Po II wojnie światowej relacje państwa polskiego i handlu właściwie nigdy nie układały się zbyt dobrze. Co prawda wcześniejszy czas okupacji zapamiętany został jako czas wielkiego ryzyka, lecz i dobrych interesów („Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje”) jednak Polska powojenna oddech pozwoliła złapać tylko na chwilę. Minister Hilary Minc i jego bitwa o handel na wiele lat stały się mrocznym symbolem komunistycznego podejścia do prywatnych sklepów. Ich liczba w ciągu dwóch lat spadła o połowę, spekulant stał się główną negatywną figurą kronik filmowych, zaś do polskich miast i osiedli na stale zawitały problemy z zaopatrzeniem. Gospodarka niedoboru bliższa była sercom nowych władców, którzy nawet za cenę sporadycznych buntów nie dopuszczali możliwości zachowania tej resztki kapitalizmu, mogącej być zaczątkiem jego przyszłego odrodzenia.
Handel na kilka dziesięcioleci stał się domeną państwa i komunistycznej, mało mającej wspólnego ze swoją szlachetną przedwojenną imienniczką, spółdzielczości. Ubogą ofertę uzupełniał czarny rynek, do miast, jak za okupacji, przyjeżdżały „baby z mięsem”, zaś kierowniczki sklepów były udzielnymi władczyniami osiedli. Ponieważ jednak w samej naturze komunizmu jest pewien margines pozwalający zawsze sięgnąć do cudzej kieszeni, zachowano, a później stopniowo rozwijano drobny handel, chociażby warzywami czy kwiatami. Badylarz stał się kolejnym negatywnym bohaterem komunistycznej popkultury, wraz z cinkciarzem, prywaciarzem i spekulantem pozwalając jakoś funkcjonować sypiącej się maszynie gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Gdy zaś stało się jasne, że nie da się jej uratować, pojawiła się reforma gospodarcza, która pozwoliła uwłaszczyć się komunistycznej nomenklaturze, przy okazji dając jednak możliwości startu wielu Polakom, którzy odkryli w sobie długo tłumioną przedsiębiorczość.
Późniejszy czas z perspektywy klienta jawi się jako kilka lat całkowitej wolności, by nie powiedzieć – anarchii. „Na ulicy pod pałacem smród handlarzy się unosi/Piją, plują i rzygają i sprzedają w międzyczasie/Na plandekach i gazetach leży ścierwo zabrudzone/A na stołach czekolada razem z piwem przywieziona” – rapował Kazik z kasety, którą również, jak wszystkie polskie i zagraniczne nowości można było kupić z sąsiedniego łóżka polowego czy straganu. Eksplozja rynku książki, nagły dostęp do muzyki, dzięki dziurom w przepisach niewiele mniejszy niż ten dzisiejszy, czasów internetu, budy z zapiekankami i mnóstwo niedostępnych wcześniej dóbr. Raj dla pokolenia ówczesnych nastolatków i zmora dziennikarzy, urzędników, samozwańczych estetów. Potem to wszystko zaczęło znikać.
Zniknęła mała gastronomia, pirackie kasety, handlarze sznurówkami i budzikami, wymiotło nawet sprzedawców parasoli. Nie zapomnę widoku przestraszonych ludzi z garścią sznurowadeł i kilkoma wiadrami kwiatów, ostrzegających się przed nalotem strażników miejskich tak samo, jak kilkadziesiąt lat wcześniej działo się przy okazji ulicznej łapanki. A kiedy w miejską przestrzeń zaczęły wchodzić sieci i galerie handlowe, na znaczeniu straciły również bazary, choć te ostatnie nie do końca dały się wypchnąć z miejskiej przestrzeni. Nie tak dawno poczułem autentyczne wzruszenie, wędrując między polsko-wietnamskimi stoiskami Bazaru Lotników, znalazłem się bowiem w świecie, który zdążyłem już w swojej świadomości pogrzebać. Razem z KDT, brutalnie spacyfikowanym przez władze Warszawy, przy wtórze licznych głosów poparcia ze wszystkich prawie stron politycznego sporu. Niedługo potem, po cichu, życie zniknęło również z podziemi dworca centralnego. Tam, gdzie nie używano gazu i ochroniarzy z post-esbeckich agencji ochrony, sprawę załatwiały czynsze. Na dworcu jest elegancko, drogo i nudno, ale w miejscu dawnych pawilonów nie pojawiło się obiecane muzeum. Zwolennicy argumentu estetycznego już dawno zamilkli, zaś do popierania napaści na kupców mało kto dziś się przyznaje. Jeśli zaś temat powraca, głośniej niż kiedyś mówi się o tym, że ratusz chciał pozbyć się konkurencji dla pobliskiej galerii, zaś rzekome plany co do zagospodarowania dawnego Placu Defilad były jedynie pretekstem.
Opisuję sytuację z perspektywy warszawskiej. Z perspektywy straszących pustymi witrynami Marszałkowskiej i Puławskiej, z perspektywy, w której znikają znane od zawsze lub krótko tylko walczące o życie sklepy, które ustąpić muszą bankom, niskopowierzchniowym placówkom sieci handlowych, ewentualnie lumpeksom i całodobowym punktom sprzedaży alkoholu. Niektórzy sklepikarze znajdują swoją niszę i jakoś tak zmieniają swoją ofertę, by utrzymać się na powierzchni. Inni starają się zachować swoje miejsca pracy, wchodząc w układy z opierającymi się na franczyzie sieciami. W tym ostatnim przypadku nieraz trudno jest jednoznacznie ocenić, czy mamy do czynienia z siecią, czy drobnym handlem, podmiotem polskim, czy zagranicznym. Z tym też problem mieli najwyraźniej ustawodawcy, tworzący ostatnie rozwiązania podatkowe, które według wielu głosów mogły zaszkodzić, zamiast pomóc polskiemu przedsiębiorcy.
Opodatkowanie handlu weekendowego czy wreszcie internetowego to pomysły kontrowersyjne, które mogą odbić się na poparciu dla rządu, na pewno zaś pozwalają kreować nieprzyjazny mu przekaz medialny. W przypadku towarów kupowanych przez internet, które dotąd wymykały się w dużym stopniu dotychczasowym rozwiązaniom prawnym, pamiętać należy, że państwo na ogół odbiera swój zarobek gdzie indziej, w opłatach pocztowych. Pieniądze, które nie pojawią się w jednej szufladzie, znikną również z drugiej. Tymczasem możliwości medialnej wrzawy pod hasłem „rząd podatkami niszczy handel” czy „PiS likwiduje handel internetowy” wykorzystywane były w pełni. Interes mniejszych i większych lobbystów spotykał się bowiem z autentycznymi obawami zwykłych klientów, czy osłabionych wieloletnią walką handlowców.
Stało się jednak coś nieoczekiwanego. Okazało się, że, inaczej niż w poprzednich latach, ktoś słucha tego, co dzieje się na dole. Kiedy w tygodnikach, również tych kojarzonych – niekoniecznie słusznie – z nową władzą, ukazały się opłacone przez lobbystów nekrologi polskiego handlu, było już wiadomo, że jego los wcale nie jest przesądzony. Czy handlowcy celowo chcieli dodać sytuacji dramatyzmu, czy faktycznie spodziewali się, że na warszawskich ulicach czeka ich powtórka z KDT, tego nikt oprócz nich nie wie. A jednak po demonstracji i negocjacjach, które odbyły się kilka dni temu, opuszczali miejsce protestu w o wiele lepszych humorach. Przedstawiciele rządu dali do zrozumienia, że wycofają się z najbardziej kontrowersyjnych i potencjalnie szkodliwych pomysłów, inne zaś przeliczą ponownie tak, by nie wylać dziecka, a raczej franczyzobiorcy czy drobnego sprzedawcy, z kąpielą. Medialny lament ucichł.
To zdecydowanie nowa jakość po latach wysyłania na protestujących policjantów z pałkami i ochroniarzy z gazem. To też obraz, stojący w sprzeczności z narzekaniami, że nowy rząd nie ma żadnej strategii komunikacyjnej. Najwyraźniej nowi urzędnicy chcą słuchać drugiej strony. Warto więc pamiętać, by następnym razem nie panikować, a spokojnie punktować zagrożenia, idące za kolejnymi pomysłami, projektami ustaw, czy nawet niektórymi nominacjami – zauważmy, że chociaż kilku pomyłek można było uniknąć, jak dotąd rząd PiS potrafił z nich wybrnąć. W odróżnieniu od czasów Platformy, krytyka części działań władz nie jest dziś rzucaniem grochem o ścianę (lub kamieniem w policyjne tarcze), choć trzeba oczywiście pilnować, aby ta zmiana okazała się trwała.
Zdolności komunikacyjne rządu okazały się mocno niedocenione, zaś pogrzeb polskiego handlu został odwołany. Zresztą czy naprawdę można go zabić jedną ustawą? Cała opisana wyżej historia wydaje się temu przeczyć.
Tekst ukazał się we wczorajszej Gazecie Polskiej Codziennie
Handel na kilka dziesięcioleci stał się domeną państwa i komunistycznej, mało mającej wspólnego ze swoją szlachetną przedwojenną imienniczką, spółdzielczości. Ubogą ofertę uzupełniał czarny rynek, do miast, jak za okupacji, przyjeżdżały „baby z mięsem”, zaś kierowniczki sklepów były udzielnymi władczyniami osiedli. Ponieważ jednak w samej naturze komunizmu jest pewien margines pozwalający zawsze sięgnąć do cudzej kieszeni, zachowano, a później stopniowo rozwijano drobny handel, chociażby warzywami czy kwiatami. Badylarz stał się kolejnym negatywnym bohaterem komunistycznej popkultury, wraz z cinkciarzem, prywaciarzem i spekulantem pozwalając jakoś funkcjonować sypiącej się maszynie gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Gdy zaś stało się jasne, że nie da się jej uratować, pojawiła się reforma gospodarcza, która pozwoliła uwłaszczyć się komunistycznej nomenklaturze, przy okazji dając jednak możliwości startu wielu Polakom, którzy odkryli w sobie długo tłumioną przedsiębiorczość.
Późniejszy czas z perspektywy klienta jawi się jako kilka lat całkowitej wolności, by nie powiedzieć – anarchii. „Na ulicy pod pałacem smród handlarzy się unosi/Piją, plują i rzygają i sprzedają w międzyczasie/Na plandekach i gazetach leży ścierwo zabrudzone/A na stołach czekolada razem z piwem przywieziona” – rapował Kazik z kasety, którą również, jak wszystkie polskie i zagraniczne nowości można było kupić z sąsiedniego łóżka polowego czy straganu. Eksplozja rynku książki, nagły dostęp do muzyki, dzięki dziurom w przepisach niewiele mniejszy niż ten dzisiejszy, czasów internetu, budy z zapiekankami i mnóstwo niedostępnych wcześniej dóbr. Raj dla pokolenia ówczesnych nastolatków i zmora dziennikarzy, urzędników, samozwańczych estetów. Potem to wszystko zaczęło znikać.
Zniknęła mała gastronomia, pirackie kasety, handlarze sznurówkami i budzikami, wymiotło nawet sprzedawców parasoli. Nie zapomnę widoku przestraszonych ludzi z garścią sznurowadeł i kilkoma wiadrami kwiatów, ostrzegających się przed nalotem strażników miejskich tak samo, jak kilkadziesiąt lat wcześniej działo się przy okazji ulicznej łapanki. A kiedy w miejską przestrzeń zaczęły wchodzić sieci i galerie handlowe, na znaczeniu straciły również bazary, choć te ostatnie nie do końca dały się wypchnąć z miejskiej przestrzeni. Nie tak dawno poczułem autentyczne wzruszenie, wędrując między polsko-wietnamskimi stoiskami Bazaru Lotników, znalazłem się bowiem w świecie, który zdążyłem już w swojej świadomości pogrzebać. Razem z KDT, brutalnie spacyfikowanym przez władze Warszawy, przy wtórze licznych głosów poparcia ze wszystkich prawie stron politycznego sporu. Niedługo potem, po cichu, życie zniknęło również z podziemi dworca centralnego. Tam, gdzie nie używano gazu i ochroniarzy z post-esbeckich agencji ochrony, sprawę załatwiały czynsze. Na dworcu jest elegancko, drogo i nudno, ale w miejscu dawnych pawilonów nie pojawiło się obiecane muzeum. Zwolennicy argumentu estetycznego już dawno zamilkli, zaś do popierania napaści na kupców mało kto dziś się przyznaje. Jeśli zaś temat powraca, głośniej niż kiedyś mówi się o tym, że ratusz chciał pozbyć się konkurencji dla pobliskiej galerii, zaś rzekome plany co do zagospodarowania dawnego Placu Defilad były jedynie pretekstem.
Opisuję sytuację z perspektywy warszawskiej. Z perspektywy straszących pustymi witrynami Marszałkowskiej i Puławskiej, z perspektywy, w której znikają znane od zawsze lub krótko tylko walczące o życie sklepy, które ustąpić muszą bankom, niskopowierzchniowym placówkom sieci handlowych, ewentualnie lumpeksom i całodobowym punktom sprzedaży alkoholu. Niektórzy sklepikarze znajdują swoją niszę i jakoś tak zmieniają swoją ofertę, by utrzymać się na powierzchni. Inni starają się zachować swoje miejsca pracy, wchodząc w układy z opierającymi się na franczyzie sieciami. W tym ostatnim przypadku nieraz trudno jest jednoznacznie ocenić, czy mamy do czynienia z siecią, czy drobnym handlem, podmiotem polskim, czy zagranicznym. Z tym też problem mieli najwyraźniej ustawodawcy, tworzący ostatnie rozwiązania podatkowe, które według wielu głosów mogły zaszkodzić, zamiast pomóc polskiemu przedsiębiorcy.
Opodatkowanie handlu weekendowego czy wreszcie internetowego to pomysły kontrowersyjne, które mogą odbić się na poparciu dla rządu, na pewno zaś pozwalają kreować nieprzyjazny mu przekaz medialny. W przypadku towarów kupowanych przez internet, które dotąd wymykały się w dużym stopniu dotychczasowym rozwiązaniom prawnym, pamiętać należy, że państwo na ogół odbiera swój zarobek gdzie indziej, w opłatach pocztowych. Pieniądze, które nie pojawią się w jednej szufladzie, znikną również z drugiej. Tymczasem możliwości medialnej wrzawy pod hasłem „rząd podatkami niszczy handel” czy „PiS likwiduje handel internetowy” wykorzystywane były w pełni. Interes mniejszych i większych lobbystów spotykał się bowiem z autentycznymi obawami zwykłych klientów, czy osłabionych wieloletnią walką handlowców.
Stało się jednak coś nieoczekiwanego. Okazało się, że, inaczej niż w poprzednich latach, ktoś słucha tego, co dzieje się na dole. Kiedy w tygodnikach, również tych kojarzonych – niekoniecznie słusznie – z nową władzą, ukazały się opłacone przez lobbystów nekrologi polskiego handlu, było już wiadomo, że jego los wcale nie jest przesądzony. Czy handlowcy celowo chcieli dodać sytuacji dramatyzmu, czy faktycznie spodziewali się, że na warszawskich ulicach czeka ich powtórka z KDT, tego nikt oprócz nich nie wie. A jednak po demonstracji i negocjacjach, które odbyły się kilka dni temu, opuszczali miejsce protestu w o wiele lepszych humorach. Przedstawiciele rządu dali do zrozumienia, że wycofają się z najbardziej kontrowersyjnych i potencjalnie szkodliwych pomysłów, inne zaś przeliczą ponownie tak, by nie wylać dziecka, a raczej franczyzobiorcy czy drobnego sprzedawcy, z kąpielą. Medialny lament ucichł.
To zdecydowanie nowa jakość po latach wysyłania na protestujących policjantów z pałkami i ochroniarzy z gazem. To też obraz, stojący w sprzeczności z narzekaniami, że nowy rząd nie ma żadnej strategii komunikacyjnej. Najwyraźniej nowi urzędnicy chcą słuchać drugiej strony. Warto więc pamiętać, by następnym razem nie panikować, a spokojnie punktować zagrożenia, idące za kolejnymi pomysłami, projektami ustaw, czy nawet niektórymi nominacjami – zauważmy, że chociaż kilku pomyłek można było uniknąć, jak dotąd rząd PiS potrafił z nich wybrnąć. W odróżnieniu od czasów Platformy, krytyka części działań władz nie jest dziś rzucaniem grochem o ścianę (lub kamieniem w policyjne tarcze), choć trzeba oczywiście pilnować, aby ta zmiana okazała się trwała.
Zdolności komunikacyjne rządu okazały się mocno niedocenione, zaś pogrzeb polskiego handlu został odwołany. Zresztą czy naprawdę można go zabić jedną ustawą? Cała opisana wyżej historia wydaje się temu przeczyć.
Tekst ukazał się we wczorajszej Gazecie Polskiej Codziennie
(3)
1 Comments
Tu, w małych miastach
20 February, 2016 - 02:05
Co tydzień jadę - żeby "coś kupić": owoce, warzywa, jarzyny, coś "z odzieży" - produkcji polskiej - domowe pantofle, kurtkę, spodnie, bieliznę, torebkę (ładne!), tańsze masło, miód, jeszcze inne spożywcze, przyprawy, słonecznik - dla ptaków... Są także AGD, są elektryczne, są meble i pościel, artykuły wyposażenia mieszkań, narzędzia gospodarskie, rolnicze, mięso, pieczywo, ale tego nie kupuję... Są też tanie wyroby porcelanowe, ceramika - z niemieckich "szper"...
A ja - martwię się, że mogą wkrótce nadejść jacyś "unijni reprezentanci", którzy stwierdzą, że to "nieestetycznie, niehigienicznie" lub jeszcze coś innego, nie-właściwego... Zwłaszcza, że "plac" zbudowany z unijną pomocą - raczej nie zdał egzaminu: za mały, niewygodny, brak ekspozycji...
Na razie wladze lokalne nie przeszkadzają, strażnicy miejscy kasują opłaty, a sprzedawcy - starają się przeżyć (nowym pomysłem mają być kasy fiskalne)... Ciężko jest zwłaszcza w zimie i przy niesprzyjającej pogodzie...
A ja zastanawiam się - jakby można pomóc tym drobnym handlarzom, sprzedawcom, niekiedy - całym rodzinom...
Oczywiście w tych małych miastach są też małe sklepiki, jest sklep spółdzielczy - wielobranżowy "Rolnik"... Są prywatne piekarnie, cukiernie, masarnie, kwiaciarnie, apteki, jest sklep firmowy "Polleny"... Są małe zakłady - stolarskie, krawieckie, różne inne...
Może obecne zmiany polityczne poprawią sytuację małych "przedsiębiorców", dzielnych ludzi, choć niezbyt bogatych...
Tak bardzo bym chciała...
Zwłaszcza, że wciąż wspominam czasy powojenne i targi w Nowym Sączu - górali i góralki, masło, sery, jaja, jagody, grzyby, wiklinowe kosze, gliniane ligawki, drewniane zabawki....
"Ale przecież mi żal - kolorowych jarmarków..."
To nie tyle żal tamtego dzieciństwa (nie chciałabym cofnąć się wstecz ani o jeden dzień!), lecz żal mi tamtego, zmarnowanego, entuzjazmu powojennego. Wtedy wszyscy wierzyli, że będzie dobrze, będzie lepiej, że odbudujemy domy, odbudujemy Ojczyznę, że wrócą ci, którzy poszli na wojnę...
Może jednak Ojczyznę odbudujemy!?