Od kilku dni cała Polska już prawie pije płyn lugola, a w każdym razie żyje pod grozą wojny atomowej. Ponieważ docierające do nas fakty pozytywne i krzepiące mieszają się w szumie informacyjnym z ogólną trwogą w jeden wielki mętlik, pominiemy tu i nie będziemy ich przytaczać, gdyż dla psychiki społeczeństwa nie mają one większego znaczenia. A zatem nie będziemy pisać o francuskim lotniskowcu, który operuje na Morzu Śródziemnym, o francuskich samolotach latających nad Polską, wyposażonych w głowice jądrowe, i całej masie innych, krzepiących wiadomości – bo koniec końców one nie tyle mają nas uspokoić, co uśpić naszą wyobraźnię, a przede wszystkim skłonić nas, żebyśmy za wiele nie myśleli.
Wobec tego jednak trzeba troszkę porozmyślać. Ilekroć ktoś nas uspokaja, sugeruje, że myślimy emocjonalnie zamiast myśleć racjonalnie, powinno się nam zapalić czerwone światełko w głowie. Wtedy właśnie powinniśmy zacząć rozmyślać na poważnie, bo może jeszcze nie jest na to za późno. Nie w duchu panikarzy, rzecz jasna, którzy już założyli sobie pampersy na wypadek wojny jądrowej. Nie w duchu doktrynerów, ekspertów i specjalistów, którzy od dawna tworzą szum informacyjny. Odrzucimy także wszystkie fakenews i teorie spiskowe, które są nieprzydatne i równie groźne, co oficjalne zapewnienia, że jesteśmy ”bezpieczni i zabezpieczeni” (ambasador Brzeziński naprawdę bardzo zabawnie mówi po polsku).
Rosjanie wypuścili ostatnio serię fakenews, jakoby Ukraińcy szykowali się do wyprodukowania własnej broni jądrowej. Te oskarżenia miałyby osłabić determinację sojuszników Ukrainy w dostarczaniu jej broni. Brzmi niby logicznie, z tym jednak zastrzeżeniem, że w gruncie rzeczy Ukraina od dawna powinna mieć broń jądrową, niezależnie od tego, czy to się podoba sojusznikom, czy nie. Granicząc z bandytą, trzeba mieć pod ręką coś więcej, niż tylko kij od szczotki, rozumiecie sami.
Samo posiadanie broni jądrowej jeszcze nie zapewnia bezpieczeństwa. Trzeba mieć know how używania tego narzędzia jako argumentu w dyplomacji. Trzeba mieć też determinację, by broni atomowej użyć całkiem realnie, a przeciwnik musi być przeświadczony, że chcemy jej użyć, że jej użyjemy, gdy tylko tak zadeklarujemy. Potrzebne jest zatem wypracowanie stosownego rytuału i języka, który obie strony rozumieją tak samo i nie może dojść do pomyłki. Niezdecydowanie może tu być bardzo kosztowne, gdyż przeciwnik może opacznie zrozumieć komunikat.
Idealnym wręcz przykładem nieporozumienia językowego jest ostatnia rejterada amerykańskich i brytyjskich doradców z Ukrainy tuż przed wybuchem konfliktu i oświadczenia anglosasów, że nie chcą doprowadzić do wojny. Oczywistym jest, że takie oświadczenia tylko zachęciły Rosjan do ataku, gdyż ich logika rozumowania jest inna, niż każdego kraju cywilizacji zachodniej. Oni z reguły na odwrót odczytują intencje – jeśli ktoś deklaruje, że chce pokoju, to znaczy, że zachęca do wojny, czy to z powodu własnej słabości i podłości (opuszcza sojusznika w potrzebie), czy to dlatego, że w rzeczywistości sam szykuje się do wojny. W tym ostatnim przypadku trzeba przeciwnika koniecznie uprzedzić, czyli uderzyć zanim on uderzy. Pokojowe deklaracje Bidena zadziałały na Putina jak płachta na byka. Pamiętajmy, że Rosjanie żyją w świecie paranoi, to znaczy że wszędzie widzą wrogów, spiskowców i zamachowców, nie zaś rywali czy partnerów.
Pomyślmy zatem logicznie i pójdźmy z rozumowaniem dalej. Otóż wszyscy zgodnie jak mantrę powtarzają, że NATO jest sojuszem obronnym, więc NATO nie może wejść do konfliktu po stronie Ukrainy, bo to sprowokuje Rosjan do wojny z NATO. Czyli NATO przestaje być zbrojnym ramieniem ONZ, gwarantem pokoju na świecie, NATO ma być czymś w rodzaju chińskiego muru, za którym kryją się strwożeni obrońcy, coraz bardziej pogubieni i bez koncepcji, co właściwie należy robić. Zrobić wypad za mur, odbić kilka stad owiec, które koczownicy zabrali naszym pasterzom – to już się nie mieści w głowie strategów NATO. Pasterze mogli przecież schronić się za murem, ale ryzykowali na własną odpowiedzialność wypasanie przed murem, więc niech sami sobie walczą z koczownikami – tak w sumie można poetycznie sparafrazować strategię NATO.
Taka strategia obronna ma jednak szereg wad, które musimy sobie uświadomić. Po pierwsze, to przeciwnik teraz szuka słabych punktów muru i niechybnie je znajdzie. Najprościej rzecz ujmując, nie ma twierdzy nie do zdobycia, a po ewentualnej aneksji Ukrainy, Rosja będzie miała do wyboru – albo uderzyć na Polskę, albo na Słowację, albo na Węgry, albo na Rumunię. Dotychczasowy bieg wypadków wskazuje na to, że w tym łańcuchu fortec Węgry są ogniwem najsłabszym i najszybciej zalęgnie się u nich duch zdrady. Potem padnie Słowacja. I Rosjanie będą mieli wybór – albo Polska, albo Rumunia.
Oddzielone krajami nieprzyjaznymi – takimi jak Węgry i Słowacja – Polska i Rumunia nie będą mogły połączyć swoich sił we wspólnej obronie. Wobec tego wzrosną im niebotycznie koszty przygotowań do wojny. W ogóle przygotowania do wojny obronnej są bardziej kosztowne, niż przygotowania do wojny ofensywnej (o czym za chwilę), ale w tym wypadku będą to koszty wręcz niewyobrażalne. W praktyce jednak, nasze społeczeństwa, uspokajane krzepiącymi gwarancjami sojuszników, nie podejmą aż tak wielkiego wysiłku obronnego. Usypiani i głaskani po głowie będziemy się zbroić, ale na łapu-capu i zbyt wolno, aby przyniosło to wymierne efekty. Zresztą w ogóle zbrojenia mają swoje ograniczenia, o czym też za chwilę. W rezultacie Polska i Rumunia będą do wojny nieprzygotowane. Niewykluczone, że spotka je to samo, co dzisiaj dotyka Ukrainę – to znaczy niewyobrażalne wręcz cierpienie ludności cywilnej i zniszczenie infrastruktury.
Trzeba sobie uświadomić coś jeszcze. Jeśli Rosjanie powezmą zamiar zniszczenia Polski, to niechybnie przystąpią do realizacji tego celu i nie będziemy mieli zwyczajowych, dyplomatycznych środków, aby ich ugłaskać. Nie pomogą więc żadne uspokajające deklaracje, żadne umizgi i pokłony oraz hołdy lenne, ponieważ system lenny jest pomysłem zachodnioeuropejskim a Rosjanom jest zupełnie nieznany i obcy. Kto podda się Rosji może przetrwa jako biomasa (u nas to się nazywa eufemistycznie „tkanką biologiczną narodu”), ale nie przetrwa jako naród. Fakt, że Polacy przetrwali rozbiory, zawdzięczamy tylko temu, że mieliśmy garstkę szaleńców, którzy co jakiś czas sprzeciwiali się tyranii i podwyższali koszty agresji. Praca pozytywna, organiczna, ma wielki sens, ale nie można na niej poprzestać. Bo przeciwnik nie jest tak głupi, by rozmawiać z nami jak z partnerem, o czym zresztą boleśnie przekonał się Roman Dmowski u szczytu swej politycznej kariery.
Przeciwstawienie się Rosji, wymaga szczypty szaleństwa, chuligaństwa, wreszcie zmiany reguł gry. Aby właściwie wykorzystywać broń jądrową trzeba mieć opinię wariata, który gotów jest jej użyć. Takim wariatem byłby na przykład – gdyby żył – Józef Piłsudski. Opinie, że był stuknięty potraktujemy tu nie jako wadę, lecz jako zaletę. Tylko stuknięty wariat był w stanie postawić się Hitlerowi i władzom Wolnego Miasta Gdańska. Piłsudski z pewnością nie podałby ręki Clintonowi (jak chcieli redaktorzy tygodnika Wprost, gdy Polska wchodziła do NATO), on najpierw zdobyłby broń jądrową i nie zawahałby się jej użyć. Dopiero potem, wnosząc tę iskrę szaleństwa jako wiano, wszedłby w związek z NATO.
A zatem niepodległość domaga się szaleństwa i swego rodzaju fanatyzmu. Stąd niedaleka droga do uzyskania pełnej władzy i kontroli nad bronią atomową, gdy tylko wejdzie się w jej posiadanie. Podkreślam – przeciwnik musi wiedzieć, że jesteśmy na tyle szaleni, że gdy tylko ją uzyskamy, użyjemy tej broni.
Szaleństwo to pierwszy warunek, drugim – stosowna do niego strategia ofensywna. Dlaczego ofensywna, a nie defensywna? Z jakichś powodów, większość państw na świecie ma jakichś dziwnych „ministrów obrony”. Tymczasem jeszcze przed wojną Polska miała ministra spraw wojskowych, a za czasów Księstwa Warszawskiego nikt się nie patyczkował – był po prostu „minister wojny”. Krótko, zwięźle i na temat. Naturalnie są to tylko nazwy, strategię można nazwać „strategią obronną” a w istocie będzie ona strategią ofensywną. Niestety często zbyt poważnie traktujemy nazwy.
Strategia obronna oznacza, że przyjmujemy cios przeciwnika i ewentualnie kontruderzamy. Taka strategia naraża nas na wielkie straty, ale przede wszystkim bardzo kosztowne są już same przygotowania. Z góry zakładając, że nie zaatakujemy przeciwnika, nie mamy właściwie żadnego argumentu siły, czy nawet terroru, którym moglibyśmy ostudzić jego animusz. Jesteśmy stale narażeni na infiltrację, więc musimy rozbudowywać wielki aparat służb specjalnych do jego zwalczania – stąd w Polsce taka mnogość wszelakiego rodzaju służb specjalnych. Przy braku jasno sprecyzowanego celu państwa, mnogość służb specjalnych to jakby gotowy prezent dla wroga; wystarczy, że umieści swoich agentów na kluczowych stanowiskach i już budżet całej agencji wywiadu czy kontrwywiadu pracuje na jego korzyść! Bo on wie, czego chce – chce zniszczyć nasze państwo. My zaś nie mamy jasnego celu poza reaktywnym odpieraniem jego ataków. W takich warunkach psychicznych nie można rozbudowywać aparatu obronnego w nieskończoność, bez ryzyka jego przejęcia przez wroga. Pozostawanie w defensywie tłamsi naszą psychikę, obniża morale, stwarza poczucie braku konkretnego celu, podsyca wątpliwości co do sensu istnienia wielu instytucji państwa. „Wojna czasów pokoju”, zimna wojna, przedłuża się w nieskończoność, a tymczasem przeciwnik nasyła na nas lub odpowiednio wzmacnia ruchy rozkładowe, takie jak np. ruch hippisowski, czy teorie gender. Z prawej strony atakuje społeczeństwo ruchami pseudo-prawicowymi, które pod hasłami pozornie patriotycznymi, przygotowują grunt pod Targowicę. Dotychczasowe doświadczenie wskazuje wyraźnie na to, że żadne demokratyczne społeczeństwo nie jest odporne na takie działania i musi przegrać w dłuższej perspektywie.
Strategia defensywna jest tym bardziej kosztowna, im większa jest różnica potencjału między agresorem a ofiarą. Jeśli przeciwnik ma powiedzmy sto samolotów klasy A (obojętnie jakich, chodzi tu tylko o stosunek ilościowy), my również musimy mieć ekwiwalent samolotów A, ale i broni przeciwlotniczej. Czyli kosztuje nas to drożej, niż przeciwnika, który atakując pierwszy, nie musi się obawiać naszego ataku w pierwszych godzinach wojny i mógłby uzyskać natychmiastową dominację, gdybyśmy tej broni przeciwlotniczej nie posiadali. Dodatkowym obciążeniem jest tu fakt, że oficjalnie mówi się, iż siły zbrojne mają być używane jako element „odstraszania”, nie zaś ofensywy. To zaś demobilizuje społeczeństwo, które podświadomie zakłada, że samoloty, czołgi, cały ten kolorowy złom, ma się po prostu ładnie prezentować na defiladach. „My go nigdy nie użyjemy” - łudzą się obywatele - „przeciwnik nas nie napadnie, bo widzi naszych wspaniałych chłopców i nasze waleczne dziewczyny w ich potężnych maszynach”. Nic bardziej mylnego! Nawet złocona szabla służy do zabijania i ma się ją właśnie po to, aby użyć w stosownym momencie, a nie po to, by zdobiła ścianę na kobiercu! Jednak w rezultacie tego błędnego rozumowania naród będzie wybierał tych polityków i te partie polityczne, które nie będą przywiązywały odpowiedniej wagi do zbrojeń. Tworzy się błędne koło: subtelne elity eksperckie swoją paplaniną o „odstraszaniu” demobilizują społeczeństwo, które wybiera polityków, ci zaś opłacają subtelnych ekspertów, którzy paplają o „odstraszaniu”. Wszyscy się nawzajem oszukują, a przeciwnik zaciera ręce z radości. Przynajmniej dopóty, dopóki do władzy nie przyjdzie jakiś prostak w rodzaju Reagana lub Batorego…
W naszych oczach strategia defensywna jest skompromitowana, gdyż ostatecznie celem każdej wojny nie jest przetrwanie biomasy, ale zwycięstwo nad wrogiem. Tylko strategia ofensywna daje szansę wygranej. Musimy być agresywni i mieć agresywną retorykę. Przypuśćmy, że cały świat wyrzeka się nalotów na obiekty cywilne z przyczyn humanitarnych. To prawda, że oszczędzanie ludności cywilnej jest rycerskie, ale przeciwnik nie może być pewny, że na pewno będziemy rycerscy. Skoro zaś nie jest pewny, czy nie będziemy bombardować jego miast, będzie musiał zwiększyć swoje wydatki na obronę przeciwlotniczą i na schrony dla ludności. Dwa razy się zastanowi, zanim zaatakuje nasze miasta – odwet byłby straszny. I na pewno mu to nie zaszkodzi z czysto ludzkiego punktu widzenia! Ale zostanie mu mniej pieniędzy na uzbrojenie sił ofensywnych. To on znajdzie się w defensywie mentalnej i z biegiem czasu zaczną go ogarniać wątpliwości co do sensu tych zmagań. Jest to tym bardziej istotne, że dla Rosjan wielkie miasta są bardziej ważne niż dla nas, są one na podobieństwo miast tworzonych przez mongolskich chanów, zamieszkałe przez elitę pośród stada bydła. Uderzenie w jedno lub drugie miasto (Moskwa, Petersburg) może przechylić szalę wojny na naszą korzyść, a na pewno złamać morale przeciwnika. Licząc się z tą możliwością przeciwnik już na wstępie zaczyna się obawiać wojny z nami, podobnie jak my dzisiaj obawiamy się, że on zrzuci nam bombkę atomową na Warszawę.
Strategia ofensywna zakłada też pełne wykorzystywanie wszystkich słabości przeciwnika w czasie pokoju. Największą słabością Rosjan jest ich niepohamowana żądza władzy. Jeśli wziąć pod uwagę, jakie namiętności rozbudziła w rosyjskich politykach Wielka Smuta z początku XVII wieku, Smuta z roku 1917 i jakie namiętności wzbudziła Smuta w latach 1991-1993 – weźmy pod uwagę dwa przewroty wojskowe w tym czasie! - to zrozumiemy, dlaczego głównym przeciwnikiem Rosjan jest Polska, a ściślej mówiąc – polski duch wolności, który teraz widzimy w Ukraińcach. Dla Rosjan wolność jest szalona, gdyż prowadzi do anarchii. Mają w tym odrobinę racji, ale głównie dlatego, że wolność rozumieją oni jako „róbta co chceta”, a to prowadzi do anarchii, bo niepohamowana żądza władzy, brak granic stawianych panującemu i brak moralnych skrupułów prowadzi do najgorszych zbrodni. Każdy kto chce być carem w takim wypadku powiększa tylko chaos dopóty, dopóki nie wyłoni się lider, którego w końcu zaakceptują wszyscy – raczej pod przymusem, niż dobrowolnie. Zwraca uwagę postać Stalina, który nie od razu osaczył swoich partyjnych kolegów; oplatał ich nićmi jak głodny pająk przez długie miesiące, aż uzyskał nad nimi absolutną władzę. Podobnie wyglądała kariera Putina – człowieka bez charyzmy. W naszym interesie leży ciągła destabilizacja władzy w Rosji, niedopuszczenie, by kolejny car stopniowo wykańczał swoich przeciwników. Nawet jeżeli chaos niesie ryzyko, że broń atomowa dostanie się w ręce tzw. „szaleńców”...
Zbrojenia ofensywne w połączeniu z ofensywną retoryką zwiekszają więc koszty zbrojeń przeciwnika. Boleśnie się o tym przekonał Związek Sowiecki za prezydentury Reagana, również o wieki wcześniej i w zupełnie innych realiach boleśnie się o tym przekonał car Iwan Groźny, gdy Rzecząpospolitą władał Stefan Batory. Rzecz jasna, koszty rozbudowy sił zbrojnych są dużym obciążeniem dla społeczeństwa republikańskiego. Rządy Batorego charakteryzowały się formalnym szacunkiem wobec reguł ustrojowych i faktycznym ich obchodzeniem, poprzez używanie pozasystemowych narzędzi władzy. Batory jako król obcy nie władał językiem polskim; potrzebował więc pośrednika i zastępcy, który w jego imieniu organizował uchwalanie podatków na zbrojenia. Tym kimś był Jan Zamoyski, który faktycznie opanował rozdawnictwo dóbr, urzędów i przywilejów w imieniu króla. Dzięki temu zbudował potężną fakcję (z łaciny factio, nie mylić ze słowem frakcja), która ułatwiała królowi pozyskiwanie pieniędzy na wojnę z carem. Można więc powiedzieć, że ustrój Rzeczypospolitej chwilowo upodobnił się do monarchii absolutnej. Wkrótce po śmierci Batorego ten układ polityczny stał się obciążeniem dla nowego króla Zygmunta III. Paradoksalnie współautor sukcesów wojennych Batorego – Jan Zamoyski - sprzeciwiał się antymoskiewskiej polityce króla, utrudniał sejmowanie, wreszcie (pośmiertnie) doprowadził do rokoszu. Niemniej jednak Zygmunt III zręcznie zbierał owoce polityki Batorego i rzucił Moskowię dosłownie na kolana.
Gdy mówimy o ofensywnej retoryce, nie chodzi o tzw. „buńczuczne machanie szabelką” (cokolwiek to znaczy) czy ćwiczenie „ułańskiej fantazji” (nie wiadomo dlaczego mówi się o tym w kontekście nadużywania alkoholu). Chodzi jednak o jasne definiowanie wroga i celów. To oczywiste, że czynniki oficjalne nie muszą, a nawet nie powinny na co dzień składać nieprzyjaznych deklaracji. Powinni to robić odpowiednio usytuowani „eksperci”, dziennikarze, blogerzy, działacze społeczni. Wróg musi mieć świadomość, kogo należy uważnie słuchać i czytać, które komunikaty traktować poważnie.
Podstawowe pytanie brzmi: czy stać nas na doktrynę ofensywną? Otóż tak, stać, zdecydowanie bardziej, niż na doktrynę defensywną. Doktryna ofensywna sama w sobie przyciąga młode, nieskrępowane zgubnym rytuałem klęski umysły, wolne duchy, ludzi twórczych i pomysłowych. Po drugie, Polska jest krajem bogatym, a w perspektywie bogatszym, niż Rosja. Bardzo niewiele nam brakuje do tego, by mieć dochód narodowy w całości wyższy, niż Rosja, a wobec kolejno wprowadzanych sankcji będziemy silniejsi słabością przeciwnika.
Największym problemem jest jak się zdaje przekonanie społeczeństwa, że taka strategia, taka doktryna, jest moralnie słuszna i realnie wykonalna. W Polsce panuje ogólnie mieszanka humanizmu z chrześcijaństwem, wiara w dobroć natury ludzkiej i w możliwość konsensusu. Nie przyjmujemy do wiadomości faktu, że jakiś naród może nie chcieć pokoju i świętego spokoju. Łudzimy się, że Rosjanie są tacy, jak my, tylko źle ich wychowano, źle ich poinformowano, i dlatego błędnie oceniają rzeczywistość. Przełamanie w Polakach tego, co Ukraińcy nazywają „chachlizmem” (od chochłów – Małorusów pozbawionych świadomości narodowej), może się okazać najtrudniejszym punktem w realizacji strategii ofensywnej. Na agresywną retorykę Polacy reagują alergicznie, stąd lęk przed „banderowcami”. Przyczynia się do tego i fakt, że podczas okupacji niemieckiej, a potem sowieckiej, za posiadanie broni groziła Polakowi „czapa”. Polacy boją się broni dotykać, aby przypadkiem nie podpaść podświadomie wyczuwanemu prześladowcy.
Zwalczanie polskiej odmiany „chachlizmu” należy powierzyć zręcznym propagandystom działającym na wzór ukraińskich blogerów, takich jak Andrij Karpow (Andrij Połtawa, Vata show) i Andrij Łuhańskij. Prowadzą oni dialogi z Rosjanami za pośrednictwem tzw. chat-ruletki na skype. Rozmowy te są emitowane na żywo w kanałach na YT. Bez żadnego specjalnego wysiłku ukazują one Rosjan jako żądnych krwi skrajnych pragmatyków i absolutnych immoralistów. Rosjanie mają świadomość, jaki jest cel tych rozmów, a jednak kusi ich możliwość mówienia tego, co naprawdę myślą o sobie i o świecie. W rozmowach tych pomaga Ukraińcom fakt, że w większości są rosyjskojęzyczni, zatem nie ma istotnej bariery językowej (poza akcentem i lokalnym różnicami w słownictwie, słynny „porebryk”). Programy te można tłumaczyć na polski lub wymyślić ich własną, polską wersję, we współpracy z Ukraińcami.
Reasumując: celem przygotowań wojennych jest zwycięstwo nad wrogiem. Strategia ofensywna prędzej czy później zmusza przeciwnika do przyjęcia strategii defensywnej, co źle wpływa na jego psychikę i utrudnia mu przygotowania do wojny. Strategia ofensywna jest tańsza, niż strategia defensywna, i dodatkowo zwiększa koszty zbrojeń przeciwnikowi. Posiadanie broni jądrowej jest narzędziem strategii ofensywnej, a nie celem samym w sobie. Posiadanie broni atomowej wprost wynika ze strategii ofensywnej, która rodzi się w głowie, a nie w jądrach. Używany język dyplomacji, komunikacja strategiczna, musi być rytualna i zrozumiała dla przeciwnika, bo nieporozumienia są zbyt kosztowne. Strategia ofensywna oszczędza cierpień ludności cywilnej własnej, ale również ludności przeciwnika. Stać nas na strategię ofensywną, dlatego głównym problemem jest przekonanie pokojowego i demokratycznie nastawionego narodu, że strategia taka jest moralnie słuszna i realnie skuteczna.
Jakub Brodacki