Słabnące zainteresowanie imprezami i marszami KOD, a także sondaże poparcia dla partii i polityków pokazują jasno, że opozycja popełniła błąd tworząc główną oś politycznego konfliktu wokół Trybunału Konstytucyjnego. Dla większości Polaków jest to sprawa niejasna. Trybunał jest tematem nudnym i męczącym. Nie porwie tłumów plażowiczów, nie poprowadzi na ulice młodzieży, która wyrosła już z oferty „lata w mieście”. Ponieważ mało kto wie, o co chodzi obrońcom Andrzeja Rzeplińskiego, zaś obóz zmiany, do którego poza partią rządzącą należy zaliczyć również ruch Kukiz’15, cieszy się większą, niż obóz kontynuacji, sympatią społeczną, ludzie skłonni są intuicyjnie przyznawać rację przeciwnikom obecnego prezesa TK. Jego zwolennicy natomiast nieprzekonanym nie potrafią sprzedać swoich racji, sprowadzając je do tych samych zaklęć, które uratować miały wcześniej drugą kadencję Bronisława Komorowskiego i kolejne cztery lata rządów Platformy Obywatelskiej. Co nie udało się dwa razy, nie uda się również za trzecim. Trybunał, który miał być – w myśl znowelizowanych pod koniec poprzedniej kadencji sejmu przepisów – ostatnim bastionem starego porządku w przypadku utraty władzy przez PO, w odczuciu większości osób, które w ogóle chcą się jeszcze przyglądać jego oporowi, broni nie tyle demokracji, co, kolokwialnie mówiąc, koryta. Że zaś jest czego bronić, łatwo dowiedzieć się, sprawdzając jakie zarobki i przywileje są udziałem prezesa Andrzeja Rzeplińskiego i jego kolegów. Dopiero teraz do szerszej świadomości przebija się fakt, że zarobki sędziów TK wynoszą ok. 20 tys. złotych miesięcznie, odprawy to min. 140 tysiące, zaś uposażenie sędziego w stanie spoczynku to wciąż 75% pieniędzy, które trafiały do niego w trakcie pełnienia obowiązków. Trudno, by budziło to sympatie ludzi, których w mediach oskarża się o wszystko, co najgorsze, z powodu pobierania świadczeń na dziecko w wysokości 500 zł.
Los Kamila Zaradkiewicza pokazuje, że w sprawie trybunału nie chodzi o wolność i demokrację, a jedynie o dogmat o nieomylności Andrzeja Rzeplińskiego. Poprzedni rok był jednak rokiem kwestionowania tego typu autorytetów i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek się w ciągu kilku miesięcy zmieniło. Późniejsze działania podjęte wobec nowych, zaprzysiężonych przez prezydenta sędziów noszą znamiona mobbingu i dyskryminacji. Instytucja, mająca stać na straży prawa, prawo łamie w ostatnich tygodniach notorycznie. W efekcie Zaradkiewicz zyskał sympatię środowisk prawicowych, a Rzepliński jedynie okopał się na swoich pozycjach, nie pomagając na pewno swojemu nadwątlonemu autorytetowi. Sam fakt, że prezes Trybunału Konstytucyjnego prędzej czy później spotka się ze swoim podwładnym w sądzie pracy, jest kompromitujące dla jego instytucji.
Ustawa o Trybunale, przyjęta w lipcu, opiera się w olbrzymim stopniu na wcześniejszych przepisach, obowiązujących w latach 1997 – 2015, a więc przez większość czasu trwania III RP. Rzepliński, a wraz z nim zaś politycy opozycji, od razu przesądzili o niekonstytucyjności nowych zapisów, co jest o tyle znaczące, że gdyby oczywiście ktoś chciałby być w tej sprawie konsekwentny, musiałby zadać pytanie o funkcjonowanie TK przez poprzednie 18 lat. Aby potwierdzić domniemaną niekonstytucyjność (co samo w sobie przeczy zasadzie domniemania konstytucyjności) Rzepliński wezwał sędziów, przebywających na wakacjach, następnie zaś przeprowadził posiedzenie trybunału w trybie niejawnym i w czasie trwania vacatio legis, co pozwala rządzącym na zakwestionowanie jego legalności. Odrzucenie tylko części nowych przepisów stwarza kolejne problemy prawne, również dla samego Rzeplińskiego. Te kwestie zostawiając specjalistom, trzeba jasno stwierdzić, że obecny trybunał kolejny raz zaprezentował się nie jako instytucja ładu prawnego, a czynny element gry politycznej, zbrojne swoimi pokrętnymi interpretacjami prawa ramię opozycji. „Wydawanie <<orzeczeń>> przez sędziów w liczbie nieodpowiadającej wymaganiom ustawy to uzurpacja. Nie należy wtedy mówić, że to działania sądu.” – pisze na Twitterze Zaradkiewicz. Nic więc dziwnego, że zaufanie do tej instytucji bardzo znacząco spadło i chyba po raz pierwszy od 1989 roku kwestionowana jest nawet konieczność jej istnienia. TK jako organ państwowy jest więc wielkim wizerunkowym przegranym. O ile w latach 2005 – 2007 jego destrukcyjną rolę zauważali właściwie jedynie nieliczni publicyści i blogerzy, dziś jest on negatywnym symbolem dla niemal wszystkich zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, zajmującego zbliżone stanowisko ugrupowania Pawła Kukiza i całej prawicowej i narodowej opozycji pozaparlamentarnej. W sytuacji, w której opozycja spod znaku Platformy i Nowoczesnej nie jest w stanie realnie zagrozić rządowi, Trybunał staje się wrogiem numer jeden zwolenników Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło. Największą zaś niechęć budzi w naturalny sposób prof. Andrzej Rzepliński, będący twarzą i głosem nielubianej instytucji.
W tym miejscu chciałbym cofnąć się o kilkanaście lat i przypomnieć historię Władysława Bartoszewskiego. Choć dzisiaj trudno w to uwierzyć, jeszcze w 2005 roku Bartoszewski pełnił rolę autorytetu moralnego dla o wiele szerszej grupy, niż tylko dzisiejsi sympatycy KOD i przeciwnicy Jarosława Kaczyńskiego. Były szef MSZ, pomimo chętnie przypominanej wypowiedzi o Polsce jako brzydkiej pannie, muszącej przypodobać się silniejszym graczom, cieszył się sporym szacunkiem jako powstaniec warszawski, autor kilku zgrabnych i uniwersalnych zdań, wreszcie jako profesor, bowiem wiedza o faktycznym braku tego tytułu naukowego nie była wówczas rozpowszechniona. Bardzo ostre zaangażowanie się Bartoszewskiego po stronie Platformy i jego pierwsze, bardzo agresywne ataki na Prawo i Sprawiedliwość były dla wielu osób dużym zaskoczeniem. Szybko okazało się, że nie były one wypadkiem przy pracy, lecz nowym sposobem starszego pana na funkcjonowanie w polityce. Bartoszewski stracił więc szerszy autorytet , stając się równocześnie obiektem wręcz kultu w środowiskach, które niekoniecznie ceniły sobie przywiązanie do tradycyjnych wartości, chętnie jednak uciekały się do moralnego szantażu powołując się na patriotyzm i zasługi Bartoszewskiego, zawsze przedstawianego jako profesora.
Andrzej Rzepliński podobnej pozycji nigdy nie miał, choć zapewne chętnie widziałby się jako moralny autorytet, symbol państwa a może nawet przyszły prezydent. Nie wchodząc tak mocno w niszczący konflikt, mógłby jednak przynajmniej w mediach funkcjonować jako autorytet prawniczy, ekspert – nie polityk, będący stroną sporu. Zakładając zapewne tymczasowość zmian politycznych Rzepliński wybrał jednak tę drugą drogę, skupiając na sobie dość powszechną niechęć. Uznając, że tak naprawdę dopiero w ostatnich miesiącach zyskał rozpoznawalność, rozpatrywać należy ją raczej a kategorii straty, nie zaś korzyści. Idealnie obrazuje to scena z reportażu, jakim młodzi dziennikarze portalu Tomasza Lisa chcieli skompromitować wyborców PiS z Podlasia, a ostatecznie zrobili jedynie krzywdę prezesowi TK. Słowa o „tym prosiaku”, który „cały czas łazi” wypowiedziane przez jednego z bohaterów, przylgnęły do Rzeplińskiego prawdopodobnie już na zawsze. Marzenia o prezydenturze prezes powinien zaś pożegnać jak najszybciej. Jeśli zostałby wspólnym kandydatem całej opozycji, nie miałby w wyborach szans, symbolizując wszystkie cechy III RP: miłość własną, arogancję, przesadną pewność siebie i swego autorytetu. Dla Rzeplińskiego znacząca może być niedawna wypowiedź Hanny Gronkiewicz-Waltz, wspominającej, że PO w wyborach prezydenckich postawić musi na przedstawiciela młodego pokolenia. Gronkiewicz-Waltz studziła w ten sposób entuzjazm oczekujących powrotu prezydenckich aspiracji Tuska, można jednak słowa te dopasować również do Rzeplińskiego.
W jednej z ostatnich publicznych wypowiedzi Władysław Bartoszewski wyraził życzenie, by pochował go prezydent Komorowski. Jak wiemy, słowa te spełniły się w dość nieoczekiwany zapewne dla ich autora sposób. Tym samym los oszczędził Bartoszewskiemu widoku przegranej obozu, dla którego poświęcił cały swój autorytet. Andrzej Rzepliński postawił wszystko na jedną kartę. Wszystko wskazuje na to, że czeka go bolesna obserwacja własnej porażki, której może nie osłodzić ani potężna odprawa, ani późniejsze dochody w wysokości ¾ dzisiejszej pensji.
Krzysztof Karnkowski
Artykuł ukazał się we wtorkowym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
Los Kamila Zaradkiewicza pokazuje, że w sprawie trybunału nie chodzi o wolność i demokrację, a jedynie o dogmat o nieomylności Andrzeja Rzeplińskiego. Poprzedni rok był jednak rokiem kwestionowania tego typu autorytetów i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek się w ciągu kilku miesięcy zmieniło. Późniejsze działania podjęte wobec nowych, zaprzysiężonych przez prezydenta sędziów noszą znamiona mobbingu i dyskryminacji. Instytucja, mająca stać na straży prawa, prawo łamie w ostatnich tygodniach notorycznie. W efekcie Zaradkiewicz zyskał sympatię środowisk prawicowych, a Rzepliński jedynie okopał się na swoich pozycjach, nie pomagając na pewno swojemu nadwątlonemu autorytetowi. Sam fakt, że prezes Trybunału Konstytucyjnego prędzej czy później spotka się ze swoim podwładnym w sądzie pracy, jest kompromitujące dla jego instytucji.
Ustawa o Trybunale, przyjęta w lipcu, opiera się w olbrzymim stopniu na wcześniejszych przepisach, obowiązujących w latach 1997 – 2015, a więc przez większość czasu trwania III RP. Rzepliński, a wraz z nim zaś politycy opozycji, od razu przesądzili o niekonstytucyjności nowych zapisów, co jest o tyle znaczące, że gdyby oczywiście ktoś chciałby być w tej sprawie konsekwentny, musiałby zadać pytanie o funkcjonowanie TK przez poprzednie 18 lat. Aby potwierdzić domniemaną niekonstytucyjność (co samo w sobie przeczy zasadzie domniemania konstytucyjności) Rzepliński wezwał sędziów, przebywających na wakacjach, następnie zaś przeprowadził posiedzenie trybunału w trybie niejawnym i w czasie trwania vacatio legis, co pozwala rządzącym na zakwestionowanie jego legalności. Odrzucenie tylko części nowych przepisów stwarza kolejne problemy prawne, również dla samego Rzeplińskiego. Te kwestie zostawiając specjalistom, trzeba jasno stwierdzić, że obecny trybunał kolejny raz zaprezentował się nie jako instytucja ładu prawnego, a czynny element gry politycznej, zbrojne swoimi pokrętnymi interpretacjami prawa ramię opozycji. „Wydawanie <<orzeczeń>> przez sędziów w liczbie nieodpowiadającej wymaganiom ustawy to uzurpacja. Nie należy wtedy mówić, że to działania sądu.” – pisze na Twitterze Zaradkiewicz. Nic więc dziwnego, że zaufanie do tej instytucji bardzo znacząco spadło i chyba po raz pierwszy od 1989 roku kwestionowana jest nawet konieczność jej istnienia. TK jako organ państwowy jest więc wielkim wizerunkowym przegranym. O ile w latach 2005 – 2007 jego destrukcyjną rolę zauważali właściwie jedynie nieliczni publicyści i blogerzy, dziś jest on negatywnym symbolem dla niemal wszystkich zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, zajmującego zbliżone stanowisko ugrupowania Pawła Kukiza i całej prawicowej i narodowej opozycji pozaparlamentarnej. W sytuacji, w której opozycja spod znaku Platformy i Nowoczesnej nie jest w stanie realnie zagrozić rządowi, Trybunał staje się wrogiem numer jeden zwolenników Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło. Największą zaś niechęć budzi w naturalny sposób prof. Andrzej Rzepliński, będący twarzą i głosem nielubianej instytucji.
W tym miejscu chciałbym cofnąć się o kilkanaście lat i przypomnieć historię Władysława Bartoszewskiego. Choć dzisiaj trudno w to uwierzyć, jeszcze w 2005 roku Bartoszewski pełnił rolę autorytetu moralnego dla o wiele szerszej grupy, niż tylko dzisiejsi sympatycy KOD i przeciwnicy Jarosława Kaczyńskiego. Były szef MSZ, pomimo chętnie przypominanej wypowiedzi o Polsce jako brzydkiej pannie, muszącej przypodobać się silniejszym graczom, cieszył się sporym szacunkiem jako powstaniec warszawski, autor kilku zgrabnych i uniwersalnych zdań, wreszcie jako profesor, bowiem wiedza o faktycznym braku tego tytułu naukowego nie była wówczas rozpowszechniona. Bardzo ostre zaangażowanie się Bartoszewskiego po stronie Platformy i jego pierwsze, bardzo agresywne ataki na Prawo i Sprawiedliwość były dla wielu osób dużym zaskoczeniem. Szybko okazało się, że nie były one wypadkiem przy pracy, lecz nowym sposobem starszego pana na funkcjonowanie w polityce. Bartoszewski stracił więc szerszy autorytet , stając się równocześnie obiektem wręcz kultu w środowiskach, które niekoniecznie ceniły sobie przywiązanie do tradycyjnych wartości, chętnie jednak uciekały się do moralnego szantażu powołując się na patriotyzm i zasługi Bartoszewskiego, zawsze przedstawianego jako profesora.
Andrzej Rzepliński podobnej pozycji nigdy nie miał, choć zapewne chętnie widziałby się jako moralny autorytet, symbol państwa a może nawet przyszły prezydent. Nie wchodząc tak mocno w niszczący konflikt, mógłby jednak przynajmniej w mediach funkcjonować jako autorytet prawniczy, ekspert – nie polityk, będący stroną sporu. Zakładając zapewne tymczasowość zmian politycznych Rzepliński wybrał jednak tę drugą drogę, skupiając na sobie dość powszechną niechęć. Uznając, że tak naprawdę dopiero w ostatnich miesiącach zyskał rozpoznawalność, rozpatrywać należy ją raczej a kategorii straty, nie zaś korzyści. Idealnie obrazuje to scena z reportażu, jakim młodzi dziennikarze portalu Tomasza Lisa chcieli skompromitować wyborców PiS z Podlasia, a ostatecznie zrobili jedynie krzywdę prezesowi TK. Słowa o „tym prosiaku”, który „cały czas łazi” wypowiedziane przez jednego z bohaterów, przylgnęły do Rzeplińskiego prawdopodobnie już na zawsze. Marzenia o prezydenturze prezes powinien zaś pożegnać jak najszybciej. Jeśli zostałby wspólnym kandydatem całej opozycji, nie miałby w wyborach szans, symbolizując wszystkie cechy III RP: miłość własną, arogancję, przesadną pewność siebie i swego autorytetu. Dla Rzeplińskiego znacząca może być niedawna wypowiedź Hanny Gronkiewicz-Waltz, wspominającej, że PO w wyborach prezydenckich postawić musi na przedstawiciela młodego pokolenia. Gronkiewicz-Waltz studziła w ten sposób entuzjazm oczekujących powrotu prezydenckich aspiracji Tuska, można jednak słowa te dopasować również do Rzeplińskiego.
W jednej z ostatnich publicznych wypowiedzi Władysław Bartoszewski wyraził życzenie, by pochował go prezydent Komorowski. Jak wiemy, słowa te spełniły się w dość nieoczekiwany zapewne dla ich autora sposób. Tym samym los oszczędził Bartoszewskiemu widoku przegranej obozu, dla którego poświęcił cały swój autorytet. Andrzej Rzepliński postawił wszystko na jedną kartę. Wszystko wskazuje na to, że czeka go bolesna obserwacja własnej porażki, której może nie osłodzić ani potężna odprawa, ani późniejsze dochody w wysokości ¾ dzisiejszej pensji.
Krzysztof Karnkowski
Artykuł ukazał się we wtorkowym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
(3)
2 Comments
@Budyń
19 August, 2016 - 18:31
@Budyń
19 August, 2016 - 20:23
Myślę, że "dogmat nieomylności", to przedostatnia rzecz, o którą chodzi.
To znaczy, panu Rz. zapewne miło jest wierzyć we własne znaczenie, ale ego tego pana jest środkiem, a nie celem.
Celem jest odzyskanie władzy przez tych, którzy osobę obecnego prezesa TK wymyślili i trzeba przyznać, że wymyślając, wykazali się myśleniem strategicznym, obiektywnie godnym odnotowania.