
Nie kochając własnej Ojczyzny, nie można jej odzyskać – tę autorską, lecz nieoryginalną sentencję chciałbym zaproponować Janowi Sowie, autorowi głośnej kilka lat temu książki pt. Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą.
Przyznam, że początkowo książkę czytałem z ostrożnym entuzjazmem, który niestety stopniowo zamienił się w irytację, potem w rozbawienie, a na koniec w senność, choć na usprawiedliwienie autora mogę podać, że dzisiejsza aura nie sprzyja pracy umysłowej – za oknem deszcz, wicher i plucha – tak bardzo znienawidzone przez wielu naszych rodaków cechy polskiego przedwiośnia. Aby nie wikłać się w szczegóły tej ponad 500-stronnicowej rozprawy, podam motyw przewodni – otóż pan Sowa, w sposób moim zdaniem obsesyjny, za wszelkie nieszczęścia Polski obarcza przede wszystkim szlachtę Pierwszej Rzeczypospolitej. Posiłkując się tu bogatą literaturą marksistowską i neoliberalną – zarówno polsko-, jak i obcojęzyczną – dowodzi na wiele sposobów, że Polskość to nienormalność, a w każdym razie „niższość”. Ale, żeby było śmieszniej, ta niższość źródłowo wywodzi się z tego wszystkiego, co pospolicie uznajemy za jej wielkość, to znaczy z tego czegoś, co nazywa „polskim imperium rolnym”, które narodziło się po unii lubelskiej i na skutek jakoby wrodzonej wady załamało się około połowy XVII wieku. Zdaniem Sowy Europa rozpada się na dwie części na linii Łaby – na Zachodzie uwolnienie z poddaństwa chłopów otwarło wolny rynek pracy najemnej i było jednym z czynników, które sprzyjały narodzinom kapitalizmu, upragnionego bogactwa i nowoczesności. Dążenie do osiągnięcia emancypacji przy pomocy racjonalnych metod (religia rozumu) jest wg Sowy twardym jądrem nowoczesności. Na wschodzie natomiast, początkowy sukces folwarku pańszczyźnianego i stosunkowo dobra (w porównaniu z Zachodem Europy) dola i niedola chłopów wytworzyła „mechanizmy” i „automatyzmy” prowadzące do nieuchronnego kryzysu i zagłady państwa, do zacofania i ciemnoty. Moment zagłady państwa przesuwa Sowa na rok Unii Lubelskiej, kiedy to szlachta jakoby „zamordowała” duchowe, wieczne ciało dynastycznego króla (Korony, Królestwa), by rządzić krajem samodzielnie; nie miała jednak dość odwagi i śmiałości, aby się tego gnijącego trupa pozbyć, a w efekcie rządził on wyobraźnią zbiorową, niczym wampir. Następnie zaś realność wkroczyła nieubłaganie, dobiła gnijącego trupa i dokonała rozbiorów (pierwszy traktat rozbiorowy w Radnot jako zapowiedź klęski, potem, w wieku XVIII, kolejne). W gruncie rzeczy więc szlachta – w zamian za ochronę przywilejów „klasowych” - sprzedała własne państwo.
W zasadzie samo to streszczenie powinno wystarczyć do wyegzorcyzmowania pana Sowy ze społeczności i umysłów wolnych Polaków, podobnie, jak dziadka Marksa, czego zresztą Sowa dosłownie się obawia. Problem w tym, że sam problem „fantomowego ciała króla” jest ciekawy i chciałoby się, aby zajął się nim ktoś bardziej Polsce życzliwy i posiadający wiedzę wykraczającą poza wieki XVIII-XX. Sowa ma wielki problem z wiekiem XVI i XVII, bardzo słabo zna historię polskiego parlamentaryzmu i postrzega go wyłącznie przez pryzmat jego upadku w wieku XVIII, a praktycznie nie zna literatury przedmiotu w tym zakresie. To trochę tak, jakby o człowieku mówić przez pryzmat jego starości i starczych chorób, zapominając o tym, że wszystko na świecie ma swój początek i kres. Naturalnie, jeżeli miałbym autorowi dostarczyć kolejnych dowodów na fakt, że fantomowe ciało króla rzeczywiście istniało, to mówiłbym o dziwnym kulcie szczątków Świętego Stanisława i o wieczystym bezkrólewiu, które nastało po obaleniu Bolesława Śmiałego (1079) i trwało aż do koronacji Przemysła II (1295). Zdjęłoby to trochę odium z polskiej szlachty wieku XVI, ale nie zdjęłoby go w ogóle z Polski. Autor musiałby na nowo pokroić na plasterki ciało patrona Polski Świętego Stanisława i poddać wiwisekcji jego dziwny – jak powiedziałem – kult, który polegał między innymi na tym, że na przykład Władysław IV przed koronacją modlił się u grobu na Skałce, jakby dając do zrozumienia, że wieczyste bezkrólewie było karą za nieznośną tyranię Piastów.
Drugi konflikt, w który autor musiałby popaść, przy okazji pomstowania na krzywdy Rusinów zadane im jakoby en masse przez polską szlachtę, to konflikt z innym patronem Polski, a mianowicie Świętym Andrzejem Bobolą, którego kanonizował nie kto inny, tylko Jan Paweł II. Wprawdzie Bobola jest patronem drugorzędnym, ale jakże niepoprawnym! – zamordowali go i to z wyjątkowym okrucieństwem kozacy, a co gorsza, jego szczątki długo nie chciały się zepsuć, co budziło zdziwienie nawet takich luminarzy postępu, jak uczeni radzieccy. Jakież tu pole do popisu dla fantazji pana Sowy! Jaka pożywka dla teorii o gnijącym ciele, które zgnić nie chciało i niczym zombie straszyło nieszczęsnych polskich chłopów i mieszczan oraz wszystkie inne narody i klasy Pierwszej Rzeczypospolitej, nie wspominając już o elicie ruchu ludowego – lumpenproletariacie!
Smutne, ale i symptomatyczne jest to, że każdą słuszną ideę, jak np. genialne odkrycie Jacksona ukrytego programu szkolnego, marksistowscy lewacy potrafią skutecznie wykoleić. Nie ma takiej idei, z której nie potrafiliby zrobić karykatury. A że marksizm jest wpływowy, to ostrożność w formułowaniu tez rewolucyjnych zabija w zarodku myśl naprawdę twórczą. Obawa, że nudni i przewidywalni do bólu marksiści natychmiast przejmą ją na własny użytek i przesuwając akcenty, zmienią jej znaczenie, nakazuje bacznie przyglądać się własnym myślom i pilnie rozważać, co się z nimi stanie, gdy wejdą do obiegu. Definiowanie Polski jako „braku”, czyli braku wszystkiego tego, co decyduje o zamożności i nowoczesności Zachodu, ma w sobie coś uroczego, podobnie jak trujące, choć piękne kwiaty w Dolinie Morgul. Autor nie domyśla się nawet, że ociera się o istotę taoistycznej myśli o świecie, która postrzega właśnie istnienie przez pryzmat tego, czego nie ma, a co jest (by odnieść się do słów Marszałka Piłsudskiego). Boję się jednak napisać o tym cokolwiek więcej, albowiem autor zechciałby zaprząc również i taoizm do swej propagandy, gubiąc oczywiście jego ducha i mistyczną Realność.
W tym, że Polski w jakimś sensie „nie ma” jest i ziarno prawdy materialnej. To efekt faktu, że Polacy nie zdołali swojej „ideologicznej kartografii” sprzedać innym narodom. Większość map świata, dostępnych w Polsce, robionych jest tak, że w ich centrum znajduje się Europa i ze względu na krzywiznę ziemi dochodzi do istotnego zniekształcenia konturów kontynentów dalej położonych. Świat przedstawiony z punktu widzenia USA lub Chin wygląda jednak zupełnie inaczej. Takiej właśnie skutecznej propagandy zabrakło Sarmatom w wieku XVI i XVII, gdy mieli dostateczne powody do dumy i mogli zarazić inne narody swoim „punktem widzenia”, czyli sposobem życia, a przez to zabezpieczyć się przed agresją sąsiadów. Nota bene, ów styl życia Sowa idąc za Marksem, nazywa „idiotyzmem życia wiejskiego”.
Z owym idiotyzmem życia wiejskiego jest jeszcze inny problem. Można wiele pomstować nad głupotą idyllicznego obrazu środowiska wiejskiego, co nie zmienia faktu, że większość Polaków dzisiaj o nim nieprzerwanie marzy. Przejawia się to w skupowaniu działek na terenach wiejskich i budowaniu daczy, a także na trwałości w miejskim krajobrazie ogródków działkowych, których jak do tej pory żaden rząd nie zdołał wyrugować. Świadczy to dobitnie o tym, że idea odpoczynku wśród zieleni i zamiłowanie do „grzebania w ziemi” jest powszechnie uznawane za zdrowe i potrzebne. Najwyraźniej jesteśmy idiotami.
A gdy mowa o idiotach, to warto jeszcze wspomnieć o wynurzeniach Sowy na temat psychoanalizy. Zajmują one pokaźną część książki i przyznam, że jestem zbyt głupi, aby cokolwiek z nich zrozumieć. Natomiast razi mnie w pracy Sowy niemal całkowita nieznajomość literatury antropologicznej, a przecież tą literaturą mógłby podeprzeć swoje rozważania o niebo lepiej, niż dziadkiem Marksem, wujkiem Leninem czy ciocią Freudem.
Istotną cechą rozprawy pana Sowy jest przede wszystkim brak podstawowych definicji pojęć, jakich używa. Sowa pisze o bogatym Zachodzie i biednym Wschodzie, lecz nawet nie próbuje zdefiniować samego pojęcia bogactwa. Mówi wiele o pieniądzach, kapitale, rzemiośle, handlu, miastach oraz rolnictwie i górnictwie, a nie mówi nic o relatywnym charakterze bogactwa. I nie stawia sobie fundamentalnego pytania: czemu właściwie bogactwo ma służyć? Czy jest celem samym w sobie? Spójrzmy, dzisiejsza nędza polskiej wsi nie polega na niczym innym, tylko na relatywnym poczuciu nędzy, wywołanym przez polaryzacyjno-dyfuzyjny model „modernizacji”, preferowany przez rządzącą koalicję i ministra Boniego. To poczucie nędzy wywołuje wyniszczenie krajobrazu, który dla dzisiejszej ludności wiejskiej jest bezwartościowy; wycina się na przykład aleje wzdłuż dróg jako zagrażające kierowcom, którzy przecież muszą zdążyć do pracy w odległym mieście, wielokrotnie naruszając przy tym przepisy ruchu drogowego. Ale – jak się rzekło – pijane drzewa atakują Bogu ducha winnych kierowców, ponoszą więc za ten fakt surową karę, podobną do tej, jaką zadano kiedyś dworkom – siedzibom ciemiężycieli, oprawców i autorów zacofania.
Nie definiuje Sowa pojęcia społeczeństwa obywatelskiego, co nie przeszkadza mu określać społeczeństwa szlacheckiego jako „parodii” społeczeństwa obywatelskiego i „brudnej sieci” powiązań mafijnych, dzięki którym załatwiano „we własnym zakresie wszystko, czego obywatele mogliby oczekiwać od władzy centralnej”. Prawdę mówiąc chciałbym, aby taka mafia rządziła Polską, bo z opisu Sowy można sądzić, że to właśnie jest społeczeństwo obywatelskie – które radzi sobie bez platońskiej trąby w swych codziennych zmaganiach.
Sowa nie definiuje też realnych interesów Polski i Polaków. Sądząc z kontekstu, realny interes to wyłącznie interes tej czy innej klasy społecznej – uświadomiony lub nie. Jedność ideologiczna stanu szlacheckiego i brak walki klas jest według niego przyczyną zacofania Polski. Brzmi to dosyć kuriozalnie, gdy pisze, że „wyłącznie odwołania do afektu mogły skutecznie spacyfikować niższe warstwy szlachty, których realne interesy były w rzeczywistości bliższe chłopom lub mieszczaństwu, niż bogatym magnatom”, albo że afekt pozwolił na włączenie do Rzeczypospolitej „szerokich mas chłopstwa, którym racjonalnie trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego mają solidaryzować się ze swoim byłym ciemiężycielem”. I poprzeć bolszewików – chciałoby się dodać!
Samo cytowanie Marksa, Engelsa i nawet Lenina nie jest niczym złym, ale gdy autor szuka w nich potwierdzenia własnych poglądów lub też z tymi panami na poważnie prowadzi dyskusję, wówczas nie tylko wyłącza się ze wspólnoty Polaków, lecz w istocie wyłącza się ze wspólnoty uczonych. Nie ma bowiem większego przykładu ciasnoty umysłowej, niż marksizm, a co więcej – jest to ideologia odpowiedzialna za wielorakie zbrodnie przeciwko ludzkości. Do jakich wniosków prowadzi bowiem obarczanie całą winą za upadek i niedorozwój Polski polskich ziemian? Prowadzi mianowicie do wniosku (którego Sowa jednak skwapliwie unika), że odpowiedzialnymi za doprowadzenie Polski do ruiny byli również Żydzi – pomagierzy szlachty w niegodziwym procederze rozpijania chłopów i lichwy. A skoro tak, to obok Lenina, należałoby poważnie potraktować ideologię nazizmu, a przede wszystkim obszernie cytować Adolfa Hitlera.
W sumie rozprawa Sowy to swego rodzaju ukryty kult Cargo, znany ostatnio w Polsce jako „kult Boeinga” czy „kult Pendolino”. Autor patrzy na Zachód, a zwłaszcza na kapitalizm oczami człowieka pierwotnego. Buduje intelektualne atrapy samolotów, lotniska i wieży kontrolnej w nadziei, że to, co przyniosło sukces ludziom Zachodu, przyniesie również sukces Polsce. Przez pięćset bitych stron prowadzi czytelnika do stanu psychicznego samoudręczania i samookaleczania, podobnego do tatuowania więźniów w Oświęcimiu, tyle, że bez przymusu i dobrowolnie. Zamiast dekomunizacji proponuje „odszlachcenie”. Wmawia czytelnikowi, że szlachta była w istocie elitą kompradorską. W miejsce realnego wroga, jakim byli bolszewicy, podstawia wroga zastępczego, urojonego, by nie rzec – fantomowego właśnie. Oskarża szlachtę o winy komunistów, tworząc przy okazji niezłe uzasadnienie dla ludobójstwa, choć chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Tak obsesyjne piętnowanie winy szlachty i wmawianie jej wszystkiego co najgorsze, to w gruncie rzeczy uczonym językiem napisany seans nienawiści. Wystarczy teraz wmówić jakiejś grupie cechy dawnej szlachty, by odnaleźć historyczną konieczność jej likwidacji.
Na koniec jedno małe spostrzeżenie. Można postrzegać Polskę jako byt nierealny, a raczej jako coś, czego w ogóle nie ma. Trzeba jednak mieć świadomość, że gdyby w ten właśnie sposób rozumowali polscy patrioci, Polska nie odrodziłaby się nigdy. Być może Sowa chce wyegzorcyzmować Polskę jako główny wrzód na dupie Europy i Rosji. Być może nie dostrzega, że głównym wrzodem (w jego rozumieniu) jest obecnie Ukraina, która na przekór „realnemu” (które chce ją zlikwidować i rozczłonkować) domaga się jednak prawa do istnienia i w sennych koszmarach dręczy wszelakiej maści realistów i materialistów.
Prawda nie poddaje się ideologii marksizmu, wyłazi na wierzch w odwiecznym buncie jak wspominany przez Sowę alchemiczny Feniks z popiołów – jest wieczna i nieśmiertelna, a czarnoksiężnicy z Dol-Guldur i Barad-dur nigdy jej nie zmogą. Jeszcze Polska nie zginęła!
Jakub Brodacki
2 Comments
Alchymisto - sprawdź, proszę,
01 April, 2015 - 12:35
"Cave me, Domine, ab amico, ab inimico vero me ipse cavebo."
Dobre!
02 February, 2017 - 20:25