Pół protest, pół karnawał, pół polityka

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  0
 
Zarówno wygląd ulic, jak i przegląd mediów społecznościowych pokazują, że mamy do czynienia z największym buntem przeciwko władzy od 2015 r. Zmęczenie warunkami ciągłych obostrzeń, frustracja związana z towarzyszącą pandemii niepewnością, erozja więzi społecznych – wszystko spotkało się w krzykliwym pół proteście, pół karnawale na ulicach Warszawy. Wygląda na to, że PiS ma się czego obawiać… i w tym momencie protest zaczynają przejmować ci, którym od lat nic się nie udało. Czynnik spontaniczny w tym samym czasie wybucha agresją. Nigdy dotąd podobne zrywy nie przysporzyły sympatii Polaków.

Agresja podczas protestów bierze się zapewne z dwóch źródeł – pierwsze to wspomniana już frustracja, wynikająca z pandemicznego stresu, drugie to również frustracja, biorąca się jednak z dotychczasowych, nieskutecznych prób przejęcia władzy od PiS i rządu dusz od Kościoła. Inaczej trudno racjonalnie wytłumaczyć niszczenie figur i krzyży, wzywanie do mordowania księży, drobniejsze, lecz już całkiem poważne chuligaństwo, tj. niszczenie aut. Czasami polityków Prawa i Sprawiedliwości, czasem też przypadkowych osób. W weekend doszło również do okradzenia kościelnych skarbon w jednej z miejscowości. Wszystko usprawiedliwione i chwalone przez elity. Przez dziennikarzy wysyłających ludzi pod biura PiS czy uczelniane, zacne gremia, tłumaczące, że wszystko, co się dzieje, jest zasadne, ponieważ każda, nawet najgorsza emocja jest dziś uzasadniona decyzją Trybunału Konstytucyjnego. 

Amerykańskie obrazki nad Wisłą

W efekcie mamy więc nie tylko cały rój czerwonych błyskawic na zdjęciach profilowych osób prywatnych i firm czy twórców ścigających się w zapewnieniu poparcia tej nowej rewolucji. Znak błyskawicy mazany jest również na ścianach czy chodnikach lub umieszczany w witrynach sklepowych. Towarzyszą mu dziesiątki zdjęć uszkodzonych rzeźb, pomazanych kościołów, miejsc kultu i pamięci narodowej. Obrazki znane nam z Ameryki i jeszcze kilka miesięcy temu szokujące dla wszystkich, nagle zagościły i u nas. Jak już wspomniałem, większość sympatyków protestu zdaje się popierać wszelkie tego typu akty barbarzyństwa. Jeśli zaś jest to osoba mająca odpowiednią pozycję społeczną, zrobi wszystko, by działania takie uświęcić i uprawomocnić. 

Pewną nowością bieżących wydarzeń jest ich agresywna retoryka, przy użyciu której nie sposób już wykreować wrażenia, że mamy do czynienia z protestem pokojowym. Rozbrzmiewa więc zewsząd hasło „To jest wojna”, co podkreślają pojawiające się zniszczenia i ofiary. Jeśli ktoś trafił tego późnego popołudnia do centrum stolicy, mógł poczuć się jak przed meczem wysokiego ryzyka, takim jak spotkanie Polska−Rosja podczas Euro 2012. Z jednej strony spore grupy milczących, jednakowo ubranych kibiców, z drugiej chaotyczny, bardzo duży tłum. Pojedyncze akty przemocy, uwiecznione na krążących po sieci filmach. I jeszcze więcej agresji w sferze symboli, w zwulgaryzowanym przekazie, zawłaszczonej (przy współudziale ratusza, chętnie udostępniającego wspólną przecież infrastrukturę dla symboliki antypisowskiego buntu) przestrzeni miejskiej. I tu właśnie płynnie przechodzimy do kwestii politycznych konsekwencji i kształtowania się przywództwa oglądanego przez nas na żywo zrywu.

Nowy Kijowski bez brody, czyli Lempart na barykadzie

Dzisiejsze protesty od dawnego KOD zdawało się dotąd wyróżniać wykluczanie potencjalnych sojuszników, którzy, gdy tylko pojawiali się wśród uczestników demonstracji, wyrażali dla nich poparcie lub tylko zgłaszali propozycje zakończenia sporu, z miejsca otrzymywali komunikaty identyczne, jak znienawidzony PiS. Obrażani przez liderów protestu byli już i Rafał Trzaskowski, i Władysław Kosiniak-Kamysz, i Szymon Hołownia. Tyle że na razie znoszą to dzielnie, obrażać im się bowiem nie opłaca. 

Zwłaszcza że stopniowo spontaniczny protest staje się czymś w rodzaju kolejnej, tym razem feministycznie zorientowanej, rekonstrukcji Komitetu Obrony Demokracji z Martą Lempart w roli Mateusza Kijowskiego. Kijowski w początkach swej kariery porównywany był do Lecha Wałęsy, lecz własną drogę do kompromitacji przeszedł dużo szybciej niż dawny przywódca Solidarności i prezydent RP. Marka „Wałęsa” jest dziś całkowicie pozbawiona atrakcyjności. Choć publicyści z kręgu „Wyborczej” niby zdają sobie sprawę, że na ulicach widzimy dziś bunt inny od wcześniejszych antypisowskich protestów, choć oparty na podobnych emocjach, odrębny jednak pokoleniowo… próbują namaścić Lempart na jego liderkę. 

Zaczyna się więc festiwal tych samych błędów, wśród których obserwujemy narzucanie anarchicznej ulicznej fali obcych jej postulatów, wyjętych z dawnego repertuaru liberalnej opozycji. Przywiązanie do metod działania warszawskich opozycyjnych salonów skutkuje takimi absurdami, jak powołanie wzorowanej na działaniach protestujących Białorusinów „rady konsultacyjnej”. To budzi bunt części struktur narzekających na brak jasnych kryteriów wyboru tej swoistej czapy, nakładanej na gnany wściekłością tłum. Z jednej strony publicyści zachwycają się buntem przeciwko całej starej klasie politycznej, która opóźniała z różnych przyczyn liberalną rewolucje obyczajową, z drugiej do dziwacznej rady zaprasza się np. Michała Boniego. 

Przestrach Rzeplińskiego, czyli rozjechanie się góry z dołem

Określenie „grupa rekonstrukcyjna KOD” coraz częściej pojawia się we wpisach lewicowych komentatorów, co wskazuje na szybkie wypalanie się projektu. Inni zaczynają czuć się źle w tłumie tak agresywnym, którego zachowania mogą część potencjalnych sojuszników zwyczajnie wystraszyć lub odrzucić, jak prof. Rzeplińskiego, który nazwał protestujących „hołotą”, po czym dostał w jeden dzień taką porcję obelg, jakiej przez kilka lat nie zafundowali mu sympatycy PiS. Przestraszył się więc i ze swoich słów wycofał, można jednak zgadywać, że nie brak ludzi myślących podobnie. Również tam, gdzie nie spodziewalibyśmy się ich znaleźć.

Bardziej niż jego koniec prawdopodobne jest rozjechanie się góry z dołem – emocje, które wywołały całą awanturę, łatwo nie znikną. Wygląda jednak na to, że protestująca młodzież dostanie szybko swoją lekcję polityki, starsi zaś, również krytyczni wobec decyzji TK i szukający dla siebie politycznej reprezentacji, nie znajdą dla siebie jednej oferty. Pierwsze sondaże, robione już po orzeczeniu TK pokazują, że PiS stracił kilka punktów procentowych, prawdopodobnie wśród najmniej do siebie przywiązanego i zarazem najmniej konserwatywnego elektoratu. Być może nakłada się na to również rozczarowanie grup rolników. Jednak te same badania pokazują, że właściwie nikt, nie licząc wchodzącego dopiero na rynek partyjny Hołowni, nie zyskuje. Nie widać, by znacząco wzrastało poparcie dla lewicy, PSL może mieć wręcz problem z wejściem do Sejmu. Co ciekawe, w części sondaży pojawia się, inaczej niż w niedawnych głosowaniach, zapowiedź o wiele niższej frekwencji, co wskazuje na to, że wielu wyborców nie widzi w tej chwili oferty dla siebie i czeka na dalszy rozwój sytuacji. 

Konsekwencje oglądanych obecnie wydarzeń nie muszą więc być oczywiste, nie muszą też − choć dla PiS i obozu konserwatywnego są bardzo groźne − doprowadzić do szybkiego przełomu w polskiej polityce.

 

 
5
5 (4)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>