Dyskusja, jaka rozpętała się już wokół książki „Resortowe dzieci” bardzo mocno przypomina mi tę, która towarzyszyła w swoim czasie publikacji tzw. „listy Wildsteina”. Choć wówczas redaktor Wildstein ujawnił po prostu nazwiska osób, które pojawiają się w posiadanych przez instytut dokumentach, od razu przedstawiono to jako spis konfidentów, po czym potępiono dziennikarza w trosce o dobre imię rzekomo pokrzywdzonych. Historia lubi się powtarzać, niektórzy jej bohaterowie lubią powtarzać się również.
Książka, wydana przez Frondę, nosi tytuł „Resortowe dzieci”, lecz jej krytycy zachowują się tak, jakby nazywała się co najmniej „Dzieci i wnukowie ubeków w służbie zniewolenia”. Tymczasem tytuł daje możliwość interpretacji co najmniej dwojakiej – dosłownej i jako przenośni, zaś sama książka podąża w obu kierunkach. Nie każdy, kto wspomniany jest w niej jako syn/wnuk bądź to funkcjonariusza UB, SB, WSI czy innej nieciekawej instytucji, zostaje przedstawiony jako godny napiętnowania funkcjonariusz mediów III RP. A tak reagują nawet prawicowi dziennikarze na umieszczoną w książce informację, że synem wieloletniego dziennikarza „Polityki” i współpracownika służb, Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego jest niedawny naczelny „Rzepy”, a dziś dziennikarz „Do Rzeczy”, Tomasz Wróblewski. I reagują dość nerwowo, podczas, gdy o ich koledze w książce nie ma właściwie ani nic więcej, ani też nic złego. A skoro jego ojciec pojawić się z takim życiorysem po prostu musiał, czy należało pominąć tę akurat biograficzną informację? Z drugiej strony pojawiają się w książce osoby, które zostały do środowiska dokooptowane i „resortowymi dziećmi” są raczej mentalnie, niż metrykalnie. To znów daje pole do zarzutów, niemniej to kwestia interpretacji tytułu właśnie.
Warto wreszcie pamiętać, że w książce trójki autorów nie pomija się faktów, które zakłócić mogą jednoznaczną ocenę postaci. Dlatego wiele razy czytamy o tym, że ktoś nie przeszedł weryfikacji dziennikarzy w stanie wojennym, bądź, choć i wcześniej – i, jak czas pokazał – i później był w orbicie komunistycznego salonu, rzucił partyjną legitymacją w stanie wojennym.
Tyle o zarzutach. A co z samą książką? Cóż, napisać, że robi wrażenie, to mało. Teoretycznie wiele z opisanych faktów jest znanych, jednak zebranie wszystkiego w jednym miejscu – historii bohaterów, więzów rodzinnych, dokumentów, cytatów – daje efekt wstrząsający. Pokazuje nam, że rok 1989 nie był żadnym nowym początkiem, a co najwyżej zmianą dekoracji i chwilową wymianą aktorów pierwszo- i drugoplanowych. Choć Targalski nie przywołuje tu – i słusznie, bo nie byłoby na to miejsca – swoich tekstów o prawdziwej naturze roku 1989, nie sposób uciec przed myślą, że widzimy tu, oprócz wielu innych spraw, również praktyczną ilustrację tezy o ówczesnych wydarzeniach jako zaplanowanych i w dużym stopniu kontrolowanych. O ile dotąd mogłoby wydawać nam się, że komuna, na cztery łapy, ale jednak spadła, o tyle „Resortowe dzieci” pozbawiają takich złudzeń.
Nieżyjąca już prof. Hanna Świda-Zięba, którą pamiętamy raczej z bardzo ostrych ataków na prawicę i żarliwej obrony III RP, napisała też książkę „Człowiek wewnętrznie zniewolony”, w niej zaś zamieściła interesującą definicję totalitaryzmu. Od innych form autorytaryzmu odróżniać miałoby go sztywne działanie według scenariusza, obejmującego każdą sferę życia. Podczas lektury, w której teza była zresztą sprawnie i mocno uzasadniona, zacząłem zadawać sobie pytanie, którego pani profesor w swej sympatii do Polski po roku 1989 zadać sobie by raczej nie pozwoliła – skoro scenariusz przewidywał praktycznie wszystkie możliwe okoliczności, łącznie z pozorowaną zmianą władz czy części ideologii, też jedynie wobec scenariusza służebnych, czemu nie miałby istnieć również taki na wypadek konieczności zaaranżowania pozorowanego końca systemu?
Z racji wieku jako odbiorca mediów zaczynałem mniej więcej wtedy, gdy zmieniano dekoracje. Stąd oglądani i słuchani dziennikarze jawili mi się – ale wiem, że nie byłem w tym wcale odosobniony i starsi złudzenie to nieraz ze mną dzielili – jako twarze nowej, wolnej Polski. Tymczasem okazują się być dziećmi starych działaczy partyjnych, sami skierowani na odcinek centralny z trzeciego szeregu, z mediów lokalnych, czasem obecni w nich od stanu wojennego. Ten „trzeci szereg” pozwala obalić zresztą kolejny z argumentów krytyków książki, również ze środowisk jej autorom nieodległych. Czasem mówią oni, że niepotrzebnie pokazują oni również „płotki, zamiast skupić się na osobach najważniejszych. Zamiast znowu pokazać drzewa zamiast lasu. Wróćmy jednak do roku 1989. Pamiętają Państwo pierwsze wydania „Wiadomości”, naszych, wolnych, zamiast „Dziennika” – założę się, że nie tylko u mnie w domu było to wydarzenie. Tymczasem okazuje się, nie teraz, oczywiście, że kryptoreklama, za którą pożegnał się z prowadzeniem serwisu Krzysztof Bartnicki była najmniejszym problemem, związanym z tym programem. A „trójka”? Tu jeszcze gorzej i pewnie trudna to będzie lektura dla fanów tej stacji. Niedawno „Fronda” wzięła w dystrybucję sympatyczną, „wakacyjną” książeczce o Trójce – inteligenckiej wyspie najpierw wśród mediów czerwonych, później zaś skomercjalizowanych. Czytało się ją miło, ale czegoś w niej jednak brakowało. Pisał ją jednak fan, nie historyk, analityk czy dziennikarz śledczy. Cóż, tu niestety zobaczymy zupełnie inny obraz tego radia. Zobaczymy też, że nieprzypadkowo tak dobrze do dziś ekipa trójkowa porozumiewa się i współpracuje z TVN, a zwłaszcza ze „Szkłem kontaktowym”.
I tu pora przejść do ostatniego rozdziału książki, poświęconego TVN. Najbardziej wzrusza w nim historia ojca redaktora Morozowskiego, który zdaje się kreować ostatnio na ofiarę polskiego antysemityzmu. Niemniej naprawdę nie za to cenimy sobie, gdy już o nim czytaliśmy, pana Mojzesa Mordkę, że był Żydem z Mińska Mazowieckiego. A za co – to już pozostawię do odkrycia tym z czytelników, którzy jeszcze nie skończyli książki lub nie czytali fragmentów, drukowanych wcześniej w „Gazecie Polskiej”.
Ta i inne historie prowokują drugą stronę politycznej debaty do spektakularnych wypowiedzi o obrzydliwym, haniebnym i jakim tam sobie jeszcze chcemy grzebaniu w życiorysach, a każdy przecież wie, że dzieci za swoich rodziców nie odpowiadają. Wnuki za dziadków tym bardziej. To oczywiście prawda, ale ten kij ma dwa końce. Nie od każdego możemy wymagać, by jak Bettina Rohl (córka Karla Rohla i Ulrike Meinhof, która napisała „Zabawę w komunizm” też zresztą w swoim czasie wydaną przez Frondę) zdobył się na bolesną wiwisekcję historii swoich rodziców. Nie musimy więc potępiać pana C czy pani Y za tatę, mamę lub dziadka, ale też miejmy świadomość, że ich analiza historii najnowszej i wychodzącej z niej teraźniejszości z przyczyn oczywistych nie będzie pełna, ani obiektywna. Czy zaś koneksje rodzinne pomogły w zdobyciu pracy w odpowiednim miejscu i czasie, każdy dopowie sobie sam w zależności od swego stopnia wiary w ludzi i przejrzystość życia publicznego, czy to w PRL, czy III RP. Jeśli zaś komuś zabrakło w książce tych dziennikarzy, którzy pewniej jeszcze, niż Wróblewski trzymają się dziś prawej strony, a rodziców mieli różnych i różnych dokonywali wyborów, namawiam, by zamiast dodawać obowiązków zajętej pracą nad kolejnymi tomami autorów, samodzielnie rozwijali temat i pisali kolejne pozycje, choćby i miały to być „Odwrócone dzieci” .
Dorota Kania, Jerzy Targalski, Maciej Marosz, Resortowe dzieci. Media, Fronda, 2013
Książka, wydana przez Frondę, nosi tytuł „Resortowe dzieci”, lecz jej krytycy zachowują się tak, jakby nazywała się co najmniej „Dzieci i wnukowie ubeków w służbie zniewolenia”. Tymczasem tytuł daje możliwość interpretacji co najmniej dwojakiej – dosłownej i jako przenośni, zaś sama książka podąża w obu kierunkach. Nie każdy, kto wspomniany jest w niej jako syn/wnuk bądź to funkcjonariusza UB, SB, WSI czy innej nieciekawej instytucji, zostaje przedstawiony jako godny napiętnowania funkcjonariusz mediów III RP. A tak reagują nawet prawicowi dziennikarze na umieszczoną w książce informację, że synem wieloletniego dziennikarza „Polityki” i współpracownika służb, Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego jest niedawny naczelny „Rzepy”, a dziś dziennikarz „Do Rzeczy”, Tomasz Wróblewski. I reagują dość nerwowo, podczas, gdy o ich koledze w książce nie ma właściwie ani nic więcej, ani też nic złego. A skoro jego ojciec pojawić się z takim życiorysem po prostu musiał, czy należało pominąć tę akurat biograficzną informację? Z drugiej strony pojawiają się w książce osoby, które zostały do środowiska dokooptowane i „resortowymi dziećmi” są raczej mentalnie, niż metrykalnie. To znów daje pole do zarzutów, niemniej to kwestia interpretacji tytułu właśnie.
Warto wreszcie pamiętać, że w książce trójki autorów nie pomija się faktów, które zakłócić mogą jednoznaczną ocenę postaci. Dlatego wiele razy czytamy o tym, że ktoś nie przeszedł weryfikacji dziennikarzy w stanie wojennym, bądź, choć i wcześniej – i, jak czas pokazał – i później był w orbicie komunistycznego salonu, rzucił partyjną legitymacją w stanie wojennym.
Tyle o zarzutach. A co z samą książką? Cóż, napisać, że robi wrażenie, to mało. Teoretycznie wiele z opisanych faktów jest znanych, jednak zebranie wszystkiego w jednym miejscu – historii bohaterów, więzów rodzinnych, dokumentów, cytatów – daje efekt wstrząsający. Pokazuje nam, że rok 1989 nie był żadnym nowym początkiem, a co najwyżej zmianą dekoracji i chwilową wymianą aktorów pierwszo- i drugoplanowych. Choć Targalski nie przywołuje tu – i słusznie, bo nie byłoby na to miejsca – swoich tekstów o prawdziwej naturze roku 1989, nie sposób uciec przed myślą, że widzimy tu, oprócz wielu innych spraw, również praktyczną ilustrację tezy o ówczesnych wydarzeniach jako zaplanowanych i w dużym stopniu kontrolowanych. O ile dotąd mogłoby wydawać nam się, że komuna, na cztery łapy, ale jednak spadła, o tyle „Resortowe dzieci” pozbawiają takich złudzeń.
Nieżyjąca już prof. Hanna Świda-Zięba, którą pamiętamy raczej z bardzo ostrych ataków na prawicę i żarliwej obrony III RP, napisała też książkę „Człowiek wewnętrznie zniewolony”, w niej zaś zamieściła interesującą definicję totalitaryzmu. Od innych form autorytaryzmu odróżniać miałoby go sztywne działanie według scenariusza, obejmującego każdą sferę życia. Podczas lektury, w której teza była zresztą sprawnie i mocno uzasadniona, zacząłem zadawać sobie pytanie, którego pani profesor w swej sympatii do Polski po roku 1989 zadać sobie by raczej nie pozwoliła – skoro scenariusz przewidywał praktycznie wszystkie możliwe okoliczności, łącznie z pozorowaną zmianą władz czy części ideologii, też jedynie wobec scenariusza służebnych, czemu nie miałby istnieć również taki na wypadek konieczności zaaranżowania pozorowanego końca systemu?
Z racji wieku jako odbiorca mediów zaczynałem mniej więcej wtedy, gdy zmieniano dekoracje. Stąd oglądani i słuchani dziennikarze jawili mi się – ale wiem, że nie byłem w tym wcale odosobniony i starsi złudzenie to nieraz ze mną dzielili – jako twarze nowej, wolnej Polski. Tymczasem okazują się być dziećmi starych działaczy partyjnych, sami skierowani na odcinek centralny z trzeciego szeregu, z mediów lokalnych, czasem obecni w nich od stanu wojennego. Ten „trzeci szereg” pozwala obalić zresztą kolejny z argumentów krytyków książki, również ze środowisk jej autorom nieodległych. Czasem mówią oni, że niepotrzebnie pokazują oni również „płotki, zamiast skupić się na osobach najważniejszych. Zamiast znowu pokazać drzewa zamiast lasu. Wróćmy jednak do roku 1989. Pamiętają Państwo pierwsze wydania „Wiadomości”, naszych, wolnych, zamiast „Dziennika” – założę się, że nie tylko u mnie w domu było to wydarzenie. Tymczasem okazuje się, nie teraz, oczywiście, że kryptoreklama, za którą pożegnał się z prowadzeniem serwisu Krzysztof Bartnicki była najmniejszym problemem, związanym z tym programem. A „trójka”? Tu jeszcze gorzej i pewnie trudna to będzie lektura dla fanów tej stacji. Niedawno „Fronda” wzięła w dystrybucję sympatyczną, „wakacyjną” książeczce o Trójce – inteligenckiej wyspie najpierw wśród mediów czerwonych, później zaś skomercjalizowanych. Czytało się ją miło, ale czegoś w niej jednak brakowało. Pisał ją jednak fan, nie historyk, analityk czy dziennikarz śledczy. Cóż, tu niestety zobaczymy zupełnie inny obraz tego radia. Zobaczymy też, że nieprzypadkowo tak dobrze do dziś ekipa trójkowa porozumiewa się i współpracuje z TVN, a zwłaszcza ze „Szkłem kontaktowym”.
I tu pora przejść do ostatniego rozdziału książki, poświęconego TVN. Najbardziej wzrusza w nim historia ojca redaktora Morozowskiego, który zdaje się kreować ostatnio na ofiarę polskiego antysemityzmu. Niemniej naprawdę nie za to cenimy sobie, gdy już o nim czytaliśmy, pana Mojzesa Mordkę, że był Żydem z Mińska Mazowieckiego. A za co – to już pozostawię do odkrycia tym z czytelników, którzy jeszcze nie skończyli książki lub nie czytali fragmentów, drukowanych wcześniej w „Gazecie Polskiej”.
Ta i inne historie prowokują drugą stronę politycznej debaty do spektakularnych wypowiedzi o obrzydliwym, haniebnym i jakim tam sobie jeszcze chcemy grzebaniu w życiorysach, a każdy przecież wie, że dzieci za swoich rodziców nie odpowiadają. Wnuki za dziadków tym bardziej. To oczywiście prawda, ale ten kij ma dwa końce. Nie od każdego możemy wymagać, by jak Bettina Rohl (córka Karla Rohla i Ulrike Meinhof, która napisała „Zabawę w komunizm” też zresztą w swoim czasie wydaną przez Frondę) zdobył się na bolesną wiwisekcję historii swoich rodziców. Nie musimy więc potępiać pana C czy pani Y za tatę, mamę lub dziadka, ale też miejmy świadomość, że ich analiza historii najnowszej i wychodzącej z niej teraźniejszości z przyczyn oczywistych nie będzie pełna, ani obiektywna. Czy zaś koneksje rodzinne pomogły w zdobyciu pracy w odpowiednim miejscu i czasie, każdy dopowie sobie sam w zależności od swego stopnia wiary w ludzi i przejrzystość życia publicznego, czy to w PRL, czy III RP. Jeśli zaś komuś zabrakło w książce tych dziennikarzy, którzy pewniej jeszcze, niż Wróblewski trzymają się dziś prawej strony, a rodziców mieli różnych i różnych dokonywali wyborów, namawiam, by zamiast dodawać obowiązków zajętej pracą nad kolejnymi tomami autorów, samodzielnie rozwijali temat i pisali kolejne pozycje, choćby i miały to być „Odwrócone dzieci” .
Dorota Kania, Jerzy Targalski, Maciej Marosz, Resortowe dzieci. Media, Fronda, 2013
(2)
8 Comments
Dzięki, Budyniu. Tak się
08 January, 2014 - 18:47
Inna rzecz, że twarze na okładce nieco odpychają, ale masz rację pisząc, że warto mieć świadomość.
Ossala
Budyniu, potrafisz zachęcić
09 January, 2014 - 18:04
Przecieramy kolejne okulary i niestety, świat który nam sie ukazuje , jest wyrażnie gorszy niż chcieliśmy go widzieć.
Rozczarowuje nas głównie nasza naiwność w tamtych czasach.
Zadaję sobe pytanie czy wmówienie nam wówczas , po 89 roku , że to nasze, dla nas i przez nas przemiany, to była nasza wiara a "ich " oszustwo , czy to już pierwsze przygotowane wirusy lemingozy, z której to tak wielu naszych rodaków nie może się do dziś wyleczyć?
Pozdrawiam
PS . Czy książka Seawolfa, która miałam otrzymać na NP w trakcie rewolucji grudniowej , jest jeszcze dostepna ?
czy ja dostałem adres od
09 January, 2014 - 18:31
Nerwowa reakcja bierze się
09 January, 2014 - 21:06
Jak p. red. Kuźniar skamle na okładce któregoś z zaprzyjaźnionych tygodników "nie zabijajcie nas", to tam jest niewiele fałszywej egzaltacji, a wiele całkiem poważnej obawy o własną skórę. Dlatego też "Resortowe dzieci" uderzyły w ich słaby punkt.
"Cari amici soldati, i tempi della pace sono passati."
w rzeczy samej
09 January, 2014 - 22:27
Własnie panu Maternie (a tak, temu Maternie) zebrało się nagle na wyznania.
Okazuje się że ten dyżurny (ponad 30 lat) komik miał i taki epizod iż a i owszem - w hełmie jechał na pacyfikacje Wybrzeża w 1970 roku.
Ale nie dojechał.
Przed ukazaniem się "Resortowych Dzieci" - tak należy domniewywać - trefniś nie miał nigdy choćby minuty na opowieść o tym jak (przypuśćmy) trafił w tryby jaruzelskiej machiny.
Zebrało mu się akurat teraz.
Ciekawe ile jeszcze "strumieni świadomości" wywoła ta książka.
Whos next?
A to bardzo ciekawe z tym
10 January, 2014 - 04:52
nie znałem tej historii z Kleyffem w 69 roku
11 January, 2014 - 00:16
Tu przykład że trefniś wcale nie jest znów takim Józkiem który "pojawia się i znika"
http://www.youtube.com/watch?v=gECMTla8ODk
Jestem przekonany że "Resortowe dzieci" warto nie tylko przeczytać, ale jak już widać po maternowej próbie ucieczki do przodu i już teraz popularyzować.
Dostałem "pod choinkę". Przeczytałem
13 January, 2014 - 18:16
Mój egzemplarz czytają już następni.
Potwierdzam wszystko, Budyniu, co napisałeś - mam te same odczucia.
Czekam teraz na następne tomy o dzieciach resortowych innych zawodów czy specjalności.
Natomiast chciałbym tu zaprotestować wobec zapowiadanych "wydań rozszerzonych-uzupełnionych".
Jest zupełnie inny sposób - wydanie tomików dodatkowych, które nie nadwyrężą skromnych budżetów, oraz nie będą zmuszać do ponownego czytania tego, co już czytelnik przeczytał (nieraz kilkakrotnie).
(Dzięki za nagrodę - książkę Seawolfa)