
To bedzie chwila oddechu, taka nieoczekiwana zmiana tempa, potrzebna by ze szczetem nie zwariowac. Dedykowana Elleni, bo to ona temat niewyjasnionych zagadek zaczela, kto wie, moze sie z tego jaki cykl rozpocznie?
Od razu i bez przymusu przyznaje sie do przeklamania, albowiem Delta Mekongu geograficznie oddalona jest od mojej opowiesci mniej wiecej tak, jak stad do Poznania, ale dzieckiem w kolebce nauczylem sie mowic Delta Mekongu tak samo jak sie mowilo Czechoslowacja. I co zrobisz na przyzwyczajenie? A mnie wychowala "Mowi Polskie Radio w Programie Pierwszym, nadajemy wiadomosci. Ciezkie walki w Delcie Mekongu..." I tak codziennie, czterolatkowi sie bombarodowalo te zwoje chlonne, to i ta Delta zostala. Podejrzewam, ze Wam tez. I okiem perskim to okraszam.
Dlugo nawet nie zdawalem sobie sprawy z tego, ze Mekong to po prostu rzeka jest. Od czasu Czasu Apokalipsy jednak watpliwosci nie ma. Jest Mekong tak samo jak jest lodz patrolowa i sa Rolling Stonsi. A od niedawna na dodatek jest Mekong tak samo jak jest moje pole ryzowe w zasiegu rzutu kamieniem. Rzeka, szeroka jak Odra w Szczecinie (ta odnoga, co ja widac, niezorientowanym lektorom Kroniki Filmowej podpowiadam, albowiem Szczecin nie nad Odra a nad taka jakby Delta lezy co odnog ma niezliczona ilosc a kazda gruba jak konar debu - i wcale nie widac fal Baltyku z Walow Chrobrego, o!), tylko mniej w niej ropy.
Ropy mniej, bo wielkie statki pod granice z Laosem nie podlplywaja, ot lodki rybackie i - co rzadsze, bo turysci tu na cale szczescie w swej grubej masie jeszcze nie dotarli - mizerne lodki ozdobione eletrycznymi lampionami. Wycieczkowe. Z nich to tego tawotu mniej a i papieru toaletowego w falach Mekongu nie uswiadczysz. Jest za to spokoj i cisza i wielka milosc. Albowiem i tajowie, i laotanie traktuja ta rzeke z nabozna czcia. I gdy pisze "nabozna" to nalezy slowo rozumiec literalnie, albowiem azjaci sa uduchowieni w sposob nam niedoscigniony. I nie ma znaczenia, czy trafa sie na mochery, czy na mlodych, wyksztalconych, z wielkich miast, wszyscy bowiem - jak jeden maz i tak dalej - sa w religijnosci swej wrecz bezwstydni - w najlepszym tego slowa znaczeniu.
Przykladow podawac mozna by wiele, wiekszośc z nich powoduje u mnie uczucie zazdrosci (jako osoba z Ziem Wyzyskanych nadaje religi role cementu kulturowego, laczacego nas w Narod, wszak nie mieliśmy w Szczecinie wycinanek łużyckich, ni parzenic). A tu, prosze bardzo, panna zdejmuje klapki, kleka na srodku chodnika i sklada modlitewnie dlonie. No, i nikt, nikt nie opluje, nie odgasi jej na glowie peta, nie naszcza na jej ryzowo kwietna ofiare... Cholera jasna, mial byc post turystyczno-krajoznawczy (z bonusem) ale mnie zdywagowalo na... Eeeeech... Wracam do tematu. Wiec czasem, oprocz zazdrosci, usmiech, nierzadko zazenowania, bo jak tu sie nie usmiechnac i jednoczesnie nie zarumienic, gdy sprzewaczyni napojow chlodzacych na rogu ulicy dumnie obwiesza swoj wozek amuletami w ksztalcie siusiaka. Nie, nawet nie "w ksztalcie" bo mozecie sobie pomyslec, ze to jakas tam artystyczna stylizacja jest, nie, doslownie i bez przenosni, drewnianymi kuśkami. Na dobra wrożbe. Albo lody sprzedaje. Na patyku. Obok amuleta.
Jesli spojrzycie dzis wieczorem na niebo, to zobaczycie Ksieżyca połowe, znaczy sie jest w trzeciej kwadrze. Pol kwadry wczesniej, w jedenasta pelnie ksiezyca, wybralismy sie rodzina w okolice Nong Khai, by uczestniczyc w festiwalu nad brzegiem rzeki. I sam fakt tegoz festiwalu bylby wart notki, gdyby nie to, ze zupelnie nie o tym bedzie. No, troche o tym, a troche o czyms innym.
Festiwal, jak wiekszosc okolicznosci przyrody w Tajlandii, wzial mnie nieco z zaskoczenia. Bo wiedza generalna o tym co ma byc nie ma sie nijak do stanu faktycznego. Troche tak jak ze slubem na przyklad. Wesele w prowincji Isaan jest tanczone, chlane i spiewane (ten co wymyslil KaraOK bedzie sie smazyl w piekle, jestem o tym przekonany) na dzien PRZED ceremonia zaslubin. To tak tylko, po to by wam uswiadomic, ze niczego nie mozna tu ani przewidziec, ani uwazac za niesluszne. TJT, czyli Tu Jest Tailandia. W linguicz - TIT - czyli jeszcze smieszniej.
Generalnie wiedzialem, że Wąż. Ze rzeka. I, że ma sie pokazac, wielki jak Loch Ness, Opiekun Ludu. Lokalny Shai Hulud. I zupelnie realny, w odrożnieniu. Sceptykow nie ma, wszak kazda swiatynia od Laosu po Khon Kaen ma na elewacji poteżnego weza, co najmniej jednego. Te bardziej prominentne maja tez weża, ale siedmioglowego. Czasem tylko same glowy odlane w malowanym olejną betonie. No to jak tu nie wierzyc?
Przybylismy na miejsce rano, bo tak każe tradycja. Katowalismy sie przez południowa spiekote szukajac cienia w rzadkim lasku. Dotrwalismy do poznego popołudnia i dopiero wtedy nad brzeg sie udalismy. I było pieknie. Calodzienne oczekiwanie wyprazylo nas z sil i ochoty do tego stopnia, ze po prostu siedzielismy i chlonelismy... piekno zachodu slonca. Jeden obrazek jest ponoc wiecej wart niz tysiac slow, ale tym razem - pomimo, ze mam kiczowato-pocztowkowe fotki - ogranicze sie do slow. Kradne tu patent rezyserom filmow grozy, ale niech tam, pozwolcie kochani swej wyobrazni popracowac troche nad ta wizualizacja.
Landszaft w pastelach, delikatnych jak babie lato. Tylko rzeka ciemna jak atrament. Delikatne kolory "naciagaja" jak herbata czy tez obraz w telewizorze Rubin, z taka sama zreszta predkoscia. Slonce w tropikach pikuje za horyzont, czerwone jak cegla (rozgrzane jak piec), co dzien, rok w rok tak samo i o tej samej porze. Jestesmy w koncu tylko rzut chinskim kapeluszem od rownika.
Jest nas na brzegu tłum jak na mszy papieskiej. Albo i wiecej. Z jednej strony nadciaga ciemność. Na nadrzecznych błoniach zapalaja sie swiatelka, na ołtarzu plona olbrzymie, kadzidlane swiece. Komary padaja jak muchy. Zaczynaja sie modlitwy. Ciemnosc dopada nas na dobre, tropikalnym welurem tuląc sie do kazdego swiatla. A jest ich coraz wiecej, wyrywaja sie jedne po drugich z tlumu i leca w niebo. To dopiero preludium, bowiem mnisi zaczynaja oficjalne odliczanie. Jak w Cape Canaveral, z tym, że po tajsku.
Sam, sxng, hnung!
Setki tysiecy lampionow frunie w niebo.
I tu zaczyna się mój mini-dramat, podobny do trzeciej czesci Wladcy Pierscieni, filmu. Tam, gdzie widz oczekuje konca, zaczyna sie kolejna scena konczaca widowisko... I gdy ona sie konczy, no to wkracza wesola gromadka gejowato usmiechnietych hobitow w pizamach i skacza po lozku... Wobec czego nastepuje scena kolejna. Konczaca film... Ale nie do konca. No - dokladnie tak bylo z tym festiwalem, zupelnie.
Bo po pierwszej salwie balonow, gdy oczekiwalem, ze ludzie sie wezma i rozejda, wszakze ilez to mozna te niebo zasmiecac, conie, no, ludzie sie ruszyli, rozprostowali kosci, poprzeciagali. I usiedli do modlitwy.
Namo tassa bhagavato arahato samma sambuddhassa
Namo tassa bhagavato arahato samma sambuddhassa
Namo tassa bhagavato arahato samma sambuddhassa
Zaraz potem mnisi odliczyli ponownie, kolejna salwa lampionow, tym razem podparta niepohamowana kanonada sztucznych ogni. Ale i to gasnie i sie wycisza. Nie daje sie zaskoczyc, nie oczekuje, ze to juz final. Kto sie raz sparzyl... Patrze sie w strone ksiezyca... Patrze sie w strone ksiezyca i az kucam z zachwytu.
Oto bowiem, zupelnie nieoczekiwanie, jak w Little Shop of Horrors, ksiezyc znika!
No tak, zadna tam panie fylozofia, po prostu bylo pelne zacmienie, wszyscy wiedzieli i czesc. Bylo, ale, ale... Bylo, ale ja nie wiedzialem. Bo po tajsku nie mowie a serwisow informacyjnych na wsi nawet mi sie ogladc nie chce. A na dodatek, no na dodatek ciemnosc, jak mowilem, welwetowa, tropikalna i zupelny brak chmur! Nie to co w Singapurze, gdzie udalo mi sie obejrzec podobne zjawisko dekade wczesniej. Tyle ze w metropolii to tego ksiezyca przez pole silowe lumenami zbrojone prawie wcale nie widac.
A tu, zloty pierscionek dookola i brunatno-brazowa resztka. To widok grozny i przerazajacy, nawet jak sie zdawalo mature z astronomii i zna sie ksiezyc jak wlasna kieszen. Tak, tak. jedno z pytan bylo o nim wlasnie. To jeszcze wam powiem, ze tam na ksiezycu sa masoni. Maskony, przepraszam. Ale to nie bylo wcale takie wazne w tamtej chwili, tylko uniesienie duchowe (czanty zadzialaly) i ten wariat co przestal swiecic nad glowa.
Gdyby ten wieczor skonczyl sie wtedy, pewnie ta notka i tak by powstala, tyle, ze opis przyrody bylby dluzszy. Ale nie. Albowiem czant wrocil, tym razem na krotka chwile, by zamienic sie w spontaniczne i dusze rwace skandowanie - Ukaz sie nam! Ukaz! - krzyki szalone.
Rzeka splynely swiatelka "na wiankach". Moze nie na wiankach, ale splynely. Ja, nabuzowany duchowo, ogluszony petardami i wypatroszony z mysli tym wszystim, chlonalem. I wszystko mi sie podobalo, bo, najdrozsi, czego tam nie lubic? Miliona lampionow frunacych ku gwiazdom? Fajerwerkowego Shock and Awe? Zacmienia - PELNEGO zacmienia ksiezyca? Tysiecy, setek tysiecy rozmodlonych ludzi? Co tam rozmodlonych... Czekajacych na CUD!
A, bo do tej pory jeszcze o jednej rzeczy nie wspomnialem. Otoz, ja zostalem poinformowany, ze cud, z nieublagana cyklicznoscia, rok po roku sie dokonuje. I kropka. Nie bardzo mi wszystko wytlumaczono, a ja, by tajemnicy cudownej nie profanowac, do googla nie siegnalem. WIec czekam, na tego weza, bo co innego moze byc?
Wlasnie, po wiankach wkroczyla na scene lodka obwieszona girlandami trzydziestowatowek przedstawiajacych onego. Weza, co go zwa Naga. Troche sie rozczarowalem, bo o ile mozna zrozumiec moja zabobonna rewerencje dla zacmienia kisezyca, to jednak pojawianie sie nad rzeka w celu zaobserwowania elektrycznego swiatla na sznurku przeciagnietym z masztu na maszt troche mnie zniesmaczylo. Mi tam taki cud, hehe.
I to by moglo byc na tyle. Mysl wrocila na chwile do ksiezyca, patrze, pelnia wraca mu na twarz, dobrze. Przynajmniej to zapamietam jako cos nadnaturalnego, a przynajmniej niecodziennego. Tak sobie mysle, lekko rozczarowany.
I - jak w Tytusie, Romku i A'Tomku - WTEM! - wlasnie w tej chwili z gardel tlumu wydarl sie potezny... no nie wrzask, a raczej takie gremialne westchnienie, ale pomnozone przez milion. Dalo mi po kregoslupie. Rozgladam sie po falach, ale weza ni cholery nie widze.
- Spojrz w niebo! Tam, jak gwiazda czerwona leci, tam,tam!
Patrze, nic. mijaja minuty. Nic, a potem ponownie - nic. Siadam na bambusowej macie. Wszyscy siadaja, tylko ja nieco mniej rozpromieniony niz inni. Troche sie tak czuje, jak facet co nie zlapal dowcipu. Wszyscy sikaja. Ja nawet nie potrafie grymasu na twarz przywolac.
- OOOOOOOOOOHHHHHHHH!!!!!!!
Ponownie rozgladam sie, tym razem juz nie w dol a w gore patrzac. JEST. No, ale co to za wielkie halo, po prostu ktos race odpalil... wszyscy nawalaja tymi fajerwerkami bez przerwy... Tylko, ze... no tylko ze TA raca nie zwalnia, nie pryska iskrami, nie zmienia trajektorii na balistyczna a pnie sie w gore po prostej jak po szynie kolejowej - i gasnie nie przez wypalenie a po prostu sie wylacza na wysokosci 300-400 metrow. Bezglosnie, jak duch. Pomimo mojego przekornego sceptycyzmu, nie doszukalem sie ani cienia lodki z ktorej mozna by tekule odpalac, ani sladu nawet parabolicznego odchylenia trajektorii, ktore musialo by miec miejsce w locie malokalibrowego pocisku. Nie sluchac tez bylo wystrzalu, oprocz monotonicznej naparzanki klasycznie brzmiacych fajerwerkow. Te male robia swist-pstryk. Te duze, bum-trach. Zeby walnac prosto, bez odchylu, bezszelestnie, grupami po dwa, trzy, cztery, ze srodka rzeki - potrzebna by byla barka z haubica. Na haubicy - tlumik jak dla gigantycznego Jamesa Bonda. Zamiast tego bylo po prostu NIC. Na dodatek kule pojawiaja sie w roznych miejscach rzeki, a ani barki, ani haubicy, ani nefilimowego tlumika nie zaobserwowano. Co wiecej, patrzylem sie na fale na powierzchni, znaczy kilwater co by po lodzi takiej pozostal, na wypadek, gdyby byla kamuflowana plaszcz-palatka-namiotem jak z Harrego Pottera. Ewentualnie lodz podwodna, w relatywnie plytkim akwenie pozostawilaby slad na powierzchni. NIC!
Myslalem wiec poczatkowo, ze to szwindel lub masowe przewidzenie. Tymczasem OOOOHHHH ponowne i radosna wrzawa oznajmiaja kolejne swiatlo. I kolejne. Leca po prostej, mijaja fototapete pelna kolorowych eksplozji sztucznych ogni po laotanskiej stronie i pedza - bez zwalniania - na te swoje wysokosci. I nikna bez osiagnieca apogeum, bez glosu i bez wahania.
Telewizja tajska podobno wywolala brutlane zamieszki pare lat temu, gdy zasugeerowala, ze to z kalacha nabojami zapalajacymi wala zolnierze dla jaj. I tak od ponad czterystu lat.
Co to bylo? Nie wiem. Ale ponieważ nie wie zupelnie inny nikt, to wam o tym sie pochwaliłem, tym bardziej, ze ogniowych kul bylo w tym roku dziesiatki, a sa lata gdy pojawia sie zaledwie dwie lub trzy. A we wszystkie inne dni w roku - po prostu ich nie ma.
Naga sam sie nie pojawił, ale przynajmniej zamanifestowal swoja obecnosc. I obiecał opiekowac sie ludzmi przez kolejny rok. I dobrze, fajnie bowiem miec supernaturalnego opiekuna, co sie zna na kalendarzu.
Od razu i bez przymusu przyznaje sie do przeklamania, albowiem Delta Mekongu geograficznie oddalona jest od mojej opowiesci mniej wiecej tak, jak stad do Poznania, ale dzieckiem w kolebce nauczylem sie mowic Delta Mekongu tak samo jak sie mowilo Czechoslowacja. I co zrobisz na przyzwyczajenie? A mnie wychowala "Mowi Polskie Radio w Programie Pierwszym, nadajemy wiadomosci. Ciezkie walki w Delcie Mekongu..." I tak codziennie, czterolatkowi sie bombarodowalo te zwoje chlonne, to i ta Delta zostala. Podejrzewam, ze Wam tez. I okiem perskim to okraszam.
Dlugo nawet nie zdawalem sobie sprawy z tego, ze Mekong to po prostu rzeka jest. Od czasu Czasu Apokalipsy jednak watpliwosci nie ma. Jest Mekong tak samo jak jest lodz patrolowa i sa Rolling Stonsi. A od niedawna na dodatek jest Mekong tak samo jak jest moje pole ryzowe w zasiegu rzutu kamieniem. Rzeka, szeroka jak Odra w Szczecinie (ta odnoga, co ja widac, niezorientowanym lektorom Kroniki Filmowej podpowiadam, albowiem Szczecin nie nad Odra a nad taka jakby Delta lezy co odnog ma niezliczona ilosc a kazda gruba jak konar debu - i wcale nie widac fal Baltyku z Walow Chrobrego, o!), tylko mniej w niej ropy.
Ropy mniej, bo wielkie statki pod granice z Laosem nie podlplywaja, ot lodki rybackie i - co rzadsze, bo turysci tu na cale szczescie w swej grubej masie jeszcze nie dotarli - mizerne lodki ozdobione eletrycznymi lampionami. Wycieczkowe. Z nich to tego tawotu mniej a i papieru toaletowego w falach Mekongu nie uswiadczysz. Jest za to spokoj i cisza i wielka milosc. Albowiem i tajowie, i laotanie traktuja ta rzeke z nabozna czcia. I gdy pisze "nabozna" to nalezy slowo rozumiec literalnie, albowiem azjaci sa uduchowieni w sposob nam niedoscigniony. I nie ma znaczenia, czy trafa sie na mochery, czy na mlodych, wyksztalconych, z wielkich miast, wszyscy bowiem - jak jeden maz i tak dalej - sa w religijnosci swej wrecz bezwstydni - w najlepszym tego slowa znaczeniu.
Przykladow podawac mozna by wiele, wiekszośc z nich powoduje u mnie uczucie zazdrosci (jako osoba z Ziem Wyzyskanych nadaje religi role cementu kulturowego, laczacego nas w Narod, wszak nie mieliśmy w Szczecinie wycinanek łużyckich, ni parzenic). A tu, prosze bardzo, panna zdejmuje klapki, kleka na srodku chodnika i sklada modlitewnie dlonie. No, i nikt, nikt nie opluje, nie odgasi jej na glowie peta, nie naszcza na jej ryzowo kwietna ofiare... Cholera jasna, mial byc post turystyczno-krajoznawczy (z bonusem) ale mnie zdywagowalo na... Eeeeech... Wracam do tematu. Wiec czasem, oprocz zazdrosci, usmiech, nierzadko zazenowania, bo jak tu sie nie usmiechnac i jednoczesnie nie zarumienic, gdy sprzewaczyni napojow chlodzacych na rogu ulicy dumnie obwiesza swoj wozek amuletami w ksztalcie siusiaka. Nie, nawet nie "w ksztalcie" bo mozecie sobie pomyslec, ze to jakas tam artystyczna stylizacja jest, nie, doslownie i bez przenosni, drewnianymi kuśkami. Na dobra wrożbe. Albo lody sprzedaje. Na patyku. Obok amuleta.
Jesli spojrzycie dzis wieczorem na niebo, to zobaczycie Ksieżyca połowe, znaczy sie jest w trzeciej kwadrze. Pol kwadry wczesniej, w jedenasta pelnie ksiezyca, wybralismy sie rodzina w okolice Nong Khai, by uczestniczyc w festiwalu nad brzegiem rzeki. I sam fakt tegoz festiwalu bylby wart notki, gdyby nie to, ze zupelnie nie o tym bedzie. No, troche o tym, a troche o czyms innym.
Festiwal, jak wiekszosc okolicznosci przyrody w Tajlandii, wzial mnie nieco z zaskoczenia. Bo wiedza generalna o tym co ma byc nie ma sie nijak do stanu faktycznego. Troche tak jak ze slubem na przyklad. Wesele w prowincji Isaan jest tanczone, chlane i spiewane (ten co wymyslil KaraOK bedzie sie smazyl w piekle, jestem o tym przekonany) na dzien PRZED ceremonia zaslubin. To tak tylko, po to by wam uswiadomic, ze niczego nie mozna tu ani przewidziec, ani uwazac za niesluszne. TJT, czyli Tu Jest Tailandia. W linguicz - TIT - czyli jeszcze smieszniej.
Generalnie wiedzialem, że Wąż. Ze rzeka. I, że ma sie pokazac, wielki jak Loch Ness, Opiekun Ludu. Lokalny Shai Hulud. I zupelnie realny, w odrożnieniu. Sceptykow nie ma, wszak kazda swiatynia od Laosu po Khon Kaen ma na elewacji poteżnego weza, co najmniej jednego. Te bardziej prominentne maja tez weża, ale siedmioglowego. Czasem tylko same glowy odlane w malowanym olejną betonie. No to jak tu nie wierzyc?
Przybylismy na miejsce rano, bo tak każe tradycja. Katowalismy sie przez południowa spiekote szukajac cienia w rzadkim lasku. Dotrwalismy do poznego popołudnia i dopiero wtedy nad brzeg sie udalismy. I było pieknie. Calodzienne oczekiwanie wyprazylo nas z sil i ochoty do tego stopnia, ze po prostu siedzielismy i chlonelismy... piekno zachodu slonca. Jeden obrazek jest ponoc wiecej wart niz tysiac slow, ale tym razem - pomimo, ze mam kiczowato-pocztowkowe fotki - ogranicze sie do slow. Kradne tu patent rezyserom filmow grozy, ale niech tam, pozwolcie kochani swej wyobrazni popracowac troche nad ta wizualizacja.
Landszaft w pastelach, delikatnych jak babie lato. Tylko rzeka ciemna jak atrament. Delikatne kolory "naciagaja" jak herbata czy tez obraz w telewizorze Rubin, z taka sama zreszta predkoscia. Slonce w tropikach pikuje za horyzont, czerwone jak cegla (rozgrzane jak piec), co dzien, rok w rok tak samo i o tej samej porze. Jestesmy w koncu tylko rzut chinskim kapeluszem od rownika.
Jest nas na brzegu tłum jak na mszy papieskiej. Albo i wiecej. Z jednej strony nadciaga ciemność. Na nadrzecznych błoniach zapalaja sie swiatelka, na ołtarzu plona olbrzymie, kadzidlane swiece. Komary padaja jak muchy. Zaczynaja sie modlitwy. Ciemnosc dopada nas na dobre, tropikalnym welurem tuląc sie do kazdego swiatla. A jest ich coraz wiecej, wyrywaja sie jedne po drugich z tlumu i leca w niebo. To dopiero preludium, bowiem mnisi zaczynaja oficjalne odliczanie. Jak w Cape Canaveral, z tym, że po tajsku.
Sam, sxng, hnung!
Setki tysiecy lampionow frunie w niebo.
I tu zaczyna się mój mini-dramat, podobny do trzeciej czesci Wladcy Pierscieni, filmu. Tam, gdzie widz oczekuje konca, zaczyna sie kolejna scena konczaca widowisko... I gdy ona sie konczy, no to wkracza wesola gromadka gejowato usmiechnietych hobitow w pizamach i skacza po lozku... Wobec czego nastepuje scena kolejna. Konczaca film... Ale nie do konca. No - dokladnie tak bylo z tym festiwalem, zupelnie.
Bo po pierwszej salwie balonow, gdy oczekiwalem, ze ludzie sie wezma i rozejda, wszakze ilez to mozna te niebo zasmiecac, conie, no, ludzie sie ruszyli, rozprostowali kosci, poprzeciagali. I usiedli do modlitwy.
Namo tassa bhagavato arahato samma sambuddhassa
Namo tassa bhagavato arahato samma sambuddhassa
Namo tassa bhagavato arahato samma sambuddhassa
Zaraz potem mnisi odliczyli ponownie, kolejna salwa lampionow, tym razem podparta niepohamowana kanonada sztucznych ogni. Ale i to gasnie i sie wycisza. Nie daje sie zaskoczyc, nie oczekuje, ze to juz final. Kto sie raz sparzyl... Patrze sie w strone ksiezyca... Patrze sie w strone ksiezyca i az kucam z zachwytu.
Oto bowiem, zupelnie nieoczekiwanie, jak w Little Shop of Horrors, ksiezyc znika!
No tak, zadna tam panie fylozofia, po prostu bylo pelne zacmienie, wszyscy wiedzieli i czesc. Bylo, ale, ale... Bylo, ale ja nie wiedzialem. Bo po tajsku nie mowie a serwisow informacyjnych na wsi nawet mi sie ogladc nie chce. A na dodatek, no na dodatek ciemnosc, jak mowilem, welwetowa, tropikalna i zupelny brak chmur! Nie to co w Singapurze, gdzie udalo mi sie obejrzec podobne zjawisko dekade wczesniej. Tyle ze w metropolii to tego ksiezyca przez pole silowe lumenami zbrojone prawie wcale nie widac.
A tu, zloty pierscionek dookola i brunatno-brazowa resztka. To widok grozny i przerazajacy, nawet jak sie zdawalo mature z astronomii i zna sie ksiezyc jak wlasna kieszen. Tak, tak. jedno z pytan bylo o nim wlasnie. To jeszcze wam powiem, ze tam na ksiezycu sa masoni. Maskony, przepraszam. Ale to nie bylo wcale takie wazne w tamtej chwili, tylko uniesienie duchowe (czanty zadzialaly) i ten wariat co przestal swiecic nad glowa.
Gdyby ten wieczor skonczyl sie wtedy, pewnie ta notka i tak by powstala, tyle, ze opis przyrody bylby dluzszy. Ale nie. Albowiem czant wrocil, tym razem na krotka chwile, by zamienic sie w spontaniczne i dusze rwace skandowanie - Ukaz sie nam! Ukaz! - krzyki szalone.
Rzeka splynely swiatelka "na wiankach". Moze nie na wiankach, ale splynely. Ja, nabuzowany duchowo, ogluszony petardami i wypatroszony z mysli tym wszystim, chlonalem. I wszystko mi sie podobalo, bo, najdrozsi, czego tam nie lubic? Miliona lampionow frunacych ku gwiazdom? Fajerwerkowego Shock and Awe? Zacmienia - PELNEGO zacmienia ksiezyca? Tysiecy, setek tysiecy rozmodlonych ludzi? Co tam rozmodlonych... Czekajacych na CUD!
A, bo do tej pory jeszcze o jednej rzeczy nie wspomnialem. Otoz, ja zostalem poinformowany, ze cud, z nieublagana cyklicznoscia, rok po roku sie dokonuje. I kropka. Nie bardzo mi wszystko wytlumaczono, a ja, by tajemnicy cudownej nie profanowac, do googla nie siegnalem. WIec czekam, na tego weza, bo co innego moze byc?
Wlasnie, po wiankach wkroczyla na scene lodka obwieszona girlandami trzydziestowatowek przedstawiajacych onego. Weza, co go zwa Naga. Troche sie rozczarowalem, bo o ile mozna zrozumiec moja zabobonna rewerencje dla zacmienia kisezyca, to jednak pojawianie sie nad rzeka w celu zaobserwowania elektrycznego swiatla na sznurku przeciagnietym z masztu na maszt troche mnie zniesmaczylo. Mi tam taki cud, hehe.
I to by moglo byc na tyle. Mysl wrocila na chwile do ksiezyca, patrze, pelnia wraca mu na twarz, dobrze. Przynajmniej to zapamietam jako cos nadnaturalnego, a przynajmniej niecodziennego. Tak sobie mysle, lekko rozczarowany.
I - jak w Tytusie, Romku i A'Tomku - WTEM! - wlasnie w tej chwili z gardel tlumu wydarl sie potezny... no nie wrzask, a raczej takie gremialne westchnienie, ale pomnozone przez milion. Dalo mi po kregoslupie. Rozgladam sie po falach, ale weza ni cholery nie widze.
- Spojrz w niebo! Tam, jak gwiazda czerwona leci, tam,tam!
Patrze, nic. mijaja minuty. Nic, a potem ponownie - nic. Siadam na bambusowej macie. Wszyscy siadaja, tylko ja nieco mniej rozpromieniony niz inni. Troche sie tak czuje, jak facet co nie zlapal dowcipu. Wszyscy sikaja. Ja nawet nie potrafie grymasu na twarz przywolac.
- OOOOOOOOOOHHHHHHHH!!!!!!!
Ponownie rozgladam sie, tym razem juz nie w dol a w gore patrzac. JEST. No, ale co to za wielkie halo, po prostu ktos race odpalil... wszyscy nawalaja tymi fajerwerkami bez przerwy... Tylko, ze... no tylko ze TA raca nie zwalnia, nie pryska iskrami, nie zmienia trajektorii na balistyczna a pnie sie w gore po prostej jak po szynie kolejowej - i gasnie nie przez wypalenie a po prostu sie wylacza na wysokosci 300-400 metrow. Bezglosnie, jak duch. Pomimo mojego przekornego sceptycyzmu, nie doszukalem sie ani cienia lodki z ktorej mozna by tekule odpalac, ani sladu nawet parabolicznego odchylenia trajektorii, ktore musialo by miec miejsce w locie malokalibrowego pocisku. Nie sluchac tez bylo wystrzalu, oprocz monotonicznej naparzanki klasycznie brzmiacych fajerwerkow. Te male robia swist-pstryk. Te duze, bum-trach. Zeby walnac prosto, bez odchylu, bezszelestnie, grupami po dwa, trzy, cztery, ze srodka rzeki - potrzebna by byla barka z haubica. Na haubicy - tlumik jak dla gigantycznego Jamesa Bonda. Zamiast tego bylo po prostu NIC. Na dodatek kule pojawiaja sie w roznych miejscach rzeki, a ani barki, ani haubicy, ani nefilimowego tlumika nie zaobserwowano. Co wiecej, patrzylem sie na fale na powierzchni, znaczy kilwater co by po lodzi takiej pozostal, na wypadek, gdyby byla kamuflowana plaszcz-palatka-namiotem jak z Harrego Pottera. Ewentualnie lodz podwodna, w relatywnie plytkim akwenie pozostawilaby slad na powierzchni. NIC!
Myslalem wiec poczatkowo, ze to szwindel lub masowe przewidzenie. Tymczasem OOOOHHHH ponowne i radosna wrzawa oznajmiaja kolejne swiatlo. I kolejne. Leca po prostej, mijaja fototapete pelna kolorowych eksplozji sztucznych ogni po laotanskiej stronie i pedza - bez zwalniania - na te swoje wysokosci. I nikna bez osiagnieca apogeum, bez glosu i bez wahania.
Telewizja tajska podobno wywolala brutlane zamieszki pare lat temu, gdy zasugeerowala, ze to z kalacha nabojami zapalajacymi wala zolnierze dla jaj. I tak od ponad czterystu lat.
Co to bylo? Nie wiem. Ale ponieważ nie wie zupelnie inny nikt, to wam o tym sie pochwaliłem, tym bardziej, ze ogniowych kul bylo w tym roku dziesiatki, a sa lata gdy pojawia sie zaledwie dwie lub trzy. A we wszystkie inne dni w roku - po prostu ich nie ma.
Naga sam sie nie pojawił, ale przynajmniej zamanifestowal swoja obecnosc. I obiecał opiekowac sie ludzmi przez kolejny rok. I dobrze, fajnie bowiem miec supernaturalnego opiekuna, co sie zna na kalendarzu.
(6)
11 Comments
Bardzo ciekawe. A Ty tam
16 October, 2014 - 09:12
Ja po obejrzeniu więksości horrorów z Korei i Japonii, chcąc nie chcąc musiałem sięgnąć po tajlandzkie, bo tam też się tego robi sporo, choć z poziomem na ogół słabo. Nie jestem też poważnie traktować męskich aktorów, z których każdy mówi jak Krashan ze Zmieników :) nie wiem, czy nie roześmiałbym się podczas rozmowy na żywo
pozdrawiam
Pi Mak
16 October, 2014 - 09:18
p.s. filmy o duchach :)
16 October, 2014 - 10:39
to chyba jednak zależy od
17 October, 2014 - 00:09
Z tym, że ja oczywiście widziałem tyle, do ilu dotarłem, nie zawsze jest to łatwe, choć prostsze, niż się wydaje.
korea
17 October, 2014 - 01:18
seriale koreańskie oglądąłem
17 October, 2014 - 13:47
Nostromo
16 October, 2014 - 12:07
Ale to chyba jedna z tych potrzeb, jakie zostają w nas z dzieciństwa.
Przypomina mi się mój kuzyn, który uwielbiał bawić się ołowianymi żołnierzykami. Całkiem zresztą możliwe, że one nie były wcale ołowiane, bo - jak wiadomo - ołów jest trujący i zabawek dla dzieci od dawna się z niego nie robi. Może więc były one drewniane, plastikowe, albo z jakiegoś nieszkodliwego metalu, ale jakże to bezsensownie brzmi: „metalowy żołnierzyk” albo „plastikowy żołnierzyk”. Oczywistym więc jest, że żołnierzyk musi być ołowiany i już!
Te ołowiane żołnierzyki toczyły ze sobą niekończące się bitwy, ale bez względu na wszelkie okoliczności, zawsze wygrywały „wojska Dumasa”. O tym, kim był ów Dumas - królem, marszałkiem czy dzielnym generałem - nie wiedział nikt, łącznie z moim kuzynkiem, który prowadził te wojska do pewnego zwycięstwa. I w gruncie rzeczy nieważne przecież kim był ów Dumas- ważne, że był niepokonany
Dla mnie najbardziej bajkowym miejscem pozostała na zawsze Persja i absolutnie nie przyjmuję do wiadomości, że dziś to jest kompletnie inny kraj, nawet nazywający się inaczej, i że z bajkami nie ma nic wspólnego. No, ostatecznie może być jeszcze Bagdad (tym bardziej, że leży nad Tygrysem) - ale także nie ten dzisiejszy, ale ten, w którym żył „Złodziej z Bagdadu”
Pewnie jest tak, jak niedawno napisał Polfic, że każdemu człowiekowi potrzebne są bajki.
No, może z wyjątkiem tych najbardziej nieszczęśliwych, którzy niczego już nie potrzebują, bo mają wszystko, czego potrafiliby pragnąć. Szczęśliwym człekiem jest więc zapewne ten, kto mimo tego, że przekroczył już czterdziestkę, potrafi sobie wyobrazić bitwę zwycięskich wojsk Dumasa walczących nieopodal Bagdadu nad Tygrysem, w państwie perskim leżącym w Delcie Mekongu
A Twoja opowieść przepiękna jest i fascynująca. Tak fascynująca, że wcale nie chciałabym, by znalazł się ktoś, kto potrafiłby to wszystko całkiem prosto wyjaśnić. Dzięki za tę wyprawe w głąb tajemnicy.
Ale skoro się do mnie odwołujesz, to swoje własne wyjaśnienie oczywiście mam. Skoro gwiazdy spadają z nieba na ziemię, to potem muszą jakoś na to niebo wrócić
@Ellenai
16 October, 2014 - 12:33
A krzyczeli na mnie, że dziecinny jestem :)
Ellenai
17 October, 2014 - 14:21
podobno jak sie zmruzy oczy, o lepiej widac
16 October, 2014 - 12:19
tak, one, jak maly ksiaze, wracaja.
acha, kazde odwolanie sie do malego ksiecia powoduje u mnie zamglenie ekranu, ozesz ty.
(czy ja moge cie tu publicznie przytulic i ucalowac?)
Nostromo
16 October, 2014 - 12:21
Ja też Cię przytulam i ucałowuję i... zamiast do bajki, pędzę do roboty :)