Święto i niesiona jak żagiew, jak płomienie

 |  Written by Kazimierz Suszyński  |  0

11 listopada 1979 - schyłkowy Gierek.

Było dżdżyste, ciemne niedzielne popołudnie, gdy z pociągu, przez błota, dotarliśmy do 'Domu pod lasem' w Pęgowie (ok. 25km od Wrocławia). "Dom pod lasem" - to taki oficjalny adres pocztowy samowoli budowlanej, postawionej z drewna rozbiórkowego.

Z dala od wszelkich zabudowań, na skraju pięknych lasów zbudował go, z Teściem i grupą przyjaciół, Kolega z pracy. Honory gospodyni pełniła tam jego żona - Jadzia, wspaniała mama ich czworga dzieci. Niby Kolega zapraszał - przyjedźcie koniecznie, to akurat Jedenasty, Święto Niepodległości. Spodziewaliśmy się jakiegoś tam spotkania - ot, znana już nam rodzina, jacyś znajomi (nam zresztą raczej nieznani) przy stole lub ognisku. Trafiliśmy jednak na spotkanie czy może zgromadzenie, które w tamtym czasie było trudne do wyobrażenia. Tak, wiedziałem, Wojciech Ziembiński w Warszawie organizował jakieś obchody, coś już kombinował KPN – oni w miejscach publicznych ale tutaj?

Wieczornica, domowa ale dla 25-30 ludzi? Pianino, skrzypce - młodzież ze szkoły muzycznej. Śpiewano patriotyczne pieśni, panie przekazywały sobie teksty (do odpisywania) – jakże wtedy było o nie trudno! Wspominano 'Z dymem pożarów', ktoś deklamował Wierzyńskiego, ktoś odtwarzał niezbyt skutecznie z pamięci „Czekamy ciebie czerwona zarazo”. Do tego obfity poczęstunek, co już nie było łatwym w tamtych czasach. Były też symboliczne, śladowe ilości nalewek albo domowych win – zresztą nie było żadnej alkoholowej potrzeby, wspomnienia starszych spośród gości i wiele rozmów - rozmowy o historii, o Polsce, o przeczytanych/czytanych książkach, o naszej sytuacji, zaprzepaszczonych szansach oraz nadziejach tych niespełnionych i tych na przyszłość. Estetyka i atmosfera całości, częsty patos pomimo dużej zażyłości sporej części towarzystwa – to, wtedy, dla mnie było trudne do przełknięcia. Jednak, pomimo dystansu, coś co podskórnie nosiłem nakazywało trwać, nie uciekać. Będąc z domu do szpiku patriotycznego, mimo wszystko, zaznałem czegoś zupełnie nowego. Słyszałem o takich spotkaniach coś niecoś od Babci, Mamy – mgliście, gdzieś daleko, kiedyś tak bywało. Dla mnie to był dziwny czas. Dogorywał Ojciec – w ciągu miesiąca od tego dnia, już było po pogrzebie. Wczuwałem się w resztki przekazu jaki mógł mi pozostawić. Kilka miesięcy wcześniej Polskę odwiedził Jan Paweł II. Nie wiem czy wsłuchiwałbym się w tamte nauki gdyby nie przemożna chęć opowiedzenia o nich Ojcu, przy szpitalnym łożu śmierci. Brałem więc udział w tym spotkaniu niedopasowany ale jakoś tam chłonny, obserwujący. W tle przewijały się dzieci – córki oraz żyjący piłką, historią i Ewangelią, syn.

Wracaliśmy potem stamtąd Syrenką, z młodymi wówczas ludźmi - wieki temu straciłem z nimi wszelki kontakt. Pamiętam posępny deszczowy Wrocław - wjechaliśmy w tę zupełnie inną szarą rzeczywistość, ludzi zdających się nie mieć pojęcia – Niepodległość, Święto? Przypadkiem niedziela – i nic więcej. Pamiętam, ktoś z podwożących rzucił – ciekawe, czy też ktokolwiek spośród mijanych, przez nas przechodniów, kojarzy dzisiejszą datę.

9 miesięcy później mieliśmy Sierpień, także tu, we Wrocławiu.

grafika: Artur Grottger "Polonia"

5
5 (3)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>