się na głośne apele, mocne deklaracje i zaskakującą w ich ustach krytykę Rosji i Putina. Ich dotychczasowa praktyka czyni to wszystko jednak mało wiarygodnym i kompromituje również jako specjalistów do spraw polityki międzynarodowej. Dziś wszystkie media przypominają wypowiedź Lecha Kaczyńskiego z wiecu w Tbilisi – „Wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę.” Nie upłynęło wiele czasu, w którym Rosjanie zobaczyli tracące na znaczeniu NATO, bezwolną i słabą Unię Europejską, zatomizowaną Europę Środkowo-Wschodnią, żeby słowa prezydenta Kaczyńskiego zaczęły się spełniać. Czy jednak nasi politycy i ich wyborcy obudzili się wreszcie ze swojego snu o strategicznym bezpieczeństwie Polski? Gwizdy i buczenie na dźwięk nazwiska Kaczyński podczas niedzielnej demonstracji pod ambasadą Rosji każą wstrzymać się z twierdzącą odpowiedzią.
Tekst został napisany na początku miesiąca, kilka dni temu został opublikowany na łamach Gazety Polskiej Codziennie
(9)
3 Comments
autor
15 March, 2014 - 19:13
pzdr
BB
dziękuję, pozdrawiam
15 March, 2014 - 22:13
pozdrawiam
Po spotkaniu Tuska z Merkel
15 March, 2014 - 21:14
Minister obrony Estonii, Urmas Reinsalu, opowiedział się za obecnością wojsk NATO na terenie Estonii, Litwy i Łotwy. Ma to związek z działaniami Rosji wobec Ukrainy i obawą przed rosyjską ofensywą w krajach bałtyckich.
Embargo na sprzedaż wieprzowiny do Rosji będzie dotyczyło tylko Polski i Litwy, Kraje UE dogadały się z Rosją za plecami Polski. Wysoki przedstawiciel KE: Polska musi się pogodzić z tym.
Po cichu Unia Europejska pozwala na dwustronne porozumienia zachodnich krajów z Rosją.
Zaczęła się pisać dalsza historia realna wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego - Saakaszwili mówi, że Putin chce Kijowa tak, jak chciał Tbilisi.
Czekam na dalszy ciąg... geopolitycznego przebudzenia, tylko prawdopodobnie Tusk drugi raz nie przebudzi się, chociaż kto wie. Kłamstwo jest jego naturą.
_________________
Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków