Notatki na marginesie książki Maurycego Horna (Walka chłopów czerwonoruskich z wyzyskiem feudalnym w latach 1600-1648, cz. 2, Opole 1976)
Jesteśmy narodem chłopskim. Historię Polski piszą obecnie w większości potomkowie synów chłopskich, którzy przechowali w pamięci opowieści o wyjątkowej niedoli ludu polskiego w wieku XIX, gdy wieś była ponad miarę przeludniona, biedna i zacofana. Na dodatek część historyków szlacheckich XIX wieku dążąc do uobywatelnienia chłopów i włączenia ich do walki o Niepodległość Polski, ponad miarę im schlebiała, przedstawiając ich położenie jako wynik wielowiekowych prześladowań przez szlachtę. Po 1945 roku ziemianie przyciśnięci butem komunistycznej władzy nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, a ich archiwalia analizowali historycy nawiedzeni marksistowską wizją dziejów, w której pojęcia „walki klasowej” i „świadomości klasowej” odgrywały główną rolę. Głównymi bohaterami historyków marksistowskich byli więc uciskani lub przynajmniej ci, którzy wydawali się być uciskanymi.
Kilka brutalnych i banalnych faktów
Życie w wiekach dawnych było bardzo ciężkie. Z maszyn silnikowych znano tylko dwie, mianowicie młyn i wiatrak. Ograniczona była liczba miejsc, gdzie można było postawić najwydajniejszy z nich, czyli młyn, gdyż ograniczona jest liczba cieków wodnych. Zazwyczaj były one na całej długości poprzecinane stawami i młynami, w których albo mielono zboże, albo obrabiano drewno lub metale. Wiatraków można było postawić więcej, ale wiatr nie wiał permanentnie. Obecnie jeden rolnik z traktorem jest w stanie zaorać pole, które dawniej orało kilkudziesięciu mężczyzn. Jeden kombajn jest w stanie błyskawicznie zżąć zboże i oddzielić ziarno – dawniej trzeba było na to wielu ludzi i czasu.
Skoro nie było maszyn, to – jak mówiło XIX-wieczne kąśliwe przysłowie – „Maniek z Maryną najlepszą maszyną”. Ludzie jednak nie byli w stanie dać radę wszystkiemu. Potrzebne były zwierzęta pociągowe i juczne: konie, woły, osły. Wszystkie one wymagały paszy, a zatem sporo miejsca zajmowały pastwiska.
Z braku maszyn ludzie zmuszeni byli do ścisłej, kolektywnej współpracy i kooperacji. W gromadzie łatwiej było przetrwać. Rodzina chłopska była liczna i wielopokoleniowa, dzieci wcześnie używano do pracy. Toteż każdy kmieć, który miał wiele dzieci i dostateczne zasoby (ziemię, obejście, zwierzęta) był potencjalnie zamożny.
Dojście do zamożności zależało już od wielu czynników. Po pierwsze: pracowity, przedsiębiorczy i sprytny gospodarz. Po drugie: zaradna i robotna żona, sprawnie zarządzająca domem i pomniejszym inwentarzem żywym. Po trzecie: oboje musieli być płodni i wyjątkowo zdrowi, by mieć liczną gromadkę dzieci i dożyć dorosłego wieku części z nich. Po czwarte: dobrzy i pomocni sąsiedzi. Po piąte: zasoby naturalne (jakość ziemi, wielkość majątku, dostępność wody, drewna, zwierząt gospodarskich). Po szóste: czynniki niezależne od gospodarza takie jak relacje z dworem szlacheckim (daniny, pańszczyzna itp.), łatwa dostępność rynku na którym można było korzystnie sprzedać produkty, podatki, najazdy obcych wojsk (lub swoich), klęski naturalne (powodzie, zarazy, nieurodzaje, huragany itp.).
Gospodarstwo chłopskie przypominało małą firmę rodzinną, z tym jednak zastrzeżeniem, że ogromną część potrzebnych narzędzi, budynków, sprzętów domowych wytwarzano we własnym zakresie lub z pomocą sąsiadów. Chłopi byli mistrzami życiowego survivalu, co zasługuje na nasz ogromny szacunek. Szczególnie trudne były dla chłopów sytuacje skrajne: ciężkie choroby ludzi i zwierząt oraz porody. Musieli więc posiadać i rzeczywiście posiadali znaczącą wiedzę praktyczną o leczeniu chorób oraz o odpowiednich gusłach, które często działały jak placebo lub przynajmniej dawały poczucie pewnej kontroli nad sytuacją. Mieli też ogromną, praktyczną wiedzę o klimacie i pogodzie.
Ten krótki zarys życia chłopskiego jest niezbędnym wstępem do refleksji nad lekturą pracy Horna, gdyż czytelnik może nie mieć świadomości jak twardymi, upartymi i wytrwałymi ludźmi byli ówcześni kmiecie. Nie były to ofiary złej szlachty, jak to się często przedstawia.
Maurycy Horn i jego praca nad chłopami czerwonoruskimi
Horn był historykiem sowiecko-polskim pochodzenia żydowskiego. Przed wojną studiował na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, jednak studia ukończył już pod okupacją sowiecką w roku 1940. Po rozpoczęciu wojny niemiecko-rosyjskiej został ewakuowany do Tadżykistanu i w tym czasie wstąpił do sowieckiego „Związku Patriotów Polskich”. Po 1945 roku wrócił do Lwowa. Pracę doktorską obronił w czerwcu 1948 roku w Instytucie Pedagogicznym im. Aleksandra Hercena w Petersburgu (Leningradzie). Następnie pracował w uczelniach lwowskich i dopiero w 1957 roku w ramach tzw. „drugiej repatriacji” wyjechał do PRL, osiadając w Opolu, gdzie wkrótce został dziekanem Wydziału Filologiczno-Historycznego WSP, a następnie jej rektorem.
Praca Horna jest pracą silnie przesiąkniętą ideologią marksistowską. Podstawowym w niej pojęciem jest „wyzysk feudalny” i „walka klasowa gnębionego chłopstwa”. Są to zaklęcia pozbawione istotnego sensu, a źródła są naciągane pod tezę w sposób okrutny dla bezkrytycznego umysłu czytelnika.
Aby udowodnić istnienie wyzysku feudalnego historykom marksistowskim potrzebne były dobre źródła, pozwalające na zobrazowanie i wykazanie uniwersalności ideologii marksistowskiej. W przeciwieństwie do chłopów z dóbr szlacheckich, chłopi z królewszczyzn mieli prawo składać zażalenia na starostów i dzierżawców do króla, a konkretnie do sądu referendarskiego. Dokumenty dotyczące ich losu często trafiały do ksiąg grodzkich, stąd stosunkowo łatwo zrekonstruować ich relacje ze szlachtą. I tu od razu pojawia się podstawowy problem, z którym nieraz można się zetknąć w pracach marksistów: wnioski wyciągane z lektury źródeł są bardzo często błędne lub powierzchowne. Krytyka źródłowa prawie żadna; przyjmuje się „na wiarę” fakty opisywane przez dokumenty. Tak jakby nie istniała żadna wiedza pozaźródłowa, życiowe doświadczenie historyka czy chociażby umiejętność wyłowienia z tekstu źródła interesujących „smaczków”, które na pozór wydają się nieistotne lub nie pasują „pod tezę”, a przecież wiele wyjaśniają.
Niewątpliwą jednak zaletą opracowania Horna jest częste i obfite cytowanie oryginalnych dokumentów, co daje wprawnemu czytelnikowi szansę na wyciąganie samodzielnych wniosków. Jest więc praca Horna wydawnictwem źródłowym i tak też ją tutaj traktuję. Żałować tylko trzeba, że Horn nie podaje dokumentów w całości, byłoby to z ogromnym pożytkiem dla czytelnika.
Konflikty kmieci ze szlachtą. Czytelne trendy i schematy działania obu stron.
Dzięki przywoływanym przez Horna obszernym fragmentom dokumentów możemy łatwo odtworzyć rzeczywiste przyczyny konfliktów pomiędzy chłopami a szlachtą.
Jest faktem ogólnie znanym, że na początku wieku XVII Rzeczpospolita przeżywała wyż demograficzny. Rodzinom chłopskim (jak również szlacheckim) zaczynało się robić ciasno w granicach włości wytyczanych 50-100 lat wcześniej. Aby się wyżywić kmiecie zmuszeni byli wycinać lasy i zaorywać nowe pola pod uprawę. Naturalnie, nie uszło to uwagi szlacheckich dzierżawców królewszczyzn, których zadaniem było przecież pozyskać z majątków jak największe dochody dla króla i dla siebie. Przybywając po raz pierwszy do danego majątku dzierżawca od razu dostrzegał, że ustalone w połowie wieku XVI powinności kmieci są o wiele za małe w stosunku do włości, które faktycznie dzierżyli na początku wieku XVII. Pierwszym krokiem było więc zwołanie gromady wiejskiej. Tu albo następowała pół-legalna próba wymuszenia haraczu w zamian za milczenie, albo zażądanie opłat (czynszów) lub pańszczyzny (robocizny) dla folwarku z tych pól, które kmiecie świeżo przysposobili do uprawy roli, a które wcześniej do nich nie należały. Wówczas kmiecie albo spełniali jego życzenie, albo przedstawiali stare przywileje, które nakładały na nich powinności znacznie mniejsze, niż te żądane.
Na którymś etapie tego wzajemnego przeciągania liny kmiecie wreszcie stanowczo odmawiali wykonania żądań dzierżawcy. Mogło to się stać zaraz po pierwszym spotkaniu z dzierżawcą, ale mogło się to stać po tym, jak kmiecie zgodzili się na dodatkowe powinności i zaczynały one niepostrzeżenie rosnąć, znacznie wykraczając poza to, co można rozumieć jako pańszczyznę. Szczególną irytację budziło na przykład wysyłanie kmieci z towarami w dalekie podróże, obowiązek strażowania w zamkach, udział w naprawach grobli i młynów, utrzymywanie żołnierzy i hajduków, pełnienie roli gońców, przewożenie pieniędzy, ściganie zbiegłych chłopów, walki z przemytnikami czy nawet udział w prywatnych wojnach dzierżawcy. Już to ostatnie pokazuje, że chłopi nie byli takimi ofiarami losu, jak się powszechnie sądzi, bo przecież na te starcia zbrojne musieli zostać uzbrojeni i odpowiednio przeszkoleni. Wróćmy jednak do głównego wątku: gdy powinności narastały, coraz bardziej poddenerwowani kmiecie zaczynali szemrać i zmawiać się do protestu.
Gdy kmiecie otwarcie odmawiali spełniania nowych powinności, sytuacja mogła się rozwinąć na dwa sposoby:
1. dzierżawca wysyłał na nich skargę do sądu referendarskiego, który wzywał przedstawicieli gromady na rozprawę;
2. dzierżawca podejmował próbę samodzielnego odzyskania należności.
Sposób pierwszy był kłopotliwy dla dzierżawcy. Rozpoczęcie czynności procesowych kmiecie traktowali jako pretekst do odmowy spełniania jakichkolwiek powinności wobec dzierżawców, aż do faktycznego ustalenia ich rozmiarów przez sąd. Jednocześnie obie strony zmuszone były wyasygnować środki na podróż swych przedstawicieli do Warszawy lub nawet do Wilna, jeśli akurat król tam rezydował, na opłacenie prawników i zapewne na koszta procesowe (zarówno te legalne, jak i nielegalne, np. łapówki). Schemat ten powtarza się wielokrotnie. Co więcej, król otaczał przedstawicieli kmiecych swoistym parasolem ochronnym, tzw. glejtem nietykalności (glejt ten bywał brutalnie łamany przez dzierżawcę, ale to wcale nie polepszało jego sytuacji w relacji z kmieciami, a tylko utwierdzało ich w oporze, a pamięć ludzka była długa!) Jeśli kmiecie bez przeszkód dotarli na rozprawę, sąd referendarski przesłuchiwał obie strony. Świadków nie powoływano. Jeśli z konfrontacji nie wynikało nic pewnego, sąd wysyłał na miejsce sporu swoich przedstawicieli, tzw. rewizorów lub komisarzy. Na miejscu komisarze jako rodzaj sądu obwoźnego wydawali zarządzenia, od których można się było odwołać znów do sądu referendarskiego.
Na miejscu komisarze rozpatrywali sprawy w obecności gromady. Przesłuchiwali obie strony, ale także powoływali świadków. Następnie komisja spisywała wielostronicowy protokół i przesyłała go w zamkniętym „rotule” do sądu referendarskiego. Nierzadko komisarzom towarzyszył geometra (mierniczy przysięgły), który wytyczał te działki, za użytkowanie których chłopi zobowiązani byli do nowych powinności. Na podstawie protokołu komisji król wydawał dekret. Jeśli dekret był stosunkowo korzystny dla kmieci, zanosili go do urzędu grodzkiego w celu oblatowania. Oblatować mógł go również dzierżawca.
Po wydaniu dekretu rozwój sytuacji znów mógł się potoczyć dwojako: albo obie strony trzymały się postanowień królewskich, albo walka zaczynała się na nowo.
W przypadku gdy dzierżawca próbował własnymi siłami wymusić spełnianie powinności, dochodziło do licznych starć i konfliktów z kmieciami, które zmuszały ich do złożenia skargi do sądu referendarskiego (wówczas uruchamiała się cała wyżej opisana procedura). Dzierżawca stosował niejednokrotnie metody, które dzisiaj kojarzą się nam z działaniem mafijnym, ale wtedy były na porządku dziennym, także pomiędzy szlachtą (dodajmy zresztą, że chłopi nie byli wcale tak bezbronni, jak się zdaje, ale o tym dalej). Wysyłał mianowicie grupę swoich ludzi, która niespodziewanie porywała chłopom bydło, aby w ten sposób wymusić powinności, nakładał grzywny pieniężne, sprowadzał płatnych łamistrajków, bił chłopów, nasyłał na wieś swoich hajduków (w skrajnym przypadku nawet lisowsczyków!), którzy grabili, bili, gwałcili kobiety, groził torturami i śmiercią (czasem spełniał te groźby), bił kmieci ze skutkiem śmiertelnym i temu podobne. W skrajnych przypadkach zbrojnego buntu dochodziło do regularnej wojny z kmieciami, a nawet do całkowitego „zniesienia” wsi (wysiedlenia mieszkańców).
Jak łatwo się domyślić, kmiecie nie pozostawali mu dłużni, a możliwości mieli przecież wiele, ponieważ większość atutów była w ich rękach – to od ich pracy i pieniędzy dzierżawca był ściśle uzależniony, niczym wojownik termitów od pokarmu, którym karmią go robotnice... I tak, kmiecie mogli:
-
bojkotować zarządzenia dzierżawcy (np. bojkot zebrania gromady);
-
wybrać wójta wbrew woli dzierżawcy;
-
organizować nocne schadzki w lesie w celu omówienia wspólnych działań;
-
bojkotować miejscowy kościół i nie płacić za mszę;
-
pisać skargi do króla (co w ich mniemaniu zwalniało ich od wszelkich powinności na czas trwania procesu);
-
w odpowiednim momencie dopaść świeżo upieczonego króla-elekta, przedstawić mu stary (unieważniony) przywilej i korzystając z zamieszania związanego z tranzycją władzy, skłonić go do jego zatwierdzenia;
-
zmawiać się z chłopami z innych wsi i korzystając z niechęci króla do dzierżawcy, kolektywnie wymuszać korzystne dla siebie wyroki sądu referendarskiego;
-
uciekać ze wsi;
-
opuścić wieś gromadnie i ukryć się w lesie na czas dłuższy;
-
urządzić włoski strajk albo na przykład orać grunt folwarczny nie tam, gdzie im kazano, ale tam, gdzie im się podoba;
-
urządzić strajk otwarty (np. pozostawić folwark bez zaorania i zasiewku);
-
urządzić strajk okupacyjny we wsi i z bronią w ręku (również palną!) odeprzeć wysłaną przeciw nim ekspedycję karną;
-
obrazić lub pobić szlachcica wysłanego w celu odebrania powinności;
-
zabić pomienionego szlachcica (czasami uchodziło im to na sucho w tym sensie, że zamiast kaźni musieli zapłacić główszczyznę);
-
najechać dwór dzierżawcy;
-
i wiele, wiele innych, a wszystkie wyżej wymienione pochodzą z lektury Horna…
Spory i starcia kmieci z dzierżawcami trwały nieraz po wiele lat, co oczywiście działo się ze szkodą dla dzierżawcy i skarbu królewskiego. Kmiecie tracili na tym najwięcej, bo czasami życie i zdrowie swoje i najbliższych, efekty swojej wieloletniej pracy, majątek. Zadziwiający jest jednak upór i determinacja. Istniejące stare przywileje kmiecie traktowali jako wieczyste, podczas gdy dla króla i dzierżawców były to tymczasowe regulaminy. Dobitnie stanowisko elity państwa przedstawił w swoim wystąpieniu przed kmieciami w starostwie kamionackim pełnomocnik Stanisława Żółkiewskiego Jan Kopystyński. Odpowiadając on na podnoszony przez kmieci fakt istnienia starych przywilejów i dekretów, stwierdził, że „te dekreta były wydane (wtedy), kiedy przez niedostatek i ścisłość gruntów, dla wielkiej puszczy i lasów, przy której te wsie zasiadły” i było jeszcze mało gospodarstw kmiecych. Natomiast teraz kmiecie „wyrąbawszy i spustoszywszy puszcze i lasy… drzewa sprzedali… skąd do dobrego mienia przyszedłszy, na tych miejscach, gdzie puszcze, lasy były, ziemię we czwórnasób przyczynili, że gdzie pierwej jedna wieś siedziała, teraz sześć siedzieć mogło”. Kopystyński kontynuował: „tak wiele osiadło poddanych w tych wsiach, że aż w sześć niedziel na chłopa jednego pańszczyzna przypada, tj. pięć niedziel chłop siedząc sobie w domu robi, a szóstej niedzieli wyszedłszy, i to nie rano, i dosyć nieżyczliwie, trzy dni pańszczyznę odrabia”. Chłopi się wzbogacili – oceniał Kopystyński – a oprócz gospodarstw, z których odrabiają robociznę, mają „z osobna… pola, obszary, lasy, łąki, z których tylko dań miodową i osep pszeniczną do zamku dają. Z puszczy zaś i teraz sobie pożytki kurzą i drogo sprzedają, a z tego żadnego pożytku do skarbu Jego Królewskiej Mości nie czynią” (Horn, 164). Jednym słowem powinności kmieci musiały być co pewien czas aktualizowane, stosownie do obecnego stanu ich dochodów. Miejmy zrozumienie dla faktu, że ziemia królewska była bezpośrednio własnością Korony, a własność kmieca była ściśle uzależniona od wypełnianych przez nich powinności. Zasada „daję, abyś dał” (do ut des) była w ogóle podstawą ustrojową Rzeczypospolitej.
Podejście to racjonalne nie zawsze cieszyło się jednak zrozumieniem samych zainteresowanych. Zdawali sobie oni sprawę, że tak czy inaczej to od nich zależy, czy będą wypełniać zwiększone powinności, czy też nie. Nie ulega też wątpliwości, że dzierżawcy niejednokrotnie darli i łupili powierzonych sobie poddanych, szczególnie zaś wtedy, gdy nie mieli nadziei na odzyskanie powinności innym sposobem. Ciężko więc wyważyć kto w tych sporach miał rację, a kto wykazywał się nadmiernym sprytem i przeceniał swoje znaczenie. Wszelakie negocjacje mają to do siebie, że obie strony muszą wyczuć, na ile ustępstw skłonna jest pójść strona przeciwna, i poprzez odpowiednią strategię spotkać się w punkcie akceptowalnym dla obu stron. Niestety, zajadłość, zatwardziałość i pieniactwo niejednokrotnie zwyciężało, a przegrywali ludzie.
„Smaczki” – czyli to, co wprawne oko wyłowi z pracy Horna
Zacznijmy od tego, że status kmieci królewskich był w opinii historyków lepszy od statusu kmieci szlacheckich. Czy tak w istocie było? Pod pewnymi względami na pewno tak: mogli oni przecież odwołać się do sądu królewskiego, byli więc podmiotem prawnym, mieli coś w rodzaju osobowości prawnej. Z drugiej wszakże strony widzimy, że oznaczało to również nieustanne pilnowanie własnych przywilejów i własnego statusu, bo freedom is not free. Władysław Łoziński podaje, że w zażaleniach do króla chłopi tytułują się zawsze „obywatele poddani Króla Jego Mości”. Duma!
Inna sprawa to doświadczenie życiowe, które podpowiada nam, że każdy człowiek lepiej dba o własność swoją dziedziczną, niż własność powierzoną czasowo, zatem szlachta najprawdopodobniej lepiej dbała o swoich poddanych w dziedzicznych majątkach, niż o poddanych królewskich, których nierzadko łupiła. Wynikałoby zatem z tego, że dola chłopów w majątkach prywatnych mogła być pod wieloma względami lepsza, niż, chłopów w majątkach królewskich.
Jedno jest wszakże pewne: modne ostatnio określanie chłopów jako „niewolników” nie może mieć zastosowania do chłopów w królewszczyznach w I połowie XVII wieku. I tak:
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym by niewolnicy odwlekali wypełnianie swej niewolniczej pracy przy użyciu środków prawnych?
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym by niewolnicy mieli dostateczne pieniądze, by uzbroić się w rusznice i wojować nie tylko ze swoimi „panami”, ale i okoliczną szlachtą (bo i takie wypadki miały miejsce)?
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym pan zbroi swoich poddanych do walki z Tatarami i przez długi czas nie odbiera im tej broni, tak jakby w ogóle nie bał się buntu z ich strony (a taki wypadek miał miejsce!)? Warto tu wspomnieć, że podobne praktyki istniały w majątkach prywatnych na Ukrainie...
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym działki, które uprawiają niewolnicy, są określane jako „grunty ich własne”? Co więcej, działki te dziedziczono...
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy, wzorując się na ogólnie przyjętych zwyczajach, urządzają rokosze przeciwko swojej zwierzchności? Słowo „rokosz” jest tu kluczowe. Nie chodzi przecież o nielegalny bunt, ale o bunt zalegalizowany. Chłopi doskonale wiedzą, że w państwie legalistów i pieniaczy każdy krok musi mieć jakąś podstawę prawną.
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy bez kajdan i bez straży są wyprawiani z towarami w odległe podróże? Kmiecie uczyli się w ten sposób świata, z pewnością też znali sytuację innych kmieci w majątkach prywatnych i koronnych.
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy są na tyle zasobni, by wynajmować prawników i toczyć wieloletnie spory prawne z panami? Kmiecie handlowali płodami natury i innymi towarami, dzięki czemu mogli być niejednokrotnie bardziej zamożni, niż drobna szlachta.
-
Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym toczy się z niewolnikami wieloletnie negocjacje i okazuje nadzwyczajną pobłażliwość i tolerancję dla niewypełniania przez nich wyroków sądowych? A takie sytuacje były nagminne...
Takie pytania można mnożyć bez końca i odpowiedź będzie zawsze jedna: nie, niewolnicy nigdy nie mają takich możliwości.
Jednym z ciekawych „smaczków” jest fakt, że w sporze ze złym starostą kmiecie bortiatyńscy… proszą o pomoc okoliczną szlachtę, by wpłynęła na postępowanie starosty! Najwyraźniej dostrzegają, że dola poddanych szlacheckich jest co najmniej poprawna, a zatem szlachta być może udzieli pomocy, okaże im zrozumienie...
Być może największą korzyścią z bycia kmieciem było zwolnienie z obowiązku obrony Ojczyzny. Przeważająca większość kmieci nie musiała ćwiczyć się w wojennym rzemiośle (wyjątkiem byli wybrańcy, czeladnicy szlacheckich pocztów oraz ciury obozowe), podczas gdy model wychowawczy nakładał na szlacheckie dzieci obowiązek ćwiczenia się we władaniu bronią i jeździe konnej. Szlachta musiała też stawić się na pospolite ruszenie. Szlacheccy synowie służyli w armii kwarcianej i w licznych oddziałach prywatnych panów i książąt. Czytamy najczęściej pamiętniki tych, którym się powiodło, i którzy wróciwszy po wojnach do domu, ustatkowali się, ożenili, wzbogacili. Ale wielu z nich kończyło swoje życie bez rąk, bez nóg, oniemiali, głusi lub bez oczu, jako zrozpaczeni pensjonariusze przyzakonnych „szpitalików”. Ich beznadziejne życie z pewnością nie trwało tak długo, jak życie literackiego Onufrego Zagłoby…
Sądzę, że masowe poparcie ludności rusińskiej (i nie tylko) dla buntowników Chmielnickiego w roku 1648 wynikało z faktu, że ludność ta miała dostateczne zasoby finansowe i materialne, by realizować swoje aspiracje. Zasoby finansowe i materialne nie są cechą niewolników, ale cechą ludzi mniej lub bardziej wolnych. Przypuszczam zatem, że dola chłopów w majątkach prywatnych była nie gorsza, a wręcz może lepsza, niż w majątkach koronnych. Szlachta najwyraźniej traktowała chłopów en masse jako konkurentów i rywali, obawiała się utraty swego statusu. Stąd brały się być może próby zepchnięcia kmieci do roli „chamów” – potomków biblijnego Chama – i mitologia sarmacka, która próbowała oddzielić „naród sarmacki” od poddanych. Wszystko to nabrało jednak pewnego zdziczenia dopiero po Potopie i po głębokim a zaskakującym wstrząsie, jaki elita państwa przeżyła w starciu z własnymi poddanymi.
Jakub Brodacki