Między Budapesztem a Berlinem

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  0
Politycy Platformy mówią, że w Brukseli czują się jak w domu. Być może zatem, kiedy obrywają na krajowym podwórku, wydaje im się, że wzywając do krytyki Polski na forum międzynarodowym, biegną do domu na skargę. Nie mając szans na odzyskanie rządu dusz i stworzenie silnej antypisowskiej koalicji politycznej, ratunku upatrują na zewnątrz. Jest to jednak taktyka ryzykowna, a być może nawet – samobójcza.
Poprzednia debata na temat Polski, jaka odbyła się w europarlamencie, okazała się być totalną porażką Platformy Obywatelskiej. Nie dość, że partia Schetyny nie uzyskała wówczas niczego, to w oczach swoich radykalniejszych (wobec PiS) zwolenników wyszła na zbyt miękką, tchórzliwą i niezdolną do podjęcia realnych kroków. W tym samym dniu zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości mogli zobaczyć samodzielną i dobrze radzącą sobie w trudnym otoczeniu Beatę Szydło, wszyscy zaś przekonaliśmy się, że mamy w Europie całkiem sporo sojuszników.  Przynajmniej w walce z brukselską biurokracją i jej polityczną poprawnością.

Czas, który minął od tamtych wydarzeń, przyniósł dalsze ożywienie w naszych relacjach z Czechami, a przede wszystkim, Węgrami. „Polski rząd powstał w wyniku wolnych wyborów, więc ma prawo do realizacji takich działań, do jakich dostał mandat. Polska nie powinna podlegać moralizatorskiej krytyce ze strony Unii Europejskiej, która powinna się skupić na swoim najważniejszym zadaniu, czyli ochronie granic” – mówił kilka dni temu prezydent Czech, Milosz Zeman. Wspólne zdanie w kwestii polityki imigracyjnej ułatwia porozumienie obecnych władz Polski i Czech, o wiele trudniejsze jeszcze kilka miesięcy temu, gdy Ewa Kopacz, wyłamując się z solidarności Grupy Wyszehradzkiej, zgodziła się na przyjęcie obowiązkowych kwot uchodźców. Wsparcie Czechów dla polityki Andrzeja Dudy jest ciekawe również pod kątem socjologii polityki – środowiska naszych rodzimych liberałów przez całe lata wskazywały Czechy jako wzór dla Polaków, kraj ludzi z poczuciem humoru, zdystansowanych, luźnych. Tak, jakby sens miało przeciwstawienie Skrzetuskiemu Szwejka. W tym zachwycie, który już w 1989 roku wyrażał się hasłem „Havel na Wawel!” (a wtedy chodziło o miejsce sprawowania władzy, nie pochówku), pisanym na ulotkach przyklejanych na ściany domów w okolicach Uniwersytetu Warszawskiego, zupełnie pomijano fakt, że nasi sympatyczni sąsiedzi o wiele lepiej poradzili sobie chociażby z lustracją.  Od pewnego czasu nie słychać już jednak tak głośno apeli o naśladowanie Czechów, przy poglądach prezydenta Zemana, reprezentatywnych dla wyraźnej części społeczeństwa, byłoby to dla środowiska „Gazety Wyborczej” chyba zbyt karkołomne.

Pewna ironia losu widoczna jest także, kiedy przyjrzymy się wizerunkowi Węgier w wypowiedziach naszych polityków i komentatorów. Sympatia całej polskiej prawicy do Wiktora Orbana trwała od wielu lat, od dawna funkcjonował też, początkowo jako marzenie, później jako ambitny, lecz osiągalny cel, slogan o „Drugim Budapeszcie”. To, że nasze stolice pod prawicowym kierownictwem znajdą wspólny język, było więc oczywiste i zupełnie naturalne. Budowanie dobrych relacji nie zaczęło się przecież wraz z objęciem władzy przez Andrzeja Dudę i Beatę Szydło, wcześniej wyprawy na Węgry organizowała „Gazeta Polska”, zaś nasi politycy wspierali Orbana, kiedy krytykowany był przez UE podobnie jak dziś Prawo i Sprawiedliwość. Po wyborach 2015 roku „Budapeszt nad Wisłą” przestał być niepoprawnym marzeniem, a stał się w dużej mierze rzeczywistością. Prognozy, według których kolejne wybory i ewentualne częściowe zużycie się PiS wzmocnią nie centrolewicową opozycję, a partie znajdujące się jeszcze bardziej na prawo, pokazują, że polityczna sytuacja Węgier może zostać odwzorowana nad Wisłą jeszcze mocniej, choć raczej bez ujawnienia się skłonności prorosyjskich.

W tym roku sympatia Polaków do Węgrów wyraziła się już oddolnie (wyjazd „GP”) i oficjalnie (kilkudniowa wizyta prezydenta Andrzeja Dudy). Duda i prezydent Węgier János Áder wiele razy podkreślali wspólnotę wartości i doświadczeń naszych narodów, za którą idzie w naturalny sposób również wspólne stanowisko wobec problemów dzisiejszej Europy i narzucanych jej ideologii. Áder wskazał, że w roku 1956 przykład Polski dał nadzieję Węgrom. Kilkadziesiąt lat później przykład Węgier dał i wciąż daje nadzieję wielu Polakom.

Skąd więc pewna przewrotność politycznych dziejów, zawarta w tej sytuacji? Naturalna sympatia pomiędzy Fideszem i Prawem i Sprawiedliwością często wypycha z naszej świadomości fakt, że partia Orbana pozostaje członkiem europejskiej międzynarodówki chadeckiej, w której Polskę reprezentują Platforma i PSL i która, w swej większości, jest dziś wrogo nastawiona wobec warszawskich władz. Dzięki Węgrom nie będzie jednak raczej jednomyślna, tak, jak dzięki Węgrowi jednomyślna nie była decyzja Komisji Weneckiej.  Warto jednak przypomnieć sobie, że kiedy w 2007 roku politycy opozycyjnej wówczas Platformy Obywatelskiej snuli wizję masowego protestu społecznego wywołanego przez ujawnienie tzw. taśm Renaty Beger, to oni odwoływali się do przykładu węgierskiego. To Platforma 9 lat temu obiecywała PiS „Budapeszt w Warszawie”, jakkolwiek dziś trudno w to uwierzyć.

Politycy PO patrzą dzisiaj w innych kierunkach. Grzegorz Schetyna spotyka się z Angelą Merkel, zaś Stefan Niesiołowski apeluje na Facebooku: „Sankcje nałożone na reżim PiS są dobre dla Polski! Reżim Kaczyńskiego to nie Polska - to pisowska dyktatura, nie wahajcie się! Wszystkie sankcje, które osłabiają reżim, są dobre dla Polski!”. Posunięcia te są wymarzonym prezentem dla PiS, wzmacniają bowiem obraz słabej opozycji jako euro-skarżypytów, donoszących na własny kraj. Konsoliduje to wyborców wokół rządu, zwłaszcza, że ten zaczął realizować kolejne wyborcze obietnice. Równocześnie zaś utrudnia jego krytykę tej części opozycji, która utożsamia się z obozem patriotycznym. Zarówno Kukiz’15 jak narodowcy w konflikcie z Brukselą i Berlinem nie mają innego wyboru, niż wsparcie (nawet jeżeli oszczędne w słowach i niechętne) polskiego rządu. Działania zmierzające do rozwiazywania wewnętrznego sporu, czy wręcz skorygowania wyniku wyborów rękami zagranicy, idą w parze z kolejnymi informacjami pokazującymi skalę uległości rządu Platformy wobec Rosji. Audyt w MON wykazał, że jeszcze latem 2015 roku nie zgodzono się na udział Polaków w szkoleniu żołnierzy ukraińskich z udziałem wojsk sojuszniczych – z obawy przed spodziewaną krytyką ze strony Moskwy. Pomyśleć tylko, że Tomasz Siemoniak długo przez wiele osób uważany był za jednego z bardziej patriotycznie nastawionych członków tamtej ekipy. Dziś PO oficjalnie jest wobec Rosjan bardziej krytyczne, jednak stara miłość potrafi się jeszcze przypomnieć. Ot, jak wtedy, gdy trzeba skrytykować Antoniego Macierewicza. Kiedy nieprzywołani bezpośrednio w wypowiedzi Rosjanie protestują przeciw słowom Macierewicza o Smoleńsku jako akcie terroru, Sławomir Neumann wyrywa się z deklaracją, że „nieraz trzeba zgodzić się z Rosjanami”.

W ostatnich dniach doszło do kilku wydarzeń, które znacząco uzupełniają obraz powiązania części opozycji z Niemcami i Brukselą ponad głowami Polaków i bez oglądania się na interes narodowy. Przy dużym udziale polskich europarlamentarzystów utrącono wybór Janusza Wojciechowskiego do Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, czym złamano dotychczasową zasadę narodowej solidarności w tego typu głosowaniach. To wyraźny sygnał dla wszystkich zainteresowanych grą na dalsze skłócenie Polaków. Innym, symbolicznym zdarzeniem, było wygwizdanie przez publiczność w operze ministra Piotra Glińskiego przy równoczesnym demonstracyjnym przyjęciu owacjami ambasadora Niemiec. Czy nie przypomina to niepokojąco czasów poprzedzających rozbiory? Samo okazanie niechęci politykowi to wydarzenie nieprzyjemne, lecz jednak dość banalne,  jednak w połączeniu z hołdem dla przedstawiciela próbującego rozgrywać polską politykę sąsiada, staje się sygnałem bardzo groźnym. Czy kolejnym etapem będzie wzięcie na sztandary przedsiębiorcy Hansa Gielena, którego antypolskie, skandaliczne wypowiedzi zostały w zeszłym tygodniu nagłośnione w audycji Telewizji Republika? Byłoby to zgodne z obserwowaną po 25 października dynamiką zdarzeń. Od pamiętnego okrzyku „Ratunku, Niemcy mnie biją” Jana Marii Rokity, skierowanego do polskich pasażerów samolotu Lufthansy, dzisiejsza Platforma wraz z kolegami Nowoczesnej woli wznosić w drugą stronę lament „Ratunku, Polacy nas nie lubią!” Trudno jednak liczyć, by dzięki temu wyborcy lubić ich zaczęli.
 
Tekst ukazał się we wtorkowym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
 
 
5
5 (2)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>