
Tak, jak można było się spodziewać, powstanie rządu PiS nie było warunkiem koniecznym do rozpoczęcia jego rozliczania. Nie było jeszcze dymisji Ewy Kopacz, a już wiemy, że nowa ekipa nie spełnia obietnic (czemu poświęcona jest nawet specjalna strona internetowa), nie pochyla się też nad ludzkimi problemami. W roku 2007 w internecie krążył dowcip o pracownikach stacji telewizyjnej, wezwanych przez szefa, którzy odtąd krytykować mieli już nie rząd, a opozycję. Osiem lat później ten żart zbyt prawdziwy, by jeszcze był zabawny, wrócił, kiedy teraz znów krytykować trzeba rząd.
Wielokrotnie pisałem już na tych łamach, że sytuacja jest diametralnie różna od tej, w jakiej partia Prawo i Sprawiedliwość znalazła się w roku 2005, gdy wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim stała się obiektem stałego medialnego ostrzału. Propaganda wielkich graczy jest w o wiele większym stopniu kontrowana i falsyfikowana przez dziesiątki, setki i tysiące internetowych wpisów, memów, obrazków i filmików. Podczas kampanii prezydenckiej bardzo boleśnie przekonał się o tym Bronisław Komorowski, kiedy na jego spotkaniach wyborczych zaczęli pojawiać się ludzie z krzesłami i książkami Wojciecha Sumlińskiego. Krzesła były oczywistym nawiązaniem do japońskiej wyprawy eks-prezydenta i jego wpadki, która, niczym pijackie ekscesy Aleksandra Kwaśniewskiego, w niektórych mediach zaistniała dopiero w formie oficjalnego dementi, zaś w innych nie pojawiła się w ogóle. Stopień zamilczenia książki Sumlińskiego i jego sprawy sądowej jest natomiast czymś wyjątkowym nawet w historii polskich mediów. A jednak to ten ostatni temat przebił się do świadomości społecznej, by wreszcie na chwilę pojawić się w rozmowie Bogdana Rymanowskiego z Komorowskim i finalnie być jednym z ważniejszych czynników rozstrzygających o wyniku wyborów. Chociaż media dbały (i nadal dbają) o to, aby do opinii publicznej nie dotarła informacja o procesie, w którym przewijają się nazwiska ówczesnego prezydenta i kluczowych osób w państwie, okazało się nagle, że skojarzenie Komorowskiego z Rosjanami i WSI przestało być wiedzą tajemną.
Już po wyborach kolejny raz mogliśmy przekonać się, że jakkolwiek przemysł pogardy próbuje wrócić do sposobów działania znanych z czasów Lecha Kaczyńskiego, skala jego możliwości jest dziś mniejsza. Internauci oddolnie nagłaśniają zagraniczne wizyty prezydenta Andrzeja Dudy, wyśmiewają wpadki i niekompetencję premier Kopacz i jej ministrów, czy tropią dziennikarskie manipulacje i fobie. Ich rolę Prawo i Sprawiedliwość potrafiło docenić, pamiętając o mediach społecznościowych podczas kampanii i zwracając się do ich użytkowników w jednym ze spotów. Osoby, których żywiołem są media społecznościowe, nie mają wobec medialnego głównego medialnego nurtu żadnych kompleksów, wolne są też – co jest ich przewagą nad sprzyjającą prawicy częścią środowiska dziennikarskiego – od relacji towarzyskich i zawodowych z jego przedstawicielami. To zaś pozwala spojrzeć z większym dystansem na działania medialnej maszyny wymierzone w obóz patriotyczny i szanse ich powodzenia.
Poniektórzy z konserwatywnych dziennikarzy mają niestety skłonność do przeceniania siły przeciwnika. Pewne działania Prawa i Sprawiedliwości, lub chociażby tylko ich możliwość, powodują paraliżujący strach, że ONI znów będą pisać, że ONI dostają pretekst do ataków. O ile propaganda ta jest już skompromitowana, o tyle dziennikarze mający wciąż mandat zaufania czytelników w jakimś sensie ponownie ją legitymizują. Stąd niekończące się apele, by w trakcie kampanii wyborczej nie pokazywać niektórych, rzekomo „obciachowych” polityków PiS, takich jak Krystyna Pawłowicz czy Antoni Macierewicz. Niektórzy do tej listy najchętniej dopisaliby również Jarosława Kaczyńskiego. I chociaż nikt nikogo nie chował, publicyści ci ogłosili po poprzednich wyborach, że zwycięstwo stało się możliwe dzięki zastosowaniu ich strategii. W ostatnich tygodniach historia się powtarza, aczkolwiek trudno uznać, że po ośmiu latach rządów Platformy, a zwłaszcza widowiskowej utracie popularności w ostatnim roku, obecność w mediach kilku barwnych postaci i tak przecież mocno kojarzonych z PiS miałaby być dla znaczącej grupy wyborców argumentem przesądzającym.
Część kojarzonego z prawicą środowiska dziennikarskiego od wyborów zajmuje się życzliwą krytyką partii Jarosława Kaczyńskiego. Coraz więcej narzekań na informacyjny chaos, którego przejawem ma być najwyraźniej fakt, że kilka redakcji nie dostało do wglądu, a może i do zatwierdzenia, listy nowych ministrów. Najgorsze jednak jest to, że na giełdzie nazwisk znów w najlepsze funkcjonuje Antoni Macierewicz, którego pojawienie się miałoby być fatalne z punktu widzenia… kampanii wyborczej w 2019 roku. Komentatorzy zdają się nie dostrzegać faktu, że o ile zapewne istnieje grupa, której w wyborczej decyzji pomogła deklaracja prawdopodobnego postawienia Jarosława Gowina na czele MON, o tyle z pewnością dużej części elektoratu PiS perspektywa ujrzenia na tym (lub innym, równie istotnym) stanowisku Macierewicza nie wydaje się niczym przerażającym. Kolejny raz dzieli się wyborców na „starych” i „nowych”, przy równoczesnym założeniu, że głównym zmartwieniem partii ma być utrzymanie poparcia tych ostatnich. Wbrew jednak niektórym opiniom, elektorat żelazny nie zawsze musi być również elektoratem betonowym – również on potrzebuje od popieranych przez siebie polityków sygnałów utwierdzających w słuszności wyboru. Marginalizowanie osób popularnych, które po raz kolejny uzyskały w zeszłą niedzielę mocną wyborczą legitymację, byłoby dla „starego” elektoratu kompletnie niezrozumiałe, zaś w dalszej perspektywie, w przypadku pominięcia ważnych dla tej grupy tematów w pracach nowego rządu, zaowocowałoby być może odpływem części głosów. Czy zrównoważyliby je lekko przeceniani przez publicystów wyborcy centrowi?
Skąd wreszcie bierze się to przeszacowanie znaczenia centrowych głosów? Publicyści, nawet pełni dobrych chęci i stawiający uczciwe diagnozy, chcąc nie chcąc tworzą z czasem własne – mniej lub bardziej zamknięte – środowisko, co stopniowo zakłóca zdolność pełnej i syntetycznej oceny nastrojów społecznych. W ślad za tym pojawia się skłonność do przypisywania większej grupie, do której odwołują się w swojej pracy, własnych poglądów i oceny zdarzeń. Tymczasem dziennikarskie intuicje z nastrojami czytelniczych mas, a szerzej – elektoratów, potrafią rozmijać się czasem dość boleśnie. Dla większości sympatyków PiS techniczne szczegóły docierania się gabinetu są zapewne mniej istotne, niż dla publicystów, żyjących perspektywą warszawskiej polityki, plotkami i pałacowymi intrygami. Wcześniej wyborcy niespecjalnie przejęli się poważnymi tekstami przekonującymi o braku szans Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich.
Znaczące jest, z jak wielkimi nadziejami kojarzeni z prawicą dziennikarze kilka lat temu witali pojawienie się ugrupowania Polska Jest Najważniejsza i jak wielki kredyt zaufania byli skłonni przyznać ówczesnym pisowskim rozłamowcom. Piotr Semka pisał wówczas, że Joanna Kluzik-Rostkowska ma szansę stać się polską Angelą Merkel, a Marek Magierowski liczył na wniesienie przez PJN nowej jakości do polskiej polityki. Duży kredyt zaufania nowej sile przyznał też Łukasz Warzecha, który później zresztą zajął wobec tej partii bardzo krytyczne stanowisko. Zanim jednak uciekinierzy zdecydowali się rozpocząć i zakończyć przygodę z polityczną samodzielnością, Igor Zalewski upatrywał w skłóconym z Jarosławem Kaczyńskim Marku Migalskim przyszłego szefa PiS. Dlaczego partia, która wygrała wybory, atakowana jest przez media broniące starego porządku, zanim jeszcze cokolwiek zdążyła zrobić – to sprawa oczywista. Uwagi, zgłaszane przez dotąd opozycyjnych, lecz dzisiaj przecież wcale nie prorządowych dziennikarzy, to zupełnie inny poziom dyskusji i daleki jestem od tworzenia fałszywej symetrii. Nie mogę jednak uciec od pytania, na ile dzisiejsza krytyka Prawa i Sprawiedliwości ze strony części medialnych konserwatystów jest wyrazem tęsknoty za ich wyobrażeniem PJN, a zarazem rozczarowania faktem, że PiS, pomimo dobrych rad i przyjacielskich napomnień PJN-em być uparcie nie chce?
Tekst ukazał się we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie, a pisany był we wtorek, wiec przed kolejną falą rozczarowania, tym razem z powodu stanowiska otoczenia PAD w sprawie maltańskiego szczytu. Myślę, że to, co czytaliśmy/słyszeliśmy w środę, czwartek, piątek i dziś potwierdza tylko wszystko, co napisałem powyżej.
Wielokrotnie pisałem już na tych łamach, że sytuacja jest diametralnie różna od tej, w jakiej partia Prawo i Sprawiedliwość znalazła się w roku 2005, gdy wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim stała się obiektem stałego medialnego ostrzału. Propaganda wielkich graczy jest w o wiele większym stopniu kontrowana i falsyfikowana przez dziesiątki, setki i tysiące internetowych wpisów, memów, obrazków i filmików. Podczas kampanii prezydenckiej bardzo boleśnie przekonał się o tym Bronisław Komorowski, kiedy na jego spotkaniach wyborczych zaczęli pojawiać się ludzie z krzesłami i książkami Wojciecha Sumlińskiego. Krzesła były oczywistym nawiązaniem do japońskiej wyprawy eks-prezydenta i jego wpadki, która, niczym pijackie ekscesy Aleksandra Kwaśniewskiego, w niektórych mediach zaistniała dopiero w formie oficjalnego dementi, zaś w innych nie pojawiła się w ogóle. Stopień zamilczenia książki Sumlińskiego i jego sprawy sądowej jest natomiast czymś wyjątkowym nawet w historii polskich mediów. A jednak to ten ostatni temat przebił się do świadomości społecznej, by wreszcie na chwilę pojawić się w rozmowie Bogdana Rymanowskiego z Komorowskim i finalnie być jednym z ważniejszych czynników rozstrzygających o wyniku wyborów. Chociaż media dbały (i nadal dbają) o to, aby do opinii publicznej nie dotarła informacja o procesie, w którym przewijają się nazwiska ówczesnego prezydenta i kluczowych osób w państwie, okazało się nagle, że skojarzenie Komorowskiego z Rosjanami i WSI przestało być wiedzą tajemną.
Już po wyborach kolejny raz mogliśmy przekonać się, że jakkolwiek przemysł pogardy próbuje wrócić do sposobów działania znanych z czasów Lecha Kaczyńskiego, skala jego możliwości jest dziś mniejsza. Internauci oddolnie nagłaśniają zagraniczne wizyty prezydenta Andrzeja Dudy, wyśmiewają wpadki i niekompetencję premier Kopacz i jej ministrów, czy tropią dziennikarskie manipulacje i fobie. Ich rolę Prawo i Sprawiedliwość potrafiło docenić, pamiętając o mediach społecznościowych podczas kampanii i zwracając się do ich użytkowników w jednym ze spotów. Osoby, których żywiołem są media społecznościowe, nie mają wobec medialnego głównego medialnego nurtu żadnych kompleksów, wolne są też – co jest ich przewagą nad sprzyjającą prawicy częścią środowiska dziennikarskiego – od relacji towarzyskich i zawodowych z jego przedstawicielami. To zaś pozwala spojrzeć z większym dystansem na działania medialnej maszyny wymierzone w obóz patriotyczny i szanse ich powodzenia.
Poniektórzy z konserwatywnych dziennikarzy mają niestety skłonność do przeceniania siły przeciwnika. Pewne działania Prawa i Sprawiedliwości, lub chociażby tylko ich możliwość, powodują paraliżujący strach, że ONI znów będą pisać, że ONI dostają pretekst do ataków. O ile propaganda ta jest już skompromitowana, o tyle dziennikarze mający wciąż mandat zaufania czytelników w jakimś sensie ponownie ją legitymizują. Stąd niekończące się apele, by w trakcie kampanii wyborczej nie pokazywać niektórych, rzekomo „obciachowych” polityków PiS, takich jak Krystyna Pawłowicz czy Antoni Macierewicz. Niektórzy do tej listy najchętniej dopisaliby również Jarosława Kaczyńskiego. I chociaż nikt nikogo nie chował, publicyści ci ogłosili po poprzednich wyborach, że zwycięstwo stało się możliwe dzięki zastosowaniu ich strategii. W ostatnich tygodniach historia się powtarza, aczkolwiek trudno uznać, że po ośmiu latach rządów Platformy, a zwłaszcza widowiskowej utracie popularności w ostatnim roku, obecność w mediach kilku barwnych postaci i tak przecież mocno kojarzonych z PiS miałaby być dla znaczącej grupy wyborców argumentem przesądzającym.
Część kojarzonego z prawicą środowiska dziennikarskiego od wyborów zajmuje się życzliwą krytyką partii Jarosława Kaczyńskiego. Coraz więcej narzekań na informacyjny chaos, którego przejawem ma być najwyraźniej fakt, że kilka redakcji nie dostało do wglądu, a może i do zatwierdzenia, listy nowych ministrów. Najgorsze jednak jest to, że na giełdzie nazwisk znów w najlepsze funkcjonuje Antoni Macierewicz, którego pojawienie się miałoby być fatalne z punktu widzenia… kampanii wyborczej w 2019 roku. Komentatorzy zdają się nie dostrzegać faktu, że o ile zapewne istnieje grupa, której w wyborczej decyzji pomogła deklaracja prawdopodobnego postawienia Jarosława Gowina na czele MON, o tyle z pewnością dużej części elektoratu PiS perspektywa ujrzenia na tym (lub innym, równie istotnym) stanowisku Macierewicza nie wydaje się niczym przerażającym. Kolejny raz dzieli się wyborców na „starych” i „nowych”, przy równoczesnym założeniu, że głównym zmartwieniem partii ma być utrzymanie poparcia tych ostatnich. Wbrew jednak niektórym opiniom, elektorat żelazny nie zawsze musi być również elektoratem betonowym – również on potrzebuje od popieranych przez siebie polityków sygnałów utwierdzających w słuszności wyboru. Marginalizowanie osób popularnych, które po raz kolejny uzyskały w zeszłą niedzielę mocną wyborczą legitymację, byłoby dla „starego” elektoratu kompletnie niezrozumiałe, zaś w dalszej perspektywie, w przypadku pominięcia ważnych dla tej grupy tematów w pracach nowego rządu, zaowocowałoby być może odpływem części głosów. Czy zrównoważyliby je lekko przeceniani przez publicystów wyborcy centrowi?
Skąd wreszcie bierze się to przeszacowanie znaczenia centrowych głosów? Publicyści, nawet pełni dobrych chęci i stawiający uczciwe diagnozy, chcąc nie chcąc tworzą z czasem własne – mniej lub bardziej zamknięte – środowisko, co stopniowo zakłóca zdolność pełnej i syntetycznej oceny nastrojów społecznych. W ślad za tym pojawia się skłonność do przypisywania większej grupie, do której odwołują się w swojej pracy, własnych poglądów i oceny zdarzeń. Tymczasem dziennikarskie intuicje z nastrojami czytelniczych mas, a szerzej – elektoratów, potrafią rozmijać się czasem dość boleśnie. Dla większości sympatyków PiS techniczne szczegóły docierania się gabinetu są zapewne mniej istotne, niż dla publicystów, żyjących perspektywą warszawskiej polityki, plotkami i pałacowymi intrygami. Wcześniej wyborcy niespecjalnie przejęli się poważnymi tekstami przekonującymi o braku szans Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich.
Znaczące jest, z jak wielkimi nadziejami kojarzeni z prawicą dziennikarze kilka lat temu witali pojawienie się ugrupowania Polska Jest Najważniejsza i jak wielki kredyt zaufania byli skłonni przyznać ówczesnym pisowskim rozłamowcom. Piotr Semka pisał wówczas, że Joanna Kluzik-Rostkowska ma szansę stać się polską Angelą Merkel, a Marek Magierowski liczył na wniesienie przez PJN nowej jakości do polskiej polityki. Duży kredyt zaufania nowej sile przyznał też Łukasz Warzecha, który później zresztą zajął wobec tej partii bardzo krytyczne stanowisko. Zanim jednak uciekinierzy zdecydowali się rozpocząć i zakończyć przygodę z polityczną samodzielnością, Igor Zalewski upatrywał w skłóconym z Jarosławem Kaczyńskim Marku Migalskim przyszłego szefa PiS. Dlaczego partia, która wygrała wybory, atakowana jest przez media broniące starego porządku, zanim jeszcze cokolwiek zdążyła zrobić – to sprawa oczywista. Uwagi, zgłaszane przez dotąd opozycyjnych, lecz dzisiaj przecież wcale nie prorządowych dziennikarzy, to zupełnie inny poziom dyskusji i daleki jestem od tworzenia fałszywej symetrii. Nie mogę jednak uciec od pytania, na ile dzisiejsza krytyka Prawa i Sprawiedliwości ze strony części medialnych konserwatystów jest wyrazem tęsknoty za ich wyobrażeniem PJN, a zarazem rozczarowania faktem, że PiS, pomimo dobrych rad i przyjacielskich napomnień PJN-em być uparcie nie chce?
Tekst ukazał się we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie, a pisany był we wtorek, wiec przed kolejną falą rozczarowania, tym razem z powodu stanowiska otoczenia PAD w sprawie maltańskiego szczytu. Myślę, że to, co czytaliśmy/słyszeliśmy w środę, czwartek, piątek i dziś potwierdza tylko wszystko, co napisałem powyżej.
(4)
3 Comments
Między władzą a służbą
07 November, 2015 - 18:07
Od lat uważałem, że cel, jakim jest wolna, silna Polska, wymaga jednego: uczciwości. To cecha ludzka, więc odpowiedzmy sobie na pytanie, czy uczciwe jest włączanie do rządu kogoś, kto Smoleńsk uznał za sprawę wyjaśnioną i zamkniętą. I wstydzenie się kogoś, kto - wbrew obłędnej propagandzie oficjalnych ustaleń - żądał uczciwego śledztwa. A po nim prawdy.
Serdecznie pozdrawiam,
6 mają 2010 r.
08 November, 2015 - 01:23
Projekt rezolucji w sprawie wezwania prezesa Rady Ministrów do wystąpienia do władz Federacji Rosyjskiej o przekazanie stronie polskiej prowadzenia postępowania w sprawie katastrofy samolotu TU-154, mającej miejsce 10 kwietnia 2010 r.
268 posłów zagłosowało przeciw, w tym Jarosław Gowin
"Antoni Macierewicz, którego
08 November, 2015 - 22:34
*** Bingo !!