Myśli nieuczesane o rozumowaniu tzw. „realistów”.
Chyba wszyscy lubimy słuchać wykładów Jacka Bartosiaka. Z jednej strony łechce on naszą dumę, wzywając do polityki samodzielnej i samodzielnego definiowania celów. Zachęca on nas do podejmowania wyzwań w dobie zmiany reguł gry międzynarodowej, do wzmacniania siły własnej. Z drugiej strony Mecenas stale namawia nas do tego, byśmy kalkulowali i liczyli: siły własne i przeciwników. Byśmy stali na gruncie „realnym”, czyli – w dużym zaokrągleniu - „materialnym”. Politykę międzynarodową postrzega jako coś w rodzaju gry – mniej istotne jest to, czy jest to gra w szachy, go, pokera czy brydża – Jego zdaniem jest to gra, w której trzeba ciągle liczyć, liczyć i liczyć. Ponadto Bartosiak demaskuje istniejące koncepcje polityczne jako nierealistyczne, oparte na mitach, na „wczorajszym porządku świata”, nieaktualne.
Ten sposób myślenia jest tak pociągający, a książki Autora tak bardzo poczytne, że internet został wręcz zalany wypowiedziami Pana Jacka, często zresztą wyrwanymi z kontekstu lub traktowanymi przez internautów w sposób całkowicie manipulacyjny. Co komu pasuje, to wycina z tego czy innego wykładu znanego Geostratega i wrzuca na youtube. Bartosiak stał się więc nie tylko bohaterem narodowców i libertarian, lecz także postmarksistowskich zwolenników teorii spiskowych NWO. Po latach euroentuzjazmu zaroiło się od tzw. „realistów”.
Przyznaję, że i ja jestem pod urokiem Mecenasa, jego sposobu bycia i przekazywanych treści, które zawsze zmuszają do myślenia. Główna myśl, że trzeba patrzeć na świat przez pryzmat interesów narodów, jest mi bliski. Szczególnie raził mnie, a wręcz przerażał euroentuzjastyczny hurraoptymizm, panujący w Polsce w latach 90. i na początku XXI wieku. Traktowałem go jako odrealnienie patrzenia, wyprzedaż realnego świata na rzecz ułudy szczęścia. Uważałem ten stan rzeczy za tymczasowy. Dostrzegałem, naturalnie, pewne korzyści polskiego członkostwa w UE, m. in. zmianę statusu Ukrainy (kluczowej dla polskiego bezpieczeństwa) i stopniowe wyszarpywanie się tego kraju spod rosyjskiej strefy wpływu. Jak wielu naszych Rodaków dostrzegłem pewną szansę w tym, jak do polskiego członkostwa w UE podchodził ś. p. Lech Kaczyński. Szczególnie wyprawa gruzińska pokazała, że Polska potrafi zmusić Unię Europejską do aktywnej polityki na obszarze postsosowieckim w polskim interesie. Był to jednak już śpiew łabędzia.
Nie będę oryginalny w swoim podejrzeniu, jeśli powiem, że właśnie z powodu Gruzji Lech Kaczyński został przez Francuzów, Niemców (i różne grupy interesów) wystawiony „na odstrzał” w kwietniu 2010 roku. Nie mam na to dowodów. Jednakże to właśnie wynika z myślenia tzw. „realnego”, które uwzględnia przede wszystkim twarde interesy narodów. A dla tych dwóch (i Anglii także) nie do pomyślenia jest, by jakiś pulchny, starszy pan z małego postkomunistycznego kraju na wschodzie dyrygował polityką „wielkich, europejskich mocarstw”.
Wady tego sposobu rozumowania
Podstawową wadą tego sposobu rozumowania jest to, że można je „udowodnić” odwołując się jedynie do przykładów skrajnych lub kryzysowych. Inaczej mówiąc, myślenie realne ujawnia się dopiero wtedy, gdy znajdujemy się na krawędzi katastrofy. Na co dzień nie da się żyć w ten sposób, bo doprowadzilibyśmy się do permanentnego lęku przed śmiercią. Większość ludzi wpadła by w ciężką nerwicę, gdyby ciągle sobie powtarzała „memento mori”. Z tego powodu rozumowanie tzw. „realne” jest niepraktyczne.
Rozumowanie „realne” w zwykłym naszym życiu można porównać do chwilowego sposobu myślenia ludzi, w których emocje biorą górę nad rozumem. Działamy wówczas często jak automaty, nie zastanawiając się nad skutkami naszego postępowania. Żony obrażają wtedy mężów nieostrożnym językiem, mężowie nie pozostają im dłużni, a obie strony kierują się instynktownym dla swojej płci sposobem rozumowania i swoistą płciową logiką. Jeśli dwa kraje, a ściślej mówiąc dwa rządy stają na krawędzi wojny, każdy z nich rozumuje na swój sposób i kieruje się własną logiką. Często mamy do czynienia z zawężonym polem widzenia - czymś, co przypomina słynne „postrzeganie tunelowe”. Narastają wzajemne pretensje, narasta emocjonalne napięcie między przywódcami, rośnie skrajna podejrzliwość, w tle są oczywiście rozmaici pośrednicy, sprytne grupy interesów oraz manipulatorzy, którzy popychają do konfliktu. Problemy, które można było rozwiązać na drodze żmudnych negocjacji, nagle okazują się nierozwiązywalne; obie strony dostają szczękościsku i albo jedna ze stron psychicznie wymięknie, albo dojdzie do zwarcia. O, tak! W takiej sytuacji „myślenie realne” staje się naprawdę realne. Tylko, że jest to myślenie oparte na emocjach i to bardzo silnych, złych emocjach. A te na ogół nie dominują w codziennym życiu ludzi cywilizowanych i nie ma powodu, żeby dominowały. „Urodzeni mordercy” nie powinni rządzić światem, jeśli mamy tu żyć w miarę wygodnie i spokojnie.
W skrócie mówiąc, podejrzewam, że tzw. „myślenie realne”, podbudowane z pozoru żelazną logiką i rozumem, w rzeczywistości rządzi się silnymi emocjami negatywnymi, a zwłaszcza agresją i strachem, które zostają poddane swoistej „racjonalizacji”. Jestem zły i agresywny, ale to dobrze, że jestem zły i agresywny, bo inni też są źli i agresywni, więc nie mogę odbiegać od ogólnie przyjętej normy, bo mnie zabiją i zjedzą, ale jeśli będę zły i agresywny, to jest szansa, że to ja ich zabiję i zjem – tak to można podsumować. Jest to rozumowanie ciężkiego recydywisty. W tym szaleństwie jest metoda, ale czy znamy choć jedno imperium, które powstało w oparciu o ten sposób rozumowania i trwało dłużej, niż „tysiącletnia Rzesza”? Znamy – Związek Sowiecki. Czy to jest wzór godny naśladowania? „Realiści” okresu PRL-u powiedzieliby, że tak, II RP powinna była zawrzeć sojusz z ZSRS przeciw Niemcom. „Realiści” obecni – tacy jak Piotr Zychowicz – usilnie nam wmawiają, że trzeba było pójść z Niemcami przeciw Rosji. Jedno i drugie to gówno prawda. (z całą sympatią do Piotra Zychowicza, który potrafi zaskoczyć pozytywnie).
Czy polityka rzeczywiście jest grą?
Oprócz swoistego „darwinizmu społecznego” lub wręcz pochwały dla psychopatów, tzw. „realiści” mają także skłonność do postrzegania świata jako swoistej gry, podobnej do szachów, go, pokera czy brydża. Zresztą większość z nas bez zastanowienia odpowie, że tak, polityka „oczywiście” jest grą. Czy jednak na pewno jest to tego typu gra?
Przyjrzyjmy się zjawisku gry parlamentarnej na przestrzeni wieków. Parlamentaryzm jest w ogóle cechą szczególną i wyjątkową cywilizacji zachodniej. Patrząc na rozwój parlamentaryzmu można zobaczyć cechy tej swoistej gry, która bardzo przypomina grę międzynarodową.
U początków parlamentaryzmu na czele parlamentu zawsze stał oficjalny hegemon, czyli król, który łaskawie parlament zwoływał. Cel tych zebrań był bardzo prosty – hegemonowi brakowało dostatecznego autorytetu, aby narzucić całej wspólnocie reguły gry. Zmuszony był więc do szukania poparcia i negocjowania zasad rozgrywki. Parlamenty średniowieczne i nowożytne starały się uwzględnić w swoim składzie wszystkie istotne grupy interesów oraz podmioty terytorialne. W skład parlamentów wchodzili więc możni, duchowni, potężne miasta, szlachta, a nawet reprezentanci bogatych chłopów. Regiony, księstwa lenne, okręgi administracyjne miały swoich reprezentantów. Bardzo szybko wykształciła się zasada, że prawo tylko wtedy będzie szanowane przez wszystkich, jeśli „wszyscy” istotni uczestnicy rozgrywki wyrażą na nie zgodę. Słowo „wszyscy” jest oczywiście rozmaicie rozumiane, ale nie będę tu wchodził w szczegóły. Ta zasada do tej pory obowiązuje w ONZ, w którym hegemonem pozostają Stany Zjednoczone.
Uczestnicy zgromadzeń parlamentarnych w średniowieczu i epoce nowożytnej szybko się zorientowali, że łącząc siły i organizując potężne grupy nacisku, mogą zmusić hegemona do zmiany reguł gry na swoją korzyść. Hegemon stopniowo tracił wpływy. Chcąc je zachować, hegemoni w zasadzie stosowali dwie strategie: albo dążyli do kontrrewolucji absolutystycznej, albo tworzyli w parlamencie swoje stronnictwo, przy użyciu którego osłabiali jedność opozycji, która też tworzyła w parlamencie swoje stronnictwo. Tą drogą poszła Pierwsza Rzeczpospolita; już Stefan Batory zorganizował w izbie poselskiej swoją fakcję, którą zarządzał Jan Zamoyski. Była jeszcze i trzecia droga, którą poszedł świat anglosaski – to znaczy zanik władzy hegemona i pojawienie się „szoguna” zwanego premierem, wyłanianego przez zorganizowaną większość parlamentarną. Utrwalił się podział na dwie silne partie polityczne, które wymiennie osiągały hegemonię na skutek kolejnych wyborów. Stany Zjednoczone poszły jeszcze inną drogą. Hegemona desygnują co prawda partie, ale wyboru dokonują elektorzy stanowi, co sprawia, że pozycja prezydenta bliższa jest pozycji króla w ustroju Pierwszej Rzeczypospolitej, aniżeli pozycji premiera w ustroju brytyjskim.
I teraz dochodzimy do clou zagadnienia. Czy rzeczywiście układ sił w parlamentach cywilizacji zachodniej kiedykolwiek REALNIE odzwierciedlał układ sił społecznych? Inaczej mówiąc: czy rzeczywistą władzę istotnie mieli ci, którzy mieli najwięcej sił do jej sprawowania? Otóż nie! Na ogół skutecznie blokowały ich zasady gry, które nie dopuszczały do władzy agresywnych despotów.
Gorzej, większość parlamentów z ogromnym uporem realizowało i do dzisiaj realizuje coś, co marksiści zapewne zdemaskowaliby jako fikcję zgody i porozumienia klas. Realizowały również i to, co darwiniści społeczni uważaliby za fikcję praworządności i legalizmu. Ba, pojawiło się coś tak niepojętego, jak trójpodział władzy. To ostatnie może być dla „realnego umysłu” szczególnie irytujące, jako że w rzeczywistości nic takiego nie istnieje. W ustroju III RP co prawda wpisany jest w konstytucję konflikt między prezydentem a parlamentem, ale w rzeczywistości jest to konflikt (i to potencjalny) między prezydentem a większością parlamentarną, nie zaś całym parlamentem.
Nie istnieje też żadna „czwarta” władza w postaci wolnych massmediów, jest to tylko lewicowa mitologia, pierwsze gazety były bowiem wydawane przez monarchów, potem zaś przez możne grupy interesów i o żadnym „niezależnym dziennikarstwie” na większą skalę nie może być mowy (podobnie jest z „piątą władzą”, o której mówią zwolennicy teorii NWO, ale to osobny temat do dyskusji).
Rytuał parlamentarny
Jeszcze gorzej, bo w parlamentaryźmie najszerzej rozumianym istnieje też zjawisko rytuału parlamentarnego, który często jest niczym innym, jak niepisaną konstytucją państwa. Nie jest to pusty rytuał, jeśli wszyscy uczestnicy gry parlamentarnej w ogólnych zarysach go przestrzegają i w nim uczestniczą. A zazwyczaj uczestniczą i to z pełnym przekonaniem! Rytuał ten wyglądał inaczej w epoce nowożytnej, a inaczej wygląda on obecnie, gdy obserwujemy go zwykle podczas rytualnego tokowania polityków podczas ich całkowicie bezpłodnych debat w Sejmie i w środkach przekazu.
„Realistyczny” demaskator powie, że są to puste rytuały, za którymi kryją się mroczne interesy. To często jest prawda. Może nawet zawsze jest to prawda, ale bez tych rytuałów niemożliwe jest sprawowanie władzy i robienie owych „mrocznych interesów”. Jeśli Amerykanie wyślą gdzieś swoje samoloty i kogoś zbombardują, najpierw musi nastąpić cały rytuał moralizowania, pogróżek i ostrzeżeń – a Chińczycy? O, ci to już są mistrzami w emitowaniu kilkuset „poważnych ostrzeżeń”… Pod tym względem są chyba bliżej tradycyjnego parlamentaryzmu, niż cały świat zachodni...
Ludzie nie jedzą surowego mięsa
„W zimnej też stronie albo w zimny czas lepiej żołądkowie trawią; przetoć Tatarowie mało nie surowe mięso jedzą. A Moskwicinam widział, gdy węgorze słone i raki surowe jadł powiedając, iż takich u nich barzo wiele, a tego nie dziw w zimnej krainie.” - pisał Marcin Siennik w swoich szesnastowiecznych Lekarstwach doświadczonych. Jednakże człowiek cywilizowany w większości używa ognia do przygotowania posiłków. Zanim zostaniemy zaatakowani, zabici i zjedzeni, przeciwnik rozpali ostrzegawcze ognisko – bo taki jest obowiązujący rytuał w rozgrywce międzynarodowej. Zabójstwo Marka Rosiaka w październiku 2010 zostało poprzedzone długotrwałą kampanią nienawiści przeciw Prawu i Sprawiedliwości; podobnie było ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego i innych ważnych osób 10.04.2010.
Są oczywiście wyjątki od tej reguły. Moskalom trzeba patrzeć na ręce, bo lubują się oni wprowadzać w stan zbydlęcenia i barbarzyństwa. Pewnie Korea Północna też wymaga uwagi i kilka innych tego typu ludożerczych reżymów. Inni są jednak dość przewidywalni i prowadzą politykę w ramach obowiązujących rytuałów. Łatwo rozpoznać, kiedy grozi nam „wystawienie na odstrzał” i unikać takich sytuacji, jak ostatnia z „głosowaniem” w sprawie wyboru Donalda T. na króla Europy. W tym względzie przyznaję rację Jackowi Bartosiakowi, natomiast sprzeciwiam się wielu jego bezkrytycznym wielbicielom, którzy na dodatek wyjmują jego tezy z kontekstu i używają ich dla uzasadnienia swoich skrajnych i nierozsądnych przekonań.
Generał James Mattis stwierdził kiedyś „Bądź grzeczny, bądź profesjonalny ale miej plan zabicia każdego kogo spotkasz.”. Podobnie rozumowali tacy dyplomaci i żołnierze, jak Aleksander Gosiewski, Jan Piotr Sapieha, Hieronim Ciechanowicz, Roman Różyński i wielu innych bohaterów Pierwszej Rzeczypospolitej. Ale co innego zastanawiać się nad zabójstwem w obronie cywilizowanej i wolnej Ojczyzny, a co innego z premedytacją dążyć do morderstwa i zjedzenia przeciwnika na surowo. Myślenie realne nie może pomijać tego, w jakiej Ojczyźnie się urodziliśmy i do jakiej cywilizacji należymy. Moskalami nie będziemy, choćbyśmy się starali ze wszystkich sił.
Zgadzam się również z ogólną zasadą, że Niepodległość jest dobrem, do którego stale trzeba dążyć i którego nigdy się w pełni nie osiąga. Nie da się go zadekretować prawem, ani osiągnąć li tylko środkami materialnymi – jest to stan umysłu. Bartosiak ten stan umysłu osiągnął, natomiast wielu jego wielbicieli niestety nie. Tkwią oni w niewoli takiego czy innego materializmu.
Jakub Brodacki