Grzegorz Roman - niegdyś popularny aktor dziecięcy – mieszka obecnie razem z żoną Martą na hiszpańskiej wyspie Feurteventura.
W czasie tegorocznego objazdu wyspy naszym polskim przewodnikiem był sympatyczny mężczyzna w średnim wieku, który kogoś mi przypominał. Dopiero po pewnym czasie uzmysłowiłem sobie, iż widziałem go dawno temu w telewizji w jakimś polskim serialu. Wreszcie doznałem olśnienia - przecież to chyba Marek Piegus – bohater znanego serialu z lat 60., którego wznowienie widziałem na początku lat 70.
Na jednym z postojów podszedłem do Grzesia – tak, prosił, aby go nazywać – i spytałem się, czy grał w tym serialu. Roześmiał się i skinął głową: „Tak, to byłem ja”.
Jego przygoda z filmem zaczęła się, gdy miał 5 lat. Za namową sąsiadów, którzy uważali Grzesia za rezolutnego brzdąca, ojciec zabrał go do warszawskiej wytwórni przy ulicy Chełmskiej na casting do filmu „Wyrok” w reżyserii Jerzego Passendorfera.
– Kręciłem się pod drzwiami sekretariatu, gdy nagle stanęły otworem i jakaś pani zaprosiła mnie do środka – opowiada Grzegorz. Po tym filmie, w którym przekonująco zagrał syna alkoholiczki, posypały się propozycje. Miał na koncie 10 ról, gdy pojawiła się ta najsłynniejsza – tytułowego bohatera w serialu „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”.
– Strasznie się sobie nie podobałem w swoim, jak się okazało, najgłośniejszym filmie, choć z pewnością przyniósł mi ogromną popularność i okazał się wspaniałą przygodą – przyznaje Grzegorz.
Czy żałuję, że nie zostałem aktorem?
Skądże! Granie było niesamowitą frajdą, ale szybko wkradła się rutyna. Zresztą nigdy nie czułem się dobrym aktorem, bo nie miałem talentu. Kiedy siedem lat po nie najlepszym, moim zdaniem, zagraniu Marka odpadłem na castingu do roli „W pustyni i puszczy”, pomyślałem, że pora znaleźć coś innego – mówi jeden z najsłynniejszych byłych dziecięcych gwiazdorów.
Miał 16 lat, gdy porzucił liceum i zatrudnił się w warsztacie samochodowym. Po 3 miesiącach wrócił do szkoły, ale maturę zdawał już w trybie wieczorowym.
Potem studiował się przez różne kierunki studiów: dziennikarstwo, prawo, informatyka. Dyplomy, które zdobyłem, nie były mi do niczego potrzebne – wyznaje. Pod koniec lat 80. wyjechał z Polski z żoną i dwiema małymi córkami. Zamieszkali w Berlinie.
- Byłem informatykiem, jubilerem, zajmowałem się też fotografią i pracowałem dla agencji modelek. Ale po kilku latach pomyślałem, że trzeba coś w swoim życiu zmienić.
Dziś mieszka na Fuerteventurze, jednej z Wysp Kanaryjskich, gdzie pracuje jako przewodnik. Tam poznał obecną żonę Martę. Razem prowadzą szkołę nurkowania – Blue Water Academy.
- Nam jest tu po prostu dobrze - przekonuje. Mamy ochotę pływać, to pływamy; mamy ochotę nurkować, to nurkujemy. Tutaj ludzie mają chęć do tego, by cieszyć się życiem. Ludzie żyją tutaj długo, bo są pozbawieni stresów.
- Doskonale się rozumiemy, łączą nas pasje. Mamy swoje kochane żagle, nurkowanie dzikie tereny (mieszkają na półwyspie Jandia, najbardziej na południe wysuniętej części wyspy), ciepłe morze i piękną pogodę – mówi. – Mój świat jest uśmiechnięty i kolorowy, mimo, iż w tym roku kończę 60 lat.
Utrzymuje luźne kontakty z Polonią. Nie lubię wódki – przyznaje - a każde spotkanie polskich mieszkańców wyspy kończy się obowiązkowym piciem wódki. Wolę zdecydowanie wino oraz kozi ser. Ser, z którego słynie Fuerteventura, nazywana kozią wyspą. Mieszka na niej 200 tysięcy kóz, dwa razy więcej niż ludzi.
Lwią część pieniędzy pochłania remont ukochanego jachtu. Nie wiemy, czy zostaniemy na Wyspach Kanaryjskich na stałe, nie odczuwamy lęków przed nowym. Może za rok osiedlimy się na Seszelach albo Malediwach? Całe życie jeszcze przed nami – z uśmiechem kończy swoje wyznanie Grześ.
W czasie tegorocznego objazdu wyspy naszym polskim przewodnikiem był sympatyczny mężczyzna w średnim wieku, który kogoś mi przypominał. Dopiero po pewnym czasie uzmysłowiłem sobie, iż widziałem go dawno temu w telewizji w jakimś polskim serialu. Wreszcie doznałem olśnienia - przecież to chyba Marek Piegus – bohater znanego serialu z lat 60., którego wznowienie widziałem na początku lat 70.
Na jednym z postojów podszedłem do Grzesia – tak, prosił, aby go nazywać – i spytałem się, czy grał w tym serialu. Roześmiał się i skinął głową: „Tak, to byłem ja”.
Jego przygoda z filmem zaczęła się, gdy miał 5 lat. Za namową sąsiadów, którzy uważali Grzesia za rezolutnego brzdąca, ojciec zabrał go do warszawskiej wytwórni przy ulicy Chełmskiej na casting do filmu „Wyrok” w reżyserii Jerzego Passendorfera.
– Kręciłem się pod drzwiami sekretariatu, gdy nagle stanęły otworem i jakaś pani zaprosiła mnie do środka – opowiada Grzegorz. Po tym filmie, w którym przekonująco zagrał syna alkoholiczki, posypały się propozycje. Miał na koncie 10 ról, gdy pojawiła się ta najsłynniejsza – tytułowego bohatera w serialu „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”.
– Strasznie się sobie nie podobałem w swoim, jak się okazało, najgłośniejszym filmie, choć z pewnością przyniósł mi ogromną popularność i okazał się wspaniałą przygodą – przyznaje Grzegorz.
Czy żałuję, że nie zostałem aktorem?
Skądże! Granie było niesamowitą frajdą, ale szybko wkradła się rutyna. Zresztą nigdy nie czułem się dobrym aktorem, bo nie miałem talentu. Kiedy siedem lat po nie najlepszym, moim zdaniem, zagraniu Marka odpadłem na castingu do roli „W pustyni i puszczy”, pomyślałem, że pora znaleźć coś innego – mówi jeden z najsłynniejszych byłych dziecięcych gwiazdorów.
Miał 16 lat, gdy porzucił liceum i zatrudnił się w warsztacie samochodowym. Po 3 miesiącach wrócił do szkoły, ale maturę zdawał już w trybie wieczorowym.
Potem studiował się przez różne kierunki studiów: dziennikarstwo, prawo, informatyka. Dyplomy, które zdobyłem, nie były mi do niczego potrzebne – wyznaje. Pod koniec lat 80. wyjechał z Polski z żoną i dwiema małymi córkami. Zamieszkali w Berlinie.
- Byłem informatykiem, jubilerem, zajmowałem się też fotografią i pracowałem dla agencji modelek. Ale po kilku latach pomyślałem, że trzeba coś w swoim życiu zmienić.
Dziś mieszka na Fuerteventurze, jednej z Wysp Kanaryjskich, gdzie pracuje jako przewodnik. Tam poznał obecną żonę Martę. Razem prowadzą szkołę nurkowania – Blue Water Academy.
- Nam jest tu po prostu dobrze - przekonuje. Mamy ochotę pływać, to pływamy; mamy ochotę nurkować, to nurkujemy. Tutaj ludzie mają chęć do tego, by cieszyć się życiem. Ludzie żyją tutaj długo, bo są pozbawieni stresów.
- Doskonale się rozumiemy, łączą nas pasje. Mamy swoje kochane żagle, nurkowanie dzikie tereny (mieszkają na półwyspie Jandia, najbardziej na południe wysuniętej części wyspy), ciepłe morze i piękną pogodę – mówi. – Mój świat jest uśmiechnięty i kolorowy, mimo, iż w tym roku kończę 60 lat.
Utrzymuje luźne kontakty z Polonią. Nie lubię wódki – przyznaje - a każde spotkanie polskich mieszkańców wyspy kończy się obowiązkowym piciem wódki. Wolę zdecydowanie wino oraz kozi ser. Ser, z którego słynie Fuerteventura, nazywana kozią wyspą. Mieszka na niej 200 tysięcy kóz, dwa razy więcej niż ludzi.
Lwią część pieniędzy pochłania remont ukochanego jachtu. Nie wiemy, czy zostaniemy na Wyspach Kanaryjskich na stałe, nie odczuwamy lęków przed nowym. Może za rok osiedlimy się na Seszelach albo Malediwach? Całe życie jeszcze przed nami – z uśmiechem kończy swoje wyznanie Grześ.
http://www.fuerte-sailing.com/about.html
https://www.facebook.com/Blue-Water-Academy-%C5%BCeglarstwo-i-nurkowanie-102323556562910/timeline/
http://www.talar-sisters.pl/zdjecia/rejsy_wspomnienia/kanary_salvageny_09-23.10.2010.htm
Img. http://aleseriale.pl/gid,13212,img,369987,page,6,fototemat.html?ticaid=6... @kot
(5)
2 Comments
Oto szczęśliwy człowiek :-)
08 October, 2015 - 19:43
Pozdrawiam.Ursa Minor
@Ursa Minor
09 October, 2015 - 09:03
Pozdrawiam