
Rok temu ulice polskich miast oklejone były czerwonymi plakatami, na których odwrócona do góry nogami wieża Eiffla wyrastała z hałdy ludzkich czaszek. Reklama horroru „Jako w piekle, tak i na ziemi”, rozgrywającego się w podparyskich kanałach, przypomniała mi się wkrótce po piątkowej tragedii. Mroczna wizja grafika okazała się być wyjątkowo ponurym proroctwem.
Jednak w sobotę rano przestrzeń zdominowały inne obrazy. Na zdjęcia w portalach społecznościowych ludzie masowo nałożyli francuskie barwy narodowe, w czym pomagała specjalna aplikacja, w mediach pojawiały się flagi Francji z żałobną kokardą lub infantylna pacyfka wpisana w najbardziej znaną paryską budowlę. Te, zapewne często płynące ze szlachetnego porywu serca, lecz zarazem dość naiwne reakcje przełożyły się na szybko łagodniejący przekaz mediów i wypowiedzi europejskich polityków. Reakcją na najgorszy jak dotąd atak choroby ma być zwiększenie dawek trucizny, jaką karmione są europejskie społeczeństwa. Media po raz kolejny przyjęły starą praktykę ukrywania narodowości zamachowców. Ponieważ byli wśród nich obywatele Belgii i Francji, czytamy i słyszymy o Belgu i Francuzie, choć sam fakt zamachów pokazuje, że nie ma mowy o żadnej asymilacji. Gdyby w relacjach nie musiało pojawić się zawołanie „Allahu akbar!”, zapewne w ogóle pominięto by kwestię motywów religijnych. Ze zjawiska będącego częścią wielkiego konfliktu cywilizacyjnego czyni się więc wewnętrzną sprawę Europy, wręcz krwawą awanturę między Europejczykami. Tyle tylko, że gdy trzeba podać ich imiona, niespecjalnie wciąż jeszcze kojarzą nam się one z Europą.
Ta część polskich mediów, która lubi uważać się za opiniotwórczą, wpisuje się bardzo silnie w szerszy europejski nurt. Bezrefleksyjnie powtarza dezinformacje o rzekomych Europejczykach stojących za aktem terroru, próbując przekonać odbiorców, że celem radykałów nie jest zniszczenie niewiernych, a jedynie pogorszenie wizerunku uchodźców. Naturalna reakcja obronna i zaostrzenie kursu Europy ma być więc realizacją planów osób odpowiedzialnych za ostatnie akty przemocy. Część naszych dziennikarzy martwi się głównie o możliwy dalszy wzrost nastrojów antyimigranckich, zaś Marsz Niepodległości, chociażby w swej spokojniejszej tegorocznej odsłonie, jest dla nich zapewne koszmarem większym, niż paryska masakra. Te same osoby, które kilka dni wcześniej postulowały, by 11 listopada ulicami polskich miast maszerowała jesienna wersja parady Schumana, tym razem przestraszyły się, że europejskie społeczeństwa połączą terroryzm z imigracją, a popularność zyskają ugrupowania odległe od obowiązującego dotąd multi-kulti. Po raz pierwszy ich obawy zdają się być zresztą uzasadnione. Gdy nasze media z lubością doniosły o rzekomo powszechnej krytyce, jaka spotkać miała za granicą PiS za odwołanie się do anty-imigranckiej (czy raczej imigrancko-sceptycznej) retoryki, okazało się, że poza komentarzami unijnych przywódców są jeszcze opinie zwykłych internautów, których ton jest zupełnie inny. Mieliśmy sprowadzić do Europy siłę roboczą, która uratuje naszą ekonomię (jakimś cudem takie instrumentalne podejście do przybyszów mieści się w poprawności politycznej), a razem z nią importujemy wszystkie trapiące ją na dotychczasowym miejscu problemy, by dać im się spotęgować już w Europie.
Atakując Prawo i Sprawiedliwość za głośne artykułowanie obaw większości Polaków, dziennikarze strzelają gola do własnej bramki. Tu nie działa już argument autorytetów – zagranicznej prasy czy unijnych polityków – ponieważ i oni rozmijają się kompletnie z poglądami zarówno naszego, jak i również, co widzimy bardzo wyraźnie w Niemczech, własnego społeczeństwa. Pedagogika wstydu zawodzi, co dodatkowo działa na korzyść PiS. I chociaż pierwsze wypowiedziane po zamachu słowa Konrada Szymańskiego później zostały złagodzone przez Witolda Waszczykowskiego, to jest mało prawdopodobne, by „niepoprawne politycznie” podejście do imigrantów mogło dziś zaszkodzić tej partii. Pomimo, że wielokrotnie apelowałem o nieprzykładanie zbyt wielkiej wagi do sondaży, nie mogę odmówić sobie zauważenia, że w jednym z nich, opublikowanym w ostatnich dniach, PiS zanotował rekordowe poparcie 44%. Gdyby na poważnie chciały wziąć go fetyszyzujące prawie każde badanie opinii publicznej media, musiałaby uznać swoją całkowitą porażkę – partii Jarosława Kaczyńskiego nie zaszkodziło rzekomo zbyt długie tworzenie rządu, wystawienie na jedno z ważniejszych Antoniego Macierewicza, czy wreszcie wypowiedź Szymańskiego.
Działania rządu Ewy Kopacz w sprawach imigrantów podporządkowane były politycznemu interesowi Donalda Tuska. Ten wymagał zaś realizacji polityki Angeli Merkel, co w tym wypadku oznaczało całkowitą ugodę wobec niemieckich planów podziału uchodźców między europejskie państwa. Dla własnych relacji z kanclerz Niemiec, a przy okazji zapewne również z innymi czołowymi politykami państw „starej Unii”, Tusk był gotów poświęcić nawet wyborczy wynik własnej partii. I faktycznie, poświęcił, do ostatniej chwili kalkulując prawdopodobnie, że nawet przy osłabionym wyniku sytuację w kraju uratuje powstanie koalicji „wszyscy przeciw PiS”. Nie przewidział jednak tego, że Prawo i Sprawiedliwość zdobędzie większość uniezależniającą tę partię od pozostałych sejmowych ugrupowań.
Ponieważ z Unii napływa coraz więcej sygnałów, że brukselscy politycy, zrażeni niekompetencją, lenistwem, czy zwykłą słabością merytoryczną Tuska nie zatrzymają go na stanowisku, może okazać się, że polityk znany z miłości do piłki, zakiwał się na śmierć. Na niekorzyść Donalda Tuska działa również fakt, że grunt pod nogami zaczyna palić się jego największej politycznej patronce. Angela Merkel bardzo szybko traci poparcie wśród Niemców, którzy coraz wyraźniej dostrzegają bankructwo tak mocno lansowanego przez nią eksperymentu społeczno-kulturowego. Jeszcze niedawno były premier mógł snuć wizję, w których opromieniony unijną sławą wraca do Polski i obejmuje władzę, może nawet zdobywa upragnioną prezydenturę. Tymczasem jednak na miejscu zamiast czerwonego dywanu i złoconego żyrandola czekają na niego ministrowie Kamiński, Macierewicz i Ziobro. Wszystko to dla Tuska wyglądać musi na jakiś senny koszmar. Zrozumiały niepokój przekładać się musi na dalsze pogorszenie jakości jego brukselskiej pracy, podobne do tego, jakie wcześniej w kraju zdarzyło się zarówno jemu samemu, jak i jego następczyni. Coraz gorsza jakość pracy to dalsze pogorszenie ocen, a więc równia pochyła, po której niedawny największy wygrany polskiej polityki zsunie się wprost do IV RP ze swoich koszmarów. Jeśli objęcie stanowiska w Brukseli było dla Tuska jak przenosiny do raju, czym okaże się powrót do Polski?
To, co może okazać się największym problemem Tuska, jest jednak bardzo dobrą okolicznością dla Polski. W czasach bardzo niestabilnej sytuacji geopolitycznej, w której polskie bezpieczeństwo nie idzie w parze z unijną, czy raczej niemiecką wizją przyszłości Europy, kluczowe stanowiska obejmują osoby, które znają się na służbach, nie pozwolą zaś służbom sobą manipulować. Które wreszcie nie poświęcą naszego spokoju w zamian za poklepanie po plecach na europejskich salonach.
Tymczasem, choć w środę w sejmie faktycznie powstała koalicja „Wszyscy Przeciw PiS”, w której ramię w ramię ręce „przeciw” podnieśli Paweł Kukiz, narodowcy oraz partyjni koledzy i koleżanki Ewy Kopacz i Ryszarda Petru, powstał rząd, który pozwala w przyszłość spojrzeć z optymizmem. Pierwsze działania nominowanych ministrów, a także dobre porozumienie między rządem a prezydentem pokazują, że czekają nas radykalne zmiany, o wiele większe, niż w latach 2005-2007. Po ośmiu latach rządów Platformy politycy PiS zdają sobie na pewno sprawę z tego, o jak wielką stawkę toczy się dziś gra. Miejmy nadzieję, że uda im się utrzymać impet i determinację z ostatnich dni.
Tekst ukazał się we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
Jednak w sobotę rano przestrzeń zdominowały inne obrazy. Na zdjęcia w portalach społecznościowych ludzie masowo nałożyli francuskie barwy narodowe, w czym pomagała specjalna aplikacja, w mediach pojawiały się flagi Francji z żałobną kokardą lub infantylna pacyfka wpisana w najbardziej znaną paryską budowlę. Te, zapewne często płynące ze szlachetnego porywu serca, lecz zarazem dość naiwne reakcje przełożyły się na szybko łagodniejący przekaz mediów i wypowiedzi europejskich polityków. Reakcją na najgorszy jak dotąd atak choroby ma być zwiększenie dawek trucizny, jaką karmione są europejskie społeczeństwa. Media po raz kolejny przyjęły starą praktykę ukrywania narodowości zamachowców. Ponieważ byli wśród nich obywatele Belgii i Francji, czytamy i słyszymy o Belgu i Francuzie, choć sam fakt zamachów pokazuje, że nie ma mowy o żadnej asymilacji. Gdyby w relacjach nie musiało pojawić się zawołanie „Allahu akbar!”, zapewne w ogóle pominięto by kwestię motywów religijnych. Ze zjawiska będącego częścią wielkiego konfliktu cywilizacyjnego czyni się więc wewnętrzną sprawę Europy, wręcz krwawą awanturę między Europejczykami. Tyle tylko, że gdy trzeba podać ich imiona, niespecjalnie wciąż jeszcze kojarzą nam się one z Europą.
Ta część polskich mediów, która lubi uważać się za opiniotwórczą, wpisuje się bardzo silnie w szerszy europejski nurt. Bezrefleksyjnie powtarza dezinformacje o rzekomych Europejczykach stojących za aktem terroru, próbując przekonać odbiorców, że celem radykałów nie jest zniszczenie niewiernych, a jedynie pogorszenie wizerunku uchodźców. Naturalna reakcja obronna i zaostrzenie kursu Europy ma być więc realizacją planów osób odpowiedzialnych za ostatnie akty przemocy. Część naszych dziennikarzy martwi się głównie o możliwy dalszy wzrost nastrojów antyimigranckich, zaś Marsz Niepodległości, chociażby w swej spokojniejszej tegorocznej odsłonie, jest dla nich zapewne koszmarem większym, niż paryska masakra. Te same osoby, które kilka dni wcześniej postulowały, by 11 listopada ulicami polskich miast maszerowała jesienna wersja parady Schumana, tym razem przestraszyły się, że europejskie społeczeństwa połączą terroryzm z imigracją, a popularność zyskają ugrupowania odległe od obowiązującego dotąd multi-kulti. Po raz pierwszy ich obawy zdają się być zresztą uzasadnione. Gdy nasze media z lubością doniosły o rzekomo powszechnej krytyce, jaka spotkać miała za granicą PiS za odwołanie się do anty-imigranckiej (czy raczej imigrancko-sceptycznej) retoryki, okazało się, że poza komentarzami unijnych przywódców są jeszcze opinie zwykłych internautów, których ton jest zupełnie inny. Mieliśmy sprowadzić do Europy siłę roboczą, która uratuje naszą ekonomię (jakimś cudem takie instrumentalne podejście do przybyszów mieści się w poprawności politycznej), a razem z nią importujemy wszystkie trapiące ją na dotychczasowym miejscu problemy, by dać im się spotęgować już w Europie.
Atakując Prawo i Sprawiedliwość za głośne artykułowanie obaw większości Polaków, dziennikarze strzelają gola do własnej bramki. Tu nie działa już argument autorytetów – zagranicznej prasy czy unijnych polityków – ponieważ i oni rozmijają się kompletnie z poglądami zarówno naszego, jak i również, co widzimy bardzo wyraźnie w Niemczech, własnego społeczeństwa. Pedagogika wstydu zawodzi, co dodatkowo działa na korzyść PiS. I chociaż pierwsze wypowiedziane po zamachu słowa Konrada Szymańskiego później zostały złagodzone przez Witolda Waszczykowskiego, to jest mało prawdopodobne, by „niepoprawne politycznie” podejście do imigrantów mogło dziś zaszkodzić tej partii. Pomimo, że wielokrotnie apelowałem o nieprzykładanie zbyt wielkiej wagi do sondaży, nie mogę odmówić sobie zauważenia, że w jednym z nich, opublikowanym w ostatnich dniach, PiS zanotował rekordowe poparcie 44%. Gdyby na poważnie chciały wziąć go fetyszyzujące prawie każde badanie opinii publicznej media, musiałaby uznać swoją całkowitą porażkę – partii Jarosława Kaczyńskiego nie zaszkodziło rzekomo zbyt długie tworzenie rządu, wystawienie na jedno z ważniejszych Antoniego Macierewicza, czy wreszcie wypowiedź Szymańskiego.
Działania rządu Ewy Kopacz w sprawach imigrantów podporządkowane były politycznemu interesowi Donalda Tuska. Ten wymagał zaś realizacji polityki Angeli Merkel, co w tym wypadku oznaczało całkowitą ugodę wobec niemieckich planów podziału uchodźców między europejskie państwa. Dla własnych relacji z kanclerz Niemiec, a przy okazji zapewne również z innymi czołowymi politykami państw „starej Unii”, Tusk był gotów poświęcić nawet wyborczy wynik własnej partii. I faktycznie, poświęcił, do ostatniej chwili kalkulując prawdopodobnie, że nawet przy osłabionym wyniku sytuację w kraju uratuje powstanie koalicji „wszyscy przeciw PiS”. Nie przewidział jednak tego, że Prawo i Sprawiedliwość zdobędzie większość uniezależniającą tę partię od pozostałych sejmowych ugrupowań.
Ponieważ z Unii napływa coraz więcej sygnałów, że brukselscy politycy, zrażeni niekompetencją, lenistwem, czy zwykłą słabością merytoryczną Tuska nie zatrzymają go na stanowisku, może okazać się, że polityk znany z miłości do piłki, zakiwał się na śmierć. Na niekorzyść Donalda Tuska działa również fakt, że grunt pod nogami zaczyna palić się jego największej politycznej patronce. Angela Merkel bardzo szybko traci poparcie wśród Niemców, którzy coraz wyraźniej dostrzegają bankructwo tak mocno lansowanego przez nią eksperymentu społeczno-kulturowego. Jeszcze niedawno były premier mógł snuć wizję, w których opromieniony unijną sławą wraca do Polski i obejmuje władzę, może nawet zdobywa upragnioną prezydenturę. Tymczasem jednak na miejscu zamiast czerwonego dywanu i złoconego żyrandola czekają na niego ministrowie Kamiński, Macierewicz i Ziobro. Wszystko to dla Tuska wyglądać musi na jakiś senny koszmar. Zrozumiały niepokój przekładać się musi na dalsze pogorszenie jakości jego brukselskiej pracy, podobne do tego, jakie wcześniej w kraju zdarzyło się zarówno jemu samemu, jak i jego następczyni. Coraz gorsza jakość pracy to dalsze pogorszenie ocen, a więc równia pochyła, po której niedawny największy wygrany polskiej polityki zsunie się wprost do IV RP ze swoich koszmarów. Jeśli objęcie stanowiska w Brukseli było dla Tuska jak przenosiny do raju, czym okaże się powrót do Polski?
To, co może okazać się największym problemem Tuska, jest jednak bardzo dobrą okolicznością dla Polski. W czasach bardzo niestabilnej sytuacji geopolitycznej, w której polskie bezpieczeństwo nie idzie w parze z unijną, czy raczej niemiecką wizją przyszłości Europy, kluczowe stanowiska obejmują osoby, które znają się na służbach, nie pozwolą zaś służbom sobą manipulować. Które wreszcie nie poświęcą naszego spokoju w zamian za poklepanie po plecach na europejskich salonach.
Tymczasem, choć w środę w sejmie faktycznie powstała koalicja „Wszyscy Przeciw PiS”, w której ramię w ramię ręce „przeciw” podnieśli Paweł Kukiz, narodowcy oraz partyjni koledzy i koleżanki Ewy Kopacz i Ryszarda Petru, powstał rząd, który pozwala w przyszłość spojrzeć z optymizmem. Pierwsze działania nominowanych ministrów, a także dobre porozumienie między rządem a prezydentem pokazują, że czekają nas radykalne zmiany, o wiele większe, niż w latach 2005-2007. Po ośmiu latach rządów Platformy politycy PiS zdają sobie na pewno sprawę z tego, o jak wielką stawkę toczy się dziś gra. Miejmy nadzieję, że uda im się utrzymać impet i determinację z ostatnich dni.
Tekst ukazał się we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
(3)