W poprzedniej części zatrzymaliśmy się wspólnie z czytelnikami na Iwanie Groźnym i Stefanie Batorym, a to nieprzypadkowo, bo fakt faktem, że żaden z królów naszych nie był chory na umyśle, natomiast u carów choroby umysłowe nie należały do rzadkości. Ustrój naszej Rzeczypospolitej oddzielał władzę świecką od duchownej, dzięki czemu ograniczano dostęp do władzy (krótko mówiąc) wariatom. Nie twierdzę oczywiście, że każdy duchowny lub zakonnik był chory umysłowo – wręcz przeciwnie, sądzę, że większość miała zupełnie trzeźwe umysły, niekiedy wręcz wybitne. Twierdzę jednak, że stan duchowny, a szczególnie życie klasztorne było prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem dla osoby słabej na umyśle, szczególnie takiej, która miała wczesne objawy „choroby szamańskiej” (na przykład słyszała „głosy”, miała omamy itp.). Przy tym trzeba brać pod uwagę, że wszystko co wiemy o życiu wewnętrznym tych ludzi nie pochodzi z diagnoz psychiatrów, tylko z rozmaitych wydawnictw krzewiących pobożność. Prezentują więc one nie tyle stan faktyczny, co wyobrażenia autorów na temat świętości i świątobliwości.
W sensie prawnym osobą słabą umysłowo powinna była zaopiekować się rodzina, jednak bywały przykłady, że takie osoby żyły z chorobą przez długi czas nierozpoznaną, bo maskowaną źle rozumianą religijnością. Wysoka pozycja społeczna czyniła z nich prawdziwe utrapienie dla otoczenia, a zwłaszcza dla rodziny, poddanych i służby. Przykładem takiej postaci jest Elżbieta Łucja z Gostomskich Sieniawska, w której odnajduję ewidentne rysy szamanki, i to niebezpiecznej, kontaktującej się z duchami podziemi. Przy czym ponownie zaznaczam: to, co o niej wiemy jest mieszaniną faktów i legend, i pokazuje bardziej wyobrażenie świętości i świątobliwości, niż rzeczywisty jej życiorys. Chodzi mianowicie o dzieło jezuity Wawrzyńca Susligi pt. Żywot Jaśnie Wielmożnej a wielce pobożnej Paniej Jej Mci Paniej Helżbiety z Leżenice Sieniawskiej…, wydany (pięć lat po jej śmierci) w roku 1629.
Wg Susligi panna Elżbieta cudem ocalała od aborcji, gdyż ktoś chciał, by jej matka Zofia z domu Szczawińska, ciąży nie donosiła. Urodzona 13 grudnia 1573 roku, zmarła 20 września 1624. Ojciec jej, słynny autor poradnika Anzelm Gostomski miał w sumie cztery żony i sporo potomków, ale z Zofii tylko jedną córeczkę, była więc oczkiem w głowie mamusi, na poły jedynaczką. Ponieważ Anzelm był kalwinistą, katoliczka Zofia czuła się zmuszona do szczególnej dbałości o religijne wychowanie córki, co najwyraźniej nie posłużyło tej ostatniej na zdrowie. Matka przymuszała ją do postów, dyscyplin (biczowań) i nieustannych modłów. Panienka Elżbieta szybko zrozumiała, że nie dla niej zamążpójście i planowała zostać zakonnicą, ale musiała być nad wiek fizycznie rozwinięta i zacnej urody, skoro już w wieku trzynastu lat „niektórzy zamyślali jakoby ją porwać”. Czy pani Zofia sobie to wymyśliła trzęsąc się nad córką ze strachu, czy faktycznie tak było, tego już się nie dowiemy, wiemy tyle, że córa została oddana do dworu podeszłej wiekiem królowej Anny Jagiellonki, słynącej z pobożności. Obie panie bardzo sobie przypadły do gustu, chętnie się razem modliły, uczestniczyły w nabożeństwach, wiele ze sobą rozmawiały, a gdy Elżbieta zachorowała, królowa osobiście bywała u wezgłowia chorej i wywiadywała się często o jej zdrowiu. Około 1584 roku jej spowiednikiem został tajemniczy jezuita ksiądz Kasper Nahajus, o którym będzie mowa dalej.
Gdy już przyszła do „lat słusznych” wolałaby pozostać panną, ale w 1590 roku zgodziła się wyjść za mąż za Prokopa Sieniawskiego, podczaszego koronnego. Był to o tyle błędny wybór, że podobnie jak ojciec panny młodej, tak i mąż był również kalwinistą. Jeśli wolno gdybać, to myślę, że wybór katolika byłby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, bo prawdopodobnie choroba Elżbiety nie ujawniłaby się w całej okazałości. Żyjąc z heretykiem Sieniawska czuła zapewne większy przymus do dewocji, aby odkupić „grzech” koegzystowania z kalwinistą. Sieniawski zaś był dla żony bardzo wyrozumiały i tolerancyjny, tak dalece, że chyba nie spostrzegł na czym polega problem. Myślał zapewne, że urodziwa i seksowna żonka jest pobożna, jak to zwykle u katolików bywało, i nie zauważył, że Elżbieta jest niewolniczo uzależniona od modłów i nabożeństw. Doszło do dziwnej sytuacji. Małżonkowie mieli wyjechać w podróż, ale „pani zwyczajnego nabożeństwa nie chcąc opuścić, zabawiła się nadzwyczaj długo”. Zniecierpliwiony tym małżonek poszedł piechotą, ale niezbyt szybko. Spodziewał się, że żona z wozami wkrótce go dogoni. Tymczasem zagłębiona w modlitwie małżonka męża bynajmniej nie dogoniła, Prokop zabłądził, i minęło sporo czasu zanim czeladź go odnalazła. Dwie godziny potem pojawiły się wozy z panią. Sytuacja irytująca i małżonek miał prawo być wściekły, Elżbieta ewidentnie go zaniedbała dla swoistego nałogu, ale Prokop „żadnego znaku gniewu paniej nie pokazał, ani jej przyganił, że swoim długim nabożeństwem przyczyną mu była onego obłąkania”, czyli zabłądzenia. Z czasem chyba zaczął dostrzegać chorobę żony, zdarzyło się bowiem, że gdy szykowała się do kościoła, zabronił koniuszemu zaprzęgać koni. Koniuszy jednak bardziej słuchał pani, niż pana. Sieniawski bardzo delikatnie i po rycersku odnosił się do dziwactw Elżbiety, dzięki czemu „szanowali się bardzo i zgodnie mieszkając przykrego słowa sobie nigdy nie mówili”. Musiał być też oczarowany jej urodą, skoro tylko czasami ubolewał, że się żona ubiera niedbale. Piękne ciało nie wymaga pięknego przyodziewku… depresja także go nie lubi.
Prokop Sieniawski został marszałkiem nadwornym i często rozmawiał z księdzem Skargą. Lata płynęły, a dworskie życie nie sprzyjało zdrowiu marszałka. Podczas świąt wielkanocnych żona namawiała go, by towarzyszył jej na jutrzni. Zrazu się zgodził, ale rozmyślił i pozostał w domu. „Na ten czas gdy na łóżku leżał” – podaje ojciec Susliga – „coś do niego przyszło i uderzyło go, wprawdzięć nie szkodliwie, ale tak mocno, że dobrze poczuł, i rozumiał, że go ciężko raniono, i jakoby się z rany krew obficie lała. A mniemając, że mu to kto z onych gości uczynił, wstał do drzwi, które zastawszy mocno zamknione, domyślił się, że przestraszeniem onym niedbalstwo jego Pan Bóg ukarał”.
Sytuacja osobliwa, bo dotyczyła marszałka nadwornego, czyli osoby współodpowiedzialnej (z marszałkiem wielkim) za bezpieczeństwo osoby królewskiej. Wyobraźmy sobie, co by to było, gdyby dzisiaj coś podobnego spotkało szefa Służby Ochrony Państwa. Wizyta u psychiatry, wszechstronne badania lekarskie, urlop ze służby, śledztwo, czy ktoś urzędnika nie podtruł, jak Gabriela Janowskiego… Sieniawski więc wstaje i pędzi na jutrznię, a potem nawraca się na katolicyzm, zrazu potajemnie, gdyż zachowując resztki rozsądku zdaje sobie sprawę, że każda konwersja ma znaczenie polityczne i może być rozmaicie interpretowana. Spowiednikiem jego w roku 1594 zostaje... Kasper Nahajus, który, jak wiemy, był już od lat dziesięciu spowiednikiem naszej Elżbiety.
Nazwisko Nahajus nie jest przypadkowe i prawdopodobnie pochodzi od słowa Nogaj. Nogaje byli szczepem tatarskim, w dużej mierze pogańskim, podległym jednak Chanatowi Krymskiemu, którego władcy byli muzułmanami. W młodości przyszły ksiądz trafił do niewoli wojewody podolskiego Jerzego Jazłowieckiego podczas rozbicia jakiegoś tatarskiego czambułu. Musiał być więc już nastolatkiem, skoro uczestniczył w tatarskiej wyprawie wojennej, i zapewne doskonale pamiętał swoje tatarskie życie. Oddany do szkoły w Przeworsku, następnie studiował na Akademii Krakowskiej, gdzie otrzymał stopień bakałarza. W Rzymie uczył się filozofii, a w roku 1582 przystąpił do zakonu jezuitów, odbył probację i wstąpił do Kolegium Romanum, gdzie przez trzy lata uczył się kaznodziejstwa. Był jednym z pierwszych pięciu jezuitów, którzy przybyli do Lwowa na zaproszenie arcybiskupa lwowskiego Jana Dymitra Solikowskiego w roku 1584. Sukcesy miał w nawracaniu niebywałe. Był kapelanem obozowym, prowadził też zawziętą pracę misjonarską na terenie Wołynia, Podola, na ziemi halickiej, i nawet w Mołdawii. Kontynuował prace nad budową kolegium jezuickiego we Lwowie, pozyskiwał sponsorów, w latach 1594-1595 nawracał możnych prawosławnych magnatów, jak choćby Janusza i Konstantego Ostrogskich, Janusza Zasławskiego z rodziną, Piotra Zbaraskiego z żoną, Konstantego Wiśniowieckiego, więc cóż dla niego był taki heretyk, jak jakiś tam Prokop Sieniawski! W 1596 roku był wreszcie jednym ze współautorów unii brzeskiej.
Kryształowy życiorys, prawda? Niektórzy pewnie mieliby zastrzeżenia, bo Kasper nawracał głównie prawosławnych, co może nie było jakąś szczególną zasługą dla Chrześcijaństwa, dla Zachodu, owej krainy dobrych duchów z szamańskich wierzeń ludów Azji, podczas gdy jego bracia, Nogajcy, pozostawali poganami. Wrócimy jednak do ojca Kaspra pod koniec, gdy pokażą się pewne interesujące, fakty, legendy i całokształt mniej lub bardziej prawdziwego życiorysu naszej Elżbiety z Gostomskich.
Nastąpiło kolejne dziwne zdarzenie w życiu Sieniawskiej. Wkrótce po poznaniu Nohaja i tajnej konwersji na katolicyzm, stan zdrowia marszałka Sieniawskiego się pogorszył. Lekarze podejrzewali, że otrzymał truciznę. Elżbieta miała widzenie: ukazać się jej miał anioł, który dał jej propozycję nie do odrzucenia: albo będzie więcej cierpieć na tym świecie, albo na drugim. A gdy wybrała cierpienie na tym świecie, przepowiedział śmierć jej męża i dodał, że „na świecie po tym nie będziesz miała pociechy, ale wielkie frasunki i kłopoty”. Następnie poczuła uderzenie rózgą, po którym biciu pozostać miały krwawe ślady na skórze.
Małżonkowie Sieniawscy mieli trzy córki (Zofię, Annę i Elżbietę) oraz syna Jarosza. Jeszcze do niedawna piękny mężczyzna, silny jak tur i dumny kalwinista, teraz zniszczony chorobą prosił małżonkę, by „córkom takie wychowanie dała, żeby zostały mniszkami. Synaczka zaś jednego też mając radby był widział w stanie duchownym i nie zwał go inaczej, tylko księże Jaroszu”.
Po śmierci męża Sieniawska postanowiła pozostać wdową do końca życia, dlatego dała kosza Januszowi Ostrogskiemu. Wkrótce też organizowała pogrzeb własnej matki, połączony z rozdawaniem jałmużny. Chętnie spotykała się z jezuickimi kapłanami (Skarga, Bernat, Sawicki, Korytowski) i często spowiadała. W owym czasie zamieszkał u niej na czas dłuższy wspomniany Kasper Nahajus, który uczył ją ćwiczeń duchowych Ignacego Loyoli. Ćwiczenia, którym poddawała się Elżbieta, przywodzą na myśl ćwiczenia hinduskich joginów: nie sypiała więcej, niż cztery godziny, wstawała o godzinie drugiej w nocy, następnie dwie godziny rozmyślała o życiu Jezusa, potem zaś odprawiała modlitwy ustne aż do obiadu, czyli mniej więcej do godziny jedenastej przed południem. Po obiedzie znowu modlitwa przez godzin kilka, wreszcie zaś czytanie ksiąg duchownych i nabożne pogadanki z dziećmi lub nawet z czeladzią.
Płakała bez przerwy, gdy tylko myślała o Bogu. Odsuwała od siebie wszelkie myśli o seksie. W łóżku kładła krucyfiks, a sama spała na desce. Biczowała się trzy, cztery razy na tydzień, niestety za zezwoleniem dziwnie wyrozumiałych spowiedników. Ale nawet gdy się nie biła, na jej ciele pojawiały się blizny i każdego dnia jej głowa pociła się krwią, toteż jej zapocone i zakrwawione nakrycia głowy traktowano niemal jak relikwie. Któryś ze spowiedników wreszcie zakazał jej chwilowo biczowań, nawet odebrał narzędzia tortur, na co ta opętana pobożnością kobieta „poczęła się pięściami tłuc, ciało na sobie szczypać, włosy targać, ręce o ziemie tak mocno bić, że jej były palce spuchły” – podaje z dumą Susliga. Może powinna była się jeszcze solidnie grzmotnąć po łbie, choć wątpię, by to cokolwiek pomogło, skoro i tak była zdrowo postrzelona. W nocy trzymała przy sobie psy i cieszyła się, gdy za lada jakim poruszeniem psy zaczynały ujadać, bo dzięki temu wyrywały ją ze snu, który zdawał się zbyt przyjemny, a przecież chodziło o umartwienie i podporządkowanie ciała duchowi, choć w tym wypadku rządziły jej ciałem psy. Rozmnażała w tych rozpuszczonych bydlątkach pchły, aby ją gryzły (dobrostan psów naturalnie jej nie obchodził). Podarowano jej małego, pięknego pieska, który zaraz przypadł jej do gustu, ale przeszkadzał w modlitwie. Kazała go więc potajemnie utopić. Dawała się upokarzać służącym, którzy czynili to z ochotą, zapewne dlatego, że był to jedyny sposób odreagowania tej nieznośnej atmosfery, którą wokół siebie tworzyła. Nie lubiła muzyki tanecznej, a jeśli pomyślimy jak delikatna była to wówczas muzyka, trudno doprawdy zrozumieć grubiaństwo w tak pięknej kobiecie. Kościelne świętości szanowała bardzo, serce leczyła wodą święconą jak moskale, kochała też zioła święcone i zastanawiać się trzeba, czy nie lubiła też „grzybków halucypków”. Konieczne działania często zastępowała modlitwą. Pewnego razu na zamku ratneńskim zaczął się pożar i tak się rozszerzył, że nie dało się go już ugasić. Zamiast więc ratować co się da i pokierować ewakuacją marszałkowa zatopiła się w modlitwie, niczym rosjanka z relacji Markiza De Custine, która zamiast pędzić na pomoc chorej przyjaciółce, udaje się do cerkwi, by się modlić za jej zdrowie. Jakie złe emocje musiała budzić wśród najbliższego otoczenia, skoro służąca Sieniawskiej z gniewem jej powiedziała: „otoż, moja miłosciwa pani, on Pan Bóg, któremu się tak długo modlisz, i któremu tak wiele dajesz, niechaj cię teraz ratuje, wszakeś w nim pokładała nadzieję”. Na to babsztyl odparł: „niechaj się wola się wola boża dzieje, niechaj i wszytko zgore”. Nie zgorzało, bo pożar ustał samoczynnie, a kosztowności zamkowe ocalały. Tego typu zdarzenia naturalnie tylko pogłębiały chorobę psychiczną, w której żyła. Tolerowała pod bokiem burdel, ale gdy patrząc z okna wypatrzyła, że jeden z jej sług wychodzi „z domu podejrzanego” odchodziła od zmysłów i niemal mdlała, powtarzając w kółko „Boże mój, jaki to grzech”. Dręczyła księży o codzienne kazania i nieustanne Msze Święte. Czeladź zmuszała do modlitw aż do południa. Dwór jej był zorganizowany jak klasztor, służących, którzy unikali mszy wysyłała na pokutę. Starała się, by służbie na niczym nie zbywało, by nie szwendali się po wsi, czyli de facto trzymała ludzi w zamknięciu. Służące jej panienki zapraszała na biczowania. Był to reżym domowy zbliżony do totalitarnego, chciała wiedzieć wszystko o wszystkich (w takich warunkach z pewnością kwitło donosicielstwo), kapelanów nawet traktowała jak służących. „Trafiło się” – podaje Susliga – „że raz jeden bez jej wiadomości u stołu nie był. Obraziła się o to i upomniała go, aby tego nie czynił na potym, a pomniał, że przy marszałkowej mieszka, która chce wiedzieć o każdym słudze swoim, kędy i czym się bawi”! Urządzała swoiste maratony modlitewne. Sama modliła się w kościele godzin czterdzieści, a służba kolejnymi grupami przychodziła w określonych godzinach, zapewne po to, by wzmocnić modlitwę swej przełożonej. „Inszej godziny przychodził podskarbi z chłopięty, inszej koniuszy z woźnicami, inszej kuchmistrz z kucharzami, i inszych godzin także się modlili inszy, tak we dnie, jako i w nocy nie ustając”. Przy stole tylko nabożne czytanie albo rozmowy na tematy święte. Upokarzanie się myciem garów w kuchni.
Gdzie w tym napiętym programie dnia było miejsce na zarządzanie majątkiem i życie publiczne?
Jako regalistka, w okresie rokoszu odprawiała za króla nieustanne modły. Z szacunku do króla broniła też całości starostwa ratneńskiego. Potrafiła też czynnie dbać o poddanych, jej licząca ośmiuset ludzi armia prywatna broniła kmieci przed gwałtami żołnierskimi, a delegaci żołnierscy po prostu się jej bali. Po zawarciu unii brzeskiej prześladowała popów unii przeciwnych i ingerowała w sprawy kościoła unickiego, odsuwając od święceń popich synów. Zmuszała popów do kultu Bożego Ciała, choć w takich sprawach unici mieli autonomię teologiczną przecież. Zakonników uważała najwyraźniej za niewolników bożych. Gdy pewien zakonnik wystarawszy się u papieża o zgodę na przeniesienie do innego klasztoru, prosił ją dodatkowo o wstawiennictwo u przełożonych, odparła, że „nie chce się najmniej przyłożyć do tego, niechaj przestaje w swoim pierwszym powołaniu, wszak i ludzie świeccy w małżeńskim stanie kontentują się towarzyszem, jakiego im Pan Bóg daje”. Heretyków po śmierci męża nienawidziła tak bardzo, że wyrażała żal, iż nie jest mężczyzną, bo mogłaby się z „heretykami bić i błędy ich znosić”. Żydów nie znosiła i w zarządzanym przez siebie koronnym starostwie ratneńskim zniechęcała ich do osiedlania. Rok przed jej śmiercią, gdy choroba była już daleko posunięta, młódź żydowska jakoby „zesromociła” figurę męki pańskiej („tak plugawie, że się tu tego powiadać nie godzi”). Wstawiło się za winowajcami wielu panów, którzy doskonale wiedzieli, co się w domu i pod zarządem marszałkowej wyprawia, ale na nic ich starania: starzy Żydzi musieli nowo zbudowaną szubienicę na plecach swych przydźwigać, następnie swawolnych młodzików pod tą szubienicą wychłostano, a przy tym dzwoniono tak, jak się dzwoni podczas kaźni zbrodniarzy. Innym znów razem nieszczęsny ten naród oskarżyła, że wykrada hostię. Strach pomyśleć, co zamierzała (Susliga o tym nie pisze), ale tu natrafiła zdaje się na trzeźwy protest samego króla, bo Susliga pisze, że „potężnej stronie, która się była ujęła za nie, oprzeć się nie mogła”. A mimo to jednego z rzekomych złodziei ukarano na gardle. Potem zaś uwzięła się na miejscową bożnicę, wmawiając sobie, że jest ona wyższa, niż miejscowy kościół i cerkiew. A gdy Żydzi nie zgodzili się bożnicy obniżyć, nasłała czeladź, która ją zburzyła. Brat marszałkowej, Hieronim Gostomski też zresztą nie był lepszy. Wszystko to opisuje Susliga z wielką dumą, jako zasługi dla Boga.
Zatrzymajmy się na chwilę na sprawie Żydów. Wspomniałem, że żaden z królów polskich nie był słaby na umyśle, ale niestety zdarzały się wśród panów szlachty osoby chore psychicznie, które wywoływały niemało zamieszania. Wyobraźmy sobie teraz, co by było, gdyby tron w Rzeczypospolitej był despotyczny jak w moskowii, i co by się wówczas stało z narodem żydowskim oraz wszystkimi tymi, którzy nieopatrznie chcieliby (o zgrozo) przyjąć judaizm. Otóż taka historia faktycznie miała miejsce w państwie moskiewskim pod koniec XV wieku i doprowadziła do masowych prześladowań Żydów, łącznie ze zbrodniami, które dzisiaj kojarzyłyby się z ludobójstwem. Żydów w państwie carów nie tolerowano, a wszystkich, którzy nie wyznawali prawosławia, określano „żydami”, w tym przede wszystkim katolików. Zachowała się legenda o tym, jak to Iwan Groźny „chrzcił” Żydów zrzucając ich z mostu do wody. Takie byłyby rządy Gostomskiej, gdyby nie łaskawy ustrój naszej starej Rzeczypospolitej!
Najgorsze było jednak to, co zrobiła z córkami. Była to najlepsza egzemplifikacja przysłowia z czasów stalinowskich, że „nadgorliwość gorsza od faszyzmu”. Zacytujmy dłuższy fragment Susligi: „córkom swoim takie dawała wychowanie, że i w klasztorze z trudnością taka straż być może, jaką ona miała nad nimi, aby w niewinności i w anielskiej czystości żyjąc, ćwiczyły się w cnotach gruntownych, i w nabożeństwie. Sama przy sobie klęcząc modlić się im kazała, a klęczały daleko od siebie, żeby wespół nie gadały, i naznaczała im pewne modlitwy, które miały czytać, a każdej z osobna przydawała pannę stateczną, która by jej pilnowała. Litanię też i wiele inszego nabożeństwa sama im zaczynała. Intencją także do każdej modlitwy samaż im prostowała, czytała też im żywoty świętych i samym czytać dawała. Naznaczyła im zabawy rozmaite, aby nigdy czasu nie miały do próżnowania, spisała im była porządek na cały dzień, co czynić, i czym się bawić miały, na każdą z osobna godzinę”. Nieznośna tyrania matki doprowadziła do tego, że młodziutkie te dziewczynki zaczęły rozmyślać o śmierci męczeńskiej dla Jezusa, co wyraźnie wskazuje na myśli samobójcze. Planowały wręcz uciec z domu i udać się tam, gdzie chrześcijanie są zabijani. Szczerze mówiąc nie było to takie trudne, bo Tatarzy robili to na ukrainach Rzeczypospolitej niemal co roku. Nieświadoma krzywdy jaką im robi, cieszyła się Gostomska, że chcą cierpieć za Chrystusa. Oduczała ich też akceptowania grzecznościowych zwrotów, jakimi zwykle zwracano się do szlachcianek („miłościwa panno” itp.), a to dla ćwiczenia pokory, ale przecież w praktyce ćwiczyła ich w chamstwie. Czytelnik myśli zapewne, że córeczki bawiły się lalkami, przyuczając się do macierzyństwa? A gdzież tam! Przyzwyczajała je do obcowania z trupami. Gromadząc rozmaite podejrzane relikwie, często brała je ze sobą w podróże. „A w karecie siedząc” – pisze Susliga – „kazała je córkom w skrzyneczkach piastować”. Żyły więc w krypcie obwoźnej.
Dzieci swe kochała, ale pozornie, była to „miłość” patologiczna. Chciała się „stopić” na chwałę Bożą razem z dziećmi, a jednocześnie żałowała, że weszła w stan małżeński, który owe dzieci sprowadził na świat. Oddawała Bogu „krew swoją, umiłowane dziateczki, prosząc, aby nie pogardzał oną ofiarą i uczynił sobie z niej wonią wdzięczną”. Kładąc na ołtarzu jałmużnę za dzieci jednocześnie prosiła Boga, że „jeśliby wedle przejrzenia jego miało być złe, aby je w młodości z tego świata wziął, a nie dał mu doczekać lat zuchwałych i swawolnych.”. Najwyraźniej Elżbieta w ogóle nie uznawała czegoś takiego, jak wolna wola, postrzegała siebie i swe dzieci jako niewolników bożych. Postawę taką widać w rosyjskim folklorze, gdy matki śpiewały dzieciom kołysanki o śmierci (pisał o tym Harmatnyj). A przecież życie Polaków, wychowanych i wręcz rozpieszczanych w wolności, nijak się nie miało do życia moskali-niewolników, skąd zatem w sercu typowej polskiej rodziny bierze się taka patologia? Życzenie Gostomskiej zresztą się spełniło, gdyż wkrótce opuściła ją córeczka Anna. Następnie w umyśle swym pani Elżbieta „uśmierciła” także syna i wcale się nie zdziwiła, gdy i niedoszły „ksiądz Jarosz” ją także opuścił. Pozostałe dwie córki jakoś przeżyły, prawdopodobnie dlatego, że się matce nie śmiały sprzeciwiać, a niebywała wręcz pycha Sieniawskiej doszła do takiego poziomu absurdu, że nie mając męskiego dziedzica, uznała za swego syna samego Jezusa, a z nim, oczywiście, Towarzystwo Jezusowe. Czy rzeczywiście utożsamiała się z Matką Boską, trudno powiedzieć, ale nie można tego wykluczyć, skoro wcześniej, przed nasileniem objawów choroby, darzyła Bogurodzicę wielką rewerencją.
Jak łatwo się domyślić, wszystkie te błazeństwa były w całej Rzeczypospolitej dobrze znane i rzecz jasna nie uszły uwagi krewnych. Otarły się o samego króla, który zaczął zabiegać o to, by córki Sieniawskiej (Zofię i Elżbietę juniorkę) dobrze wydać za mąż. Wyczuwając, że „w hotelu Zacisze pojawił się psychiatra”, matka ucięła córkom włosy, i co prędzej obie zawiozła do Chełmna, do klasztoru benedyktynek, którym zarządzała ksieni Magdalena Mortęska. Susliga twierdzi wprawdzie, że panny z własnej inicjatywy złożyły w tajemnicy przed matką śluby czystości i potem się z nimi matce ujawniły, ale w tej atmosferze trudno podejrzewać, by jakąkolwiek ważną decyzję mogły podjąć w pełni świadome jej konsekwencji. Bardziej prawdopodobne jest przypuszczenie, że próbowały w ten sposób upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: uwolnić się od matki i jednocześnie spełnić jej marzenia. Ktoś zresztą próbował je jeszcze ocalić. Była przy nich pewna stateczna białogłowa i tak jednej z córek (Zofii?) „nabijała często uszy”, że „może być w stanie małżeńskim zbawiona bez klasztoru”. Jednakże białogłowie tej umarł ktoś powinowaty, a gdy się modliła, z pudła w którym chowano różne rzeczy niespodziewanie wyskoczył nieboszczyk i za rękę tak mocno ścisnął, że aż upadła na ziemię w stanie padaczkowym (kaduk). Kobiecina tak się miotała, że siedem osób nie mogło jej unieruchomić. Osiem godzin trwała w tym stanie i pokąsała sobie język. Przychodzi więc do niej pani marszałkowa-szamanka z relikwią Ignacego Loyoli i wkłada ową relikwię kobiecie w usta – dopiero wówczas ów umarły z pudełka znika, a chora wraca do zdrowia. Nie na długo jednak – zmarły pojawiał się jej kilka razy, gdy zaś umarła, pokazała się owej córce pani marszałkowej i opowiadała, że cierpi ciężkie męki za to, że ośmielała się zalecać panience stan małżeński i dopiero z mąk zostać miała uwolniona, gdy córka owa poszła do klasztoru...
Rok po porwaniu córek do klasztoru, zadowolona z siebie Elżbieta pojechała na ich profesję (śluby zakonne). Młodsza z sióstr, Elżbieta juniorka, chyba nie do końca pogodziła się z ostateczną utratą szansy na „światowe życie”, bo w półtora tygodnia po tej ceremonii wyzionęła ducha. Zatem cel został osiągnięty, bo dziecko, które mogło być przecież „zuchwałe i swawolne”, zostało umartwione w najdalej idący sposób. Starsza Zofia musiała być z twardszej gliny ulepiona i pogodzona z losem. Nie dane jej było pędzić spokojnego i pobożnego życia klasztornego, gdyż oszalałe to babsko chciało ją koniecznie uczynić ksienią nowo przez siebie ufundowanego klasztoru w Sandomierzu. Zofia tego wcale nie chciała, mniszki, które jej dano pod zarząd wcale jej nie szanowały, ale to jest już zupełnie inna historia.
Wspomniałem na początku, że odnajduję w Elżbiecie wyraźne rysy szamańskie. Wróćmy więc do pewnych tajemniczych wydarzeń z jej życia. Siedem lat przed śmiercią, dokładnie w dzień Świętego Mateusza Apostoła 21 września na Pokucie wtargnęli Tatarzy. Sieniawska miała wtedy jakoby przebywać w Łuce nad Dniestrem, rodzinnej posiadłości. Ta pani, która miała na swe rozkazy ośmiuset ludzi w prywatnej armii nie zrobiła jednak nic aby chronić swoich poddanych! Może był to wynik zaskoczenia, może... Napastnicy rabowali bydło, zaś Sieniawska pod opieką dwóch jezuitów i w towarzystwie białychgłów przeprawiła się przez rzekę na pewną wysepkę, chcąc uciekać do Lwowa albo do innego zamku... Historyczność tej relacji jest mocno podejrzana, gdyż nie wiadomo, co się stało z jezuitami i owymi białogłowami, a relację o wydarzeniu przekazała wyłącznie sama pani marszałkowa, wykuwając ją na srebrnej tablicy i pozostawiając w Częstochowie jako wotum dziękczynne. Zacytuję ją za Susligą w całości.
„W roku 1617, w miesiący wrześniu 21 [dnia] w województwie ruskim, powiecie halickim, najachali Tatarowie niewiadomie na różne miejsca, między inszymi na wieś Lukę, w której mieszkała Wielmożna Pani HELŻBIETA z Leżenice SIENIAWSKA, marszałkowa koronna. Tam dziwną opatrznością Tatarowie wjachawszy w wieś i ludzie biorąc na dwór natrzeć nie śmieli, nie widząc żadnej obrony, i tak sama prawie opatrzność boska przez ten dzień i drugi broniła. Dla czego wyżej pomieniona [Sieniawska] obawiając się, aby Tatarowie wziąwszy wiadomość od sług jej i poddanych, które pobrali, na dwór nie natarli, uszła z niego za rzekę Dniestr, do chaszcza na błoto. Tam ją wyśpiegowawszy 23 września najachali i tam innych, i onę wzięli klęczącą, jako jest wyrysowanie, modlącą się, i Naświętszej Panny na pomoc wzywającą, i Świętego Michała, i innych patronów, obiecując się stawić tu na to miejsce Najświętszej Pannie. Wybawiona jest bez wszelakiego szwanku i urazu. Nadto tak ją Pan Bóg ciężką uczynił, że jej żadną miarą na koń wsadzić nie mogli, a gdy ją ściąć chciał, chybiwszy drugi raz, sztychem na nię uderzył, w czym ona odeszła od siebie i nie wie, jako się w rzece nalazła. Będąc opodal od niej, w której ją dziwna Opatrzność Boska ratowała, że nie utonęła i tak się ostała, który postępek dziwny boski na cześć i chwałę jemu i Najświętszej Pannie, i uczczenie miejsca tego, na wieczną pamięć z oddaniem ślubów swoich tu zostawuje”.
Susliga dodaje jeszcze, że owego 21 września słyszała głos, który ostrzegał „przygotuj się na wielkie niebezpieczeństwo”, ale zamiast bić na trwogętego dnia była jeszcze bardziej pobożna, niż zwykle. W dalszej relacji są sprzeczności z tekstem tablicy. Susliga twierdzi mianowicie, że Tatarzy 22 września na dwór uderzyli, a marszałkowa dowodziła jego obroną, dodając serca obrońcom. Wreszcie trzeciego dnia mieli ją Tatarzy wreszcie pojmać, było to w sobotę 23 września na owej wyspie na Dniestrze. Następnie, gdy się ocknęła, „widziała się być w wodzie, a nie wiedziała, jako tam przyszła, i kto ją tam zaniósł”. Wzywa więc Michała Archanioła i wtedy nagle pojawia się jej sługa, imieniem Michał, który podpłynąwszy czółnem wydobywa marszałkową z wody, zawozi na brzeg, ale niebezpieczeństwo jeszcze nie mija, „bo i na ten czas znowu szpiegowali jej pilno Tatarowie, ale jej nie mogli naleźć”. W końcu wraca szczęśliwie do dworu i udaje się w bezpieczne miejsce, ale, jak dodaje Susliga: „od onego czasu już też poczęła na zdrowiu falować i głowę już miała chorą, przedtym postami wielkimi, także niespaniem i rozmyślaniem długim, a prawie ustawiczną bogomyślnością spracowana, a na ten czas tym przypadkiem bardzo strapiona”.
Co się więc właściwie stało? Gdzie przebywała marszałkowa podczas zdobycia dworu przez Tatarów? Czy udała się na wyspę, czy broniła dworu? Dlaczego Tatarzy ciągle jej szukali? Wszystko się w tej relacji gmatwa, nic się nie klei, a są powody, by uznać wszystko za przywidzenie samej marszałkowej, ba, wręcz za sen szamański, i to trzydniowy! Co więcej, odnieść można wrażenie, że autor owej osobliwej „hagiografii” doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Otóż całe zajście rzekomo ma miejsce 21 września podczas równonocy jesiennej, a więc w dniu tradycyjnie uznawanym przez pogan za przejście przyrody w stan śmierci. Dzieje się to siedem lat przed śmiercią – liczba symboliczna. Marszałkowa przepływa rzekę z dwoma jezuitami i fraucymerem – według pierwszej wersji – lub też broni dworu – według drugiej. Dwór czy wysepka pełnią tu role królestwa śmierci. Podczas transu marszałkową atakują złe duchy wschodu, „Tatarzy”. Próbują jej uciąć głowę – tak jak czynią to podczas inicjacji szamańskiej. Próbują ją porwać, ale okazuje się za ciężka. Kłują ją sztychem szabli – przeżywa. Wreszcie poddają ją próbie wody niczym wiedźmę – i okazuje się, że poprzednio tak ciężka, a teraz nie tonie! W tym transie tak jak w legendzie mistrz Twardowski wezwał Matkę Boską na pomoc, tak marszałkowa wzywa Michała Archanioła i „anioł” zaraz z czółenkiem podpływa, aby ją ratować i przez Styx przewieść w powrotną stronę. Trans szamański zakończył się powodzeniem.
Nie była to jednak jedyna próba, jakiej poddano szamankę Sieniawską. Autor mimochodem w rozdziale 14 wtrąca taki oto passus: „Miewała też prześladowanie i od czarta. We Lwowie zrzucił ją był z wysokiego wschodu, z wielkim grzmotem, że się wszyscy byli polękli. Bez żadnego jednak naruszenia zdrowia cało została”. Ciekawa rzecz, że wszystkie jej wariactwa przypisywane są pobożności i Bogu, natomiast to jedno zdarzenie czartowi. Ale ciekawsze jest jeszcze co innego. Zrzucenie z wysokości przypomina po pierwsze kuszenie Jezusa na pustyni, a po drugie zrzucenie szamana z drabiny, by udowodnić, że jest naprawdę powołany przez duchy. Istotne jest jeszcze i to, że na tym terenie lud rusiński (ukraiński) w istocie nie obawiał się piorunów i to odróżniało go od ludu polskiego. Rażenie piorunem mogło być uznane za błogosławieństwo.
I jeszcze jedno: jeśli to była szamanka, to gdzie był jej bęben? Otóż był: siedmiogodzinne monotonne głosowe modlitwy to jeden sposób osiągania transu. Kochała jednak także dźwięk dzwonów. Jak pamiętamy chłostaniu młodzieży żydowskiej towarzyszyło nieustanne bicie we dzwony. Będąc w pewnym większym mieście zauważyła, że nie dzwoniono na Pozdrowienie Anielskie i zaczęła pytać z jakiej przyczyny. Okazało się, że dzwonnik nie otrzymał jurgiełtu, więc natychmiast mu go wypłaciła. To upodobanie do dzwonienia przypomina postać słabego na umyśle cara Fiodora Iwanowicza, który również kochał muzykę dzwonów i dzwonił z dzwonnicy osobiście, zadręczając mieszkańców Kremla.
Kto w istocie był autorem tej relacji, Susliga, czy może ktoś inny? Jest ona niezwykle chaotycznie napisana, jakby nie była pisana ręką mężczyzny-teologa, obeznanego z logiką, lecz ręką kobiety. Zapis opętania (ciężkiej choroby psychicznej) jest polukrowany i posłodzony jak gorzkie lekarstwo. Czyżby pulchna rączka panny Zofii maczała w tym palce? Czy nie mogło być tak, że napisała ów życiorys matki, by uleczyć w sobie traumę dzieciństwa? Czy nie napisała go również po to, by oskarżyć o czary księdza Nogaja, ale w taki sposób, by nikt nie mógł zarzucić oszczerstwa? Byłaby więc ta relacja w gruncie rzeczy dziełem w pewnym sensie „okultystycznym”, z zakodowaną pod warstwą słodkich słówek treścią. Była również napisana z pełną świadomością na czym owo szamaństwo polega, choć bez oczywiście używania słowa „szaman”, którego w Rzeczypospolitej nie znano. Wracając jeszcze na chwilę do owej „białogłowy statecznej”, która zachęcała córkę Marszałkowej do stanu małżeńskiego: czy nie była to zawoalowana sugestia, że sama Elżbieta miewała chwile trzeźwości, że to w istocie ona kryła się pod kryptonimem „statecznej białogłowy”, która doznała napadu padaczki? Czy Zofia nie próbowała w ten sposób pokazać lepszej strony swej matki, owładniętej przez wizję nieboszczyka? Ta lepsza cząstka jej matki „umiera”, gdy się Zofia dostaje wreszcie do klasztoru.
W powodzi opisanych błazeństw marszałkowej bledną dobre rzeczy, które robiła: fundowanie kościołów, szpitali dla ubogich, jałmużny, dbałość o poddanych, o sieroty, kary za przeklinanie, zwalczanie pijaństwa, unikanie zatargów z sąsiadami… Nie była ona osobą złą do szpiku kości, walczyła z chorobą psychiczną przez całe życie wzywając na pomoc Michała Archanioła. Zdaje się jednak, że ktoś stale ją podtruwał, stale podsuwał ową „wodę święconą” i „święcone zioła”, które bełtały jej w głowie bardzo skutecznie. Jakiś doktor Morell był przy niej nieustannie i dbał o to, by nie wyszła nigdy ze stanu umysłowego rozchwiania. Czy był nim podejrzany Kasper Nogaj tego się już z pewnością nie dowiemy.
Jestem jak najdalszy do oskarżania jezuitów o najgorsze rzeczy, mam ogromny szacunek do króla Zygmunta, jednak wszystko wskazuje na to, że jeśli nie czynnie, to przynajmniej biernie przyczyniali się do wzrostu choroby psychicznej swej podopiecznej. Potrzeba jej było egzorcysty, a tymczasem oni jej wmawiali, że idzie ścieżką pobożności. Potrzeba jej było bonifratrów, którzy zajmowali się psychicznie chorymi, lecz bonifratrzy pojawili się w Polsce dopiero w 1609 roku. Nosili szpiczaste kaptury, stąd popularne powiedzenie „wysłać do czubków”.
Podsumowując, Elżbieta z Gostomskich Sieniawska była szamanką, mającą wszelkie cechy szamanki kontaktującej się z duchami świata podziemnego, a więc czarnej szamanki. Pod pobożnymi pozorami ujawniały się w niej wszelakie zachwiania społecznego tabu, takie jak niechęć do mężczyzn (uważała małżeństwo za „gnój”), pragnienie zmiany płci, skłonności do dzieciobójstwa, nekrofilia, masochizm, sadyzm połączony z silną potrzebą dominacji nad otoczeniem, życie z psami i pasożytami w brudzie i niechlujstwie. Byłaby zrobiła więcej zła, gdyby nie błogosławiony ustrój Rzeczypospolitej, który ograniczał możliwości działania szalonych carów do ich najbliższego otoczenia.
Z historii tej jest pewien morał dla części konserwatywnego skrzydła naszej prawicy. Uważajcie na tajemniczych przybyszów ze wschodu, na owych sprytnych Nogajów! Oskarżacie lewicę o sekciarstwo, o kultywowanie wschodnich religii, naiwnie się wam wydaje, że ledwo pokropieni wodą święconą Tatarzy-Moskale, ledwo ochrzczeni Ugrofinowie-Moskale są owymi maluczkimi, którzy pokażą wam wstęp do raju, uratują przed gnijącym Zachodem i gnijącą sektą LGBT. Nic bardziej mylnego! Rozpoznawajcie rzeczy nie z nazw, lecz z istoty rzeczy.
Jakub Brodacki