
Orgazmolog i virginista-hymenolog. Oto brakujące profesje w świecie feministek. Piszę to całkiem serio: tym paniom często brakuje podstawowych doznań, które płci pięknej gwarantują harmonię, homeostazę. A ponieważ każda cywilizacja tworzy standardy – często trudne lub uciążliwe – zatem feministki walczą ze standardami.
Sytuacja rzeczywiście nie jest do pozazdroszczenia. Statystyki mówią, że w wielkich miastach kobiet jest zawsze 1 i coś tam więcej niż mężczyzn. Moim zdaniem jest znacznie gorzej. Kobiet jest dwa razy więcej, niż mężczyzn. W dodatku chętniej przyjmują tzw. prace umysłowe, podczas gdy mężczyźni przynajmniej w połowie są, jak to się mówi, „fizyczni”. W rezultacie „silnej kobiecie” trudno znaleźć „delikatnego mężczyznę”. Takiego orgazmologa-virginistę. Albo raczej disvirginistę. Czułego barbarzyńcę.
W dawnych czasach niezamężna kobieta mogła jeszcze pójść do klasztoru, gdzie – jak czytamy w starych pamiętnikach – często miała zarówno doznania mistyczne, jak i nerwice. Polecam zwłaszcza Kroniki benedyktynek poznańskich. Jeżeli ktoś idealizuje życie zakonne kobiet w dawnych wiekach, to raczej się rozczaruje. Część pań trafiała do klasztoru pod przymusem pobożnych rodziców. Nie wszystkie się w tym odnajdywały; niektóre pozorowały opętanie, inne wpadały w histerię. Relacje międzyludzkie w klasztorze benedyktynek też nie należały do najlepszych. Naturalnie, w kronikach tego typu zapisywano głównie wydarzenia nadzwyczajne, burzące codzienny rytm życia. Z drugiej jednak strony, jeśli sięgniemy po Kronikę jezuitów poznańskich, to nie znajdziemy tam ani jednego przypadku nerwicy czy pozorowanego opętania. Tak jakby celibat był dla części mężczyzn wyzwoleniem. Powiem więcej, większą część kroniki zajmują spory majątkowe, natomiast mniejszą – praca misyjna i duszpasterska.
Krótko mówiąc: płeć piękna ma problem. Na oficjalne wprowadzenie poligamii się nie zanosi, bo raczej nikt nie chciałby chodzić w muzułmańskiej odmianie habitu. Nic dziwnego zatem, że marksizm-lesbianizm ma przed sobą świetlaną przyszłość. Tak zwane „prawa kobiet” będą tematem coraz żywiej dyskutowanym. Na przykład w studenckim czasopiśmie „Magiel” (nr 171/2018).
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że podstawowym prawem kobiety jest możliwość życia w harmonii z ukochanym mężczyzną. Z tekstu pt. Nowa seksmisja wynika raczej, że podstawowym zadaniem na dziś jest demonstrowanie na ulicach w ramach tzw. „czarnych marszów” w Stanach Zjednoczonych, dawanie świadectwa zachowań seksistowskich ze strony mężczyzn. „Sprawa kobiet zamieniła się w problem ogólny, a feminizm przerodził się w ruch powszechny, który przeniknął także do życia codziennego” - pisze autorka Edyta Zielińska. Główne bolączki kobiet to, zdaniem p. Edyty, język przemocy wobec kobiet, dyskryminacja kobiet w pracy, seksistowskie wychowanie dziewczynek (kobiety mają stanowić „tło” dla mężczyzn). „Kulturowo panie, które osiągają sukces zawodowy są przedstawiane jako mało kobiece, zbyt pochłonięte karierą i pozbawione życia osobistego. Negatywny obraz promowany przez kulturę wpędza panie w nieuzasadniony lęk i odbiera wiarę w możliwość poradzenia sobie z życiowymi wyzwaniami” - twierdzi Anna Czajka, koordynatorka projektu Busola. Czyli głównym problemem nie jest rzeczywistość, ale sposób mówienia o rzeczywistości.
Zastanawiam się, czy p. Czajka nie ma odrobiny racji. Marksiści zawsze bazują na jakiejś dozie prawdziwej diagnozy. Mieliśmy przecież przebojową, masywną Panią Premier – po prostu idealny wzór kariery zawodowej i braku kompleksów na punkcie własnej cielesności – i co? Zastąpił ją szczupły, delikatny mężczyzna! Tylko dlatego, że jest mężczyzną. A przynajmniej tak by to wyglądało według ideologii…
Kolejny problem, poruszany przez Edytę Zielińską to macierzyństwo. Pracodawcy boją się zatrudniania młodych kobiet, bo to grozi zniknięciem nowego pracownika na czas dłuższy w celu wychowania potomstwa. Z drugiej zaś strony kobiety niejednokrotnie odkładają macierzyństwo do czasu całkowitej stabilizacji finansowej. Wszystko to prawda, ale, jak się okazuje, głównym lekarstwem jest znowu zmiana obrazu. „Potrzeba nam więcej obrazów kobiet, które są kobietami sukcesu i szczęśliwymi matkami. Negatywny obraz promowany przez kulturę wpędza panie w nieuzasadniony lęk i odbiera wiarę w możliwość poradzenia sobie z życiowymi wyzwaniami”. Czyli wystarczy propaganda sukcesu i zmiana znaczenia słów, aby problem rozwiązał się jak za dotknięciem różdżki!
Spór o znaczenie słów. Często prawicowi liderzy i publicyści wzywają do tego, by przywrócić słowom ich dawne znaczenie. Przypomina to nieco spór taoistów z konfucjanistami. Konfucjaniści właśnie sądzili, że wystarczy przywrócić pierwotne znaczenie słów, aby społeczeństwo wróciło do harmonii. Taoiści przeciwnie, sądzili, że jest to gra pozorów, papier jest cierpliwy, a rzeczywistość skrzeczy. I tak jest w istocie. Feministkom się wydaje, że mogą zmienić prawa fizyki za pomocą słów, ale jest to zabawa w gonienie króliczka, cel nieosiągalny.
Zanim jednak kolejne ofiary następnej rewolucji bolszewickiej to zrozumieją, można ludziom sporo namotać w głowie. Chodzi o edukację seksualną w szkołach, o pokazywanie „różnych perspektyw”. Na razie autorka kusi nas, jak to się mówi, „pełnym spektrum”. Wymienia jednym tchem inicjatywy edukacyjne celebrytów, youtuberów i katolików. „Coraz częściej pojawiają się vlogi dotyczące czystości, świadomego planowania rodziny, seksu bez antykoncepcji, uczulające na cielesność kobiety i mężczyzny i rozwiewające mity dotyczące pierwszego razu (m. in. na kanale FOR HER Polska pojawiła się seria Boskie Babki, chrześcijańską seksualnością zajmują się youtuberzy na kanale Początek Wieczności)”. Żeby jednak nie było tak słodko: „Z całą pewnością jest to nowa jakość, ale także świadectwo głębokiego braku w polskiej edukacji. Internet, mimo że jest siłą, której oddziaływania nie da się ignorować, nigdy nie zastąpi klasycznej edukacji”. Jak rozumieć ten komentarz? Czy dotyczy on całości internetowej edukacji, czy tylko tej chrześcijańskiej?
„Homofob, seksista, szowinista nie zmienią swoich poglądów po obejrzeniu świetnie zrealizowanego filmu z celebrytą czy influencerem… Społeczeństwa nie da się uzdrowić wyłącznie przez krótkotrwałą kurację. Potrzeba całego systemu reform… Świata nie można zmienić, ale zawsze można go uświadomić, a to daje lepsze efekty, niż uporczywe próby zaprowadzenia w nim porządku” - podsumowuje pani Edyta. To chyba wszystko wyjaśnia, jeśli chodzi o intencje autorki.
Od ogólnej diagnozy pt. „kobiety mają problem” droga do rozwiązania problemu jest daleka. Pani Edyta proponuje grę pozorów, magię świateł, która ma zmienić – no właśnie, co właściwie zmieni się tą metodą? Czy dzięki temu poprawi się jakość życia osobistego zabieganej i przemęczonej kobiety pracującej? Czy uruchomi się kaskadę orgazmów głębinowych? Autorka pewnie stwierdzi, że przecież mowa o edukacji, o homofobach, seksistach i szowinistach, a nie o orgazmach. Czyli problem polityczny. Ale słowami nie zaczaruje rzeczywistości.
Jakub Brodacki