Jeszcze o obrońcach krzyża

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  1
Odkąd ministrowie Beaty Szydło przedstawili swój audyt rządów koalicji PO-PSL powraca temat osób, nazwanych „obrońcami krzyża”, którzy na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie protestowali przeciw przeniesieniu krzyża pamięci spod pałacu prezydenckiego. Grupa ta została tam na bardzo długo, a kilka osób przychodzi w to miejsce do dziś. Niedawno, podczas ostatniej rocznicy katastrofy smoleńskiej, fragment wystąpienia poświęcił im Jarosław Kaczyński. Z przeglądu działalności służb specjalnych dowiedzieliśmy się, że środowisko to było inwigilowane, działał w nim agent, obserwowany był również niezłomny, związany z tą grupą kapłan – ksiądz Stanisław Małkowski, przyjaciel ks. Jerzego Popiełuszki. Małkowski towarzyszył obrońcom zwłaszcza podczas wieczornego Apelu Jasnogórskiego i trwał na swoim posterunku pomimo niechęci kościelnej hierarchii. To również on poświęcił krzyż w czasie, gdy rozpoczynała się w centrum Warszawy historia, w której udział brali ludzie, kierujący się pięknymi i szczerymi emocjami, kilku chcących zaistnieć przy tej okazji niszowych polityków, cała galeria barwnych (czasem – zbyt barwnych) postaci, warszawska, bananowa młodzież, oraz margines i służby.

Ta opowieść dla mnie zaczyna się 9 maja, gdy w przeddzień pierwszej miesięcznicy katastrofy pod pałac prezydencki zwołała ludzi efemeryczna inicjatywa „Ruch 10 kwietnia” założona m.in. przez Przemysława Wiplera. Ruch powstał, jak mówił Wipler, „aby ludzie nie rozeszli się po domach, by nie skończyło się na wspólnym przeżywaniu żałoby narodowej po prezydencie Lechu Kaczyńskim i innych ofiarach katastrofy pod Smoleńskiem. (…) To było przeżycie powszechne. Chcemy, by miało to charakter trwały”. Jak na ironię, Ruch 10 Kwietnia, po kilku miesiącach praktycznie przestał być widoczny. Jednak to właśnie Wipler wraz z kolegami pierwsi zwołali taką masę ludzi pod pałac. Organizatorzy spodziewali się ponoć 500 osób, przyszło ich dziesięć razy więcej. Nie pozostało to bez wpływu na organizację – praktycznie nie było słychać mówców. W końcu na latarnię wdrapał się obdarzony donośnym głosem mężczyzna, który wykrzyczał treść petycji, pod którą tego dnia zbierano podpisy. Mężczyzną tym był, uznany później za prowokatora, Andrzej Hadacz. 9 maja – tak pozostało zresztą właściwie do wyborów – nie było na Krakowskim Przedmieściu kontrmanifestantów. Jednak dało się zauważyć różne niepokojące zdarzenia, na przykład starszego pana, który, jak twierdził, na pamiątkę, robił zdjęcia arkuszom podpisanej petycji, zawierającym dane wrażliwe sygnatariuszy…

Po wyborach Trakt Królewski zapełnił się już wyraźnie innymi ludźmi. Obok grupy modlących się, pojawiła się pijana, agresywna młodzież, eleganccy i pijani prowokatorzy z własną obstawą i kamerzystami, słowem służby, kryminaliści i wielkomiejska, nowobogacka żulia. Było też wielu zwykłych obserwatorów, pozornie bezstronnych, którzy jednak dziwnym trafem przymykali oko na zdziczenie jednej ze stron. Po krótkim zwycięstwie 3 sierpnia okazało się, że obrońcy padają ofiarą napaści słownych w dzień, a fizycznych w nocy. Policja i straż miejska praktycznie nie reagowały na przepychanki, wyzwiska czy takie drobiazgi jak publiczne oddawanie moczu czy picie alkoholu przed siedzibą prezydenta. Media ogłosiły początek „społeczeństwa obywatelskiego”.

To wtedy zacząłem bywać na Krakowskim Przedmieściu. Starałem się przyjeżdżać co drugą noc, by na miejscu wpierać modlitwą i obecnością ludzi, z którymi niekoniecznie było mi po drodze, lecz którzy doświadczali pogardy i przemocy za sprawy, które również dla mnie były ważne. Był to dla mnie wybór oczywisty, którego, mimo upływu lat, nie żałuję. Pamiętam z tamtych czasów odczucie całkowitego osamotnienia – otwartym piekłem, bo tak odbierałem wówczas rozgrywające się dookoła mnie wydarzenia, na Krakowskim Przedmieściu bardzo długo nie interesowały się media prawicowe, pozostałe zaś kreowały prawie wyłącznie radosny i otwarty wizerunek antyklerykalnej, agresywnej młodzieży, której twarzą najpierw stał się Dominik Taras, później zaś Janusz Palikot. Dopiero, gdy w internecie pojawił się film, na którym przedstawiciel „społeczeństwa obywatelskiego” wyzywał rozmówcę, obrońcę krzyża, od Żydów i brudasów, wreszcie zaczęto zauważać problem. Przełomem była demonstracja, zwołana przez Dominika Tarasa, ukrzyżowany miś i hasło „Chcemy Barabasza”. Jednak i po latach, po prawej stronie, wizerunek obrońców krzyża oparty jest na stereotypie – grupy zastraszonych, bezbronnych starszych osób (tak przedstawił ich choćby Bronisław Wildstein w książce „Ukryty”). Tymczasem, choć jest oczywiste, kto był wówczas ofiarą, a kto agresorem, jest to w jakiś sposób krzywdzące dla ludzi, którzy potrzebowali wielkiej siły, duchowej, lecz przecież również fizycznej, by trwać najpierw pod pałacem, później przed Zachętą. Ludzi w każdym wieku. Jako ówczesny 32-latek  nie byłem prawie nigdy najmłodszym uczestnikiem wydarzeń. Co więcej, wśród modlących spotykałem nieraz, choć rzadziej, niż bym chciał, młodych ludzi, którzy przychodzili tam w geście sprzeciwu, z podobnymi do moich intencjami i nie zawsze, co zupełnie kłóci się z przedstawianym dziś obrazem, były to osoby wierzące.

Obrońcy krzyża kojarzą się dziś z jednej strony z małą grupką modlących się, zapominając o osobach, które nie były na miejscu przez cały czas, lecz przychodziły, dołączały się, czuwały by wrócić na Krakowskie jeszcze wiele razy. Z drugiej strony, co wygodne, jeśli przyjąć pozycję obserwatora, wszystko sprowadza się do politycznej, a jak zakładamy dziś być może również policyjnej prowokacji, pomija się więc kwestię moralnego nakazu, kierującego wieloma obecnymi w tym wyjątkowym miejscu ludźmi. Pośród nich inni, których obecność mogła budzić niepokój, lecz nie znamy jej przyczyn, jak chłopak, znany z filmów zamieszczonych w internecie, prawdopodobnie pod wpływem narkotyków, obraża policję; jak pani Joanna, charakterystyczna, często padająca ofiarą kpin, z którą sfotografowała się późniejsza „suflerka” Komorowskiego, dając pretekst do nieuprawnionych moim zdaniem oskarżeń (nie znamy okoliczności zrobienia tego zdjęcia); wreszcie Andrzej Hadacz, który stał się medialną, niekoniecznie chcianą twarzą tej grupy, by po latach pojawiać się u boku polityków PO, a który wcale nie był pod pałacem prezydenckim stałym gościem. 

Trudno jest ocenić po latach czyjąś rolę, wiele osób widziało się raz lub dwa razy, czasem późną nocą, niektórzy uczestnicy tamtych wydarzeń już nie żyją. Niektórych spotkały nieprzyjemności, jak pana Jana, przez warszawską straż miejską, znaną głównie ze sprzątania kwiatów i zniczy, umieszczonego bezprawnie w szpitalu psychiatrycznym. Ciekawe, że po latach niektóre twarze widywałem jako wiernych obserwatorów procesu Wojciecha Sumlińskiego. Obawiam się, że coraz trudniej będzie stworzyć jeden, spójny i sprawiedliwy opis tamtych wydarzeń i ich uczestników. Mamy oczywiście film „Krzyż” w reżyserii Ewy Stankiewicz, lecz mamy też wygodne, nie do końca zgodne z prawdą stereotypy i wyobrażenia. Uczestnicy mają również swoje emocje, które nie pozwalają spojrzeć na tamte dni (dla wielu tygodnie i miesiące) z całkowitym spokojem. Chciałbym jednak, aby zapamiętano z nich coś więcej, niż agresywną młodzież, napadanych ludzi i prowokację służb i polityków. Wymiar duchowy tamtych zdarzeń, wytrwałość grupy ludzi, która postanowiła dać świadectwo, nie powinien zostać przesłonięty przez działania chcących wykorzystać ją w złej sprawie. Nie pozwólmy im napisać tej historii po swojemu.

Krzysztof Karnkowski
Artykuł ukazał się we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
https://twitter.com/karnkowski
fotografia własna
5
5 (4)

1 Comments

Obrazek użytkownika Animela

Animela
"eleganccy i pijani"

To jest zbiór łączny czy rozłączny? ... Bo jakoś mi ta elegancja z pijaństwem średnio idzie w parze ...

Więcej notek tego samego Autora:

=>>