blogi

  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Zasoby cierpliwości Opatrzności chwilowo zostały wyczerpane. Życzliwość losu, który sprzyjał w latach 2015 i 2019 się skończyła chwilowo, gdyż została zmarnowana. Można się tego było spodziewać, przypominam, że Insurekcja Kościuszkowska i Konstytucja 3 Maja upadły, stąd można się było spodziewać, że mamy ostatnie podrygi zdychającej ostrygi.

    Niemniej zauważcie, że sam Józef Wybicki przystąpił do Targowicy, podobnie jak i wielu innych. Przyczyny były rozmaite, ale np. Targowica była legalna i wielu upatrywało w niej ratunku demokracji i praworządności. Konstytucja 3 Maja była natomiast niepraworządna i niedemokratyczna, wprowadzając monarchię dziedziczną i odbierając prawa nieposesjonatom. Dopiero jak sprawa się rypła i doszło do 2 rozbioru zrozumiał ten i ów, w co się wpakował.

     

    image

    Teraz zaś u nas będziemy obserwować powtórkę z sejmu grodzieńskiego, który uznał Sejm Czteroletni za niebyły i nieistniejący i nie w ogóle. Początkowo będzie entuzjazm lemingradu, a potem płacz. Ostatni okres przypominał też schyłek Republiki Weimarskiej, gdzie nazistowscy bojówkarze dokonywali exscesów, a potem nazistowscy sędziowie ich puszczali wolno. Dlatego minister Przemysław Czarnek może się tu mylić wywodząc, że zmiany są stalinowskie. Ale szerokie kręgi komunistów przeszły do NSDAP bez większej zmiany poglądów, bo to jest wszystko jeden pies. Różnice są niewielkie na tyle, że żaden totalniak wam ich nie omówi, bo to ukrywa.

    image

     

     

    II

    Przejdźmy zatem do TVP. Nie wiem dokładnie co tam konkretnie zaszło, ale doszły mnie słuchy że nastąpiła zdrada wewnętrzna. I tu mamy pierwszą podstawową metodę działania PiS: opieranie się na kreaturach, które zdradzą ich przy pierwszej okazji. Nie chcą bowiem zatrudnić swoich, bo się ich boją. Widzę zaś, że ten wątek jest przemilczany. Jak to więc konkretnie było? Może bracia Karnowscy opowiedzą. Drugim aspektem jest nierozumienie przez PiS znaczenia faktów dokonanych: gdyby utrzymali TVP jakiś czas, zmusili do otwartego szturmu siłami broni pancernej i lotnictwa to by wyglądali inaczej. Trzecim elementem jest epatowanie głupotą i nieogarnięciem: przecież oni napisali list do Jurovej, która nadzorowała całą operację z ramienia Komisji Europejskiej. To tak, jakby pisać skargę do Katarzyny II, że ruskie wojska idą na Warszawę. Demonstrowanie nierozgarnięcia najbardziej im zaszkodzi.

     

    image

     

     

    Jak chcieli utrzymać TVP to powinni ludzi wpuścić do środka żeby pilnowali wejść i powinni kupic keczup. W momencie jak ten mianowaniec Sienkiewicza przyszedł z papierem to powinni mu go posmarować keczupem i kazać zeżreć. Czy oni byli zdecydowani na obronę przed siłowym atakiem, czy mieli koncepcję taką, że jak poproszą o podstawę prawną to tamci sobie pójdą? Demonstrowanie niezborności i safandułowatości mogli sobie odpuścić.

    O co zakład że zaczną uznawać mianowańców Tuska za prawdziwych?

     

     

    III

    Tusk zaś teraz cofnąć się nie może, czyli wyborów nie może być już wcale, czyli będą takie jak za Gomułki: jedna lista, bez skreśleń, etc. Nie doceniamy bowiem zdolności Tuska do autodestrukcji i jej przyczyn. Nie doceniamy też jego zdolności do przyssania się do żłoba. Np. teraz pokazał skuteczność i sondaże mu wzrosną, czego pisiory nie rozumieją. Potrafią one bowiem tylko łkać i opiewać swe nieudacznictwo. Listy jeszcze chcą pisać. Nie są w stanie przewodzić Narodowi i obawiam się, że dopiero totalny upadek państwa przynieść może jakieś odrodzenie. 

     
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  2
    Dzielenie się opłatkiem przed wieczerzą wigilijną jest jedną z najważniejszych elementów polskiej tradycji i kultury.
     
         Pierwszy opis obchodów święta Bożego Narodzenia datuje się na IV wiek. „Wynika z niego, że uroczystość zaczynała się od całonocnego czuwania. Zresztą samo słowo wigilia w języku łacińskim oznacza czuwanie" - powiedział ks. Prof. Józef Naumowicz
     
         Jednocześnie wyjaśnił, że  „to długie czuwanie wypełniały śpiewy hymnów i psalmów, a także liczne czytania biblijne, obejmujące zarówno starotestamentalne zapowiedzi przyjścia Mesjasza, jak też fragmenty Nowego Testamentu. Centralnym momentem była msza św. sprawowana około północy, a po niej następowały kolejne radosne modlitwy i śpiewy dziękczynienia i uwielbienia. Całonocna wigilia kończyła się agapą, czyli braterską ucztą miłości. Jedzenie zanoszono także tym, którzy z powodu wieku czy stanu zdrowia nie mogli wziąć udział w modlitwie i wspólnej agapie".
     
         Zgodnie z polską tradycją na stole wigilijnym powinno znaleźć się 12 dań, a każdy z uczestników wieczerzy ma skosztować każdego z nich. Posiłek powinna poprzedzać wspólna modlitwą i staropolska tradycja dzielenia się opłatkiem, której towarzyszy składanie sobie życzeń.
     
         „Dzielenie się opłatkiem nie jest znane w całym Kościele. Zwyczaj ten pojawiał się w późnym   średniowieczu w Europie Środkowej, rozwinął się w XVI-XVII wieku, a najbardziej kultywowany do dziś i zakorzeniony jest głównie w tradycji polskiej. Nie jest znany ani w Europie Zachodniej, ani za Oceanem, poza środowiskami polonijnymi. Kiedy na Boże Narodzenie Polacy wysyłali swoim zagranicznym znajomym opłatki w listach, adresaci często nie wiedzieli, co to oznacza" - zwrócił uwagę ks. prof. Naumowicz.
     
        W starożytnym Kościele mszę św. nazywano łamaniem chleba. „Poza chlebem niekwaszonym, wypieczonym w formie hostii, który był przeznaczony do konsekracji w czasie mszy świętej i który wierni przyjmowali w czasie komunii, w ofierze składano także inne chleby, które celebrans jedynie błogosławił na koniec liturgii i które spożywano w czasie agapy lub zanoszono tym, którzy nie mogli uczestniczyć w eucharystii, zwłaszcza wdowom, osobom chorym, sierotom" - wyjaśnił profesor.
     
        Ten zwyczaj szerzej zachował się do dziś w Kościele prawosławnym i w kościołach wschodnich. „W liturgii używa się tam chleba wypiekanego z zakwasem, tzw. prosfory. Część tego chleba używa się do konsekracji, wraz winem. Reszta, pobłogosławiona, jest rozdawana po liturgii wiernym, którzy mogą go spożywać na miejscu lub zanieść domownikom. Taką prosforą przyniesioną z cerkwi wierni dzielą się także podczas prawosławnej Wigilii Bożego Narodzenia" - powiedział ks. prof. Naumowicz.
     
        „Łamanie się opłatkiem to w najgłębszej istocie - dzielenie się z drugim człowiekiem miłością, pokojem, przebaczeniem. Opłatek jest znakiem Jezusa, który narodził się w +domu chleba+, bo to dokładnie oznacza nazwa Betlejem - po narodzeniu został złożony w żłobie niby pokarm dla innych i który o sobie mówił, że jest prawdziwym chlebem. Dlatego dzielenie się opłatkiem, to dzielenie się Jezusem".
     
       Opłatkiem dzielą się w Polsce także ludzie niewierzący czy obojętni religijnie - traktując ten gest, jako element naszej najgłębszej tradycji i kultury.
     
    Niniejszym czytelnikom mojego blogu składam najserdeczniejsze życzenia Radosnych i Spokojnych Świąt Bożego Narodzenia oraz Szczęśliwego Nowego Roku.
     
    5
    5 (1)

    2 Comments

    Danz's picture

    Danz
    Drogi Godziembo, życzę Ci, a także Twoim bliskim, aby nadchodzący rok był mimo wszystko pogodny i spokojny. Mimo wszystkiego złego co się dzieje. Zdrowia, pieniędzy i radości z życia.
    Pozdrawiam.

    Cytat:
    Jeśli będziecie żądać tylko posłuszeństwa, to zgromadzicie wokół siebie samych durniów. 
    Empedokles

  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Grudzień był wyjątkowo ciepły, więc na osiedlu Hiobowskich doszło do tylko jednego mrożącego krew w żyłach wydarzenia, a był nim pożar. Na szczęście nie pożar mieszkania, nie pożar samochodu, a pożar śmietnika.
    Zapadł już zmrok. Koło płonącej świątyni ekologów zgromadziło się sporo mieszkańców, w tym Łukaszek i jego dwaj koledzy: Gruby Maciek i okularnik z trzeciej ławki.
    - Może ktoś zadzwoni po strażaków - poprosiła zrozpaczona dozorczyni. pani Sitko.
    - Już dzwoniliśmy - odezwał się ktoś. - Jadą.
    - Dlaczego to tak długo trwa? Przecież remiza jest na sąsiednim osiedlu.
    - To już nie jest remiza - wyjaśnił Łukaszek. - Teraz tam jest stowarzyszenie LGBT "Woda jest sucha".
    Pani Sitko załamała ręce, ale na krótko, bo na końcu osiedlowej uliczki pojawiły się niebieskie błyski. Co ciekawe - nie było nic słychać. Ani syreny, ani nawet silnika. Zagadka wkrótce się wyjaśniła. Pod płonący śmietnik podjechało malutkie, elektryczne autko, w kolorze czerwonym. z napisem "Strax pożarnx" i zaparkowało obok śmietnika.
    Wszystkich zamurowało.
    Z auta z trudem wygrzebała się osoba o figurze amfory, z wielkimi okularami, kolczykami w różnych miejscach i niebieską grzywką, ubrana w niekształtny czarny strój. Zdjęła z dachu głośnik bluetooth, który emitował dźwięk i światło i go wyłączyła.
    - O Jezu - powiedział ktoś.
    - Proszę nie sakralizować przestrzeni publicznej! - zgromiła osoba strażacka i stanęła jakby na coś czekając.
    - No? Gasi pani czy nie? - zadudnił Gruby Maciek.
    - Acha! Już zaczynamy od seksualizowania! - zakrzyknęła osoba strażacka.
    - Myślałem, że do pożaru przyjeżdża więcej strażaków - rzekł rozczarowany okularnik.
    - Jestem osobą niebinarną - wyjaśniła osoba strażacka.
    - Gdzie ma pani węża? - spytał niefortunnie Gruby Maciek i osoba strażacka się obraziła.
    - Koledze chodziło o sprzęt do gaszenia - wyjaśnił szybko okularnik.
    - Nie gasimy już. Piana jest nieekologiczna, wodą też nie, bo na świecie jest jej deficyt, a gaszenie za pomocą CO2 wytwarza zbyt duży ślad węglowy.
    - To w jaki sposób strażaszcze chce to gasić? - spytał Łukaszek.
    - Strażaszcza - poprawiła osoba strażacka. - Jesteśmy niebinarne.
    - Pali się - przypomniała zrozpaczona pani Sitko.
    - Przecież i tak nie gaszą - rozłożył ręce Gruby Maciek.
    - Robimy to inaczej - oświadczyła uśmiechnięta osoba strażacka. Wyjęła z auta teczkę i położyła na dachu, odpięła ją i wyjęła z środka papier i długopis. - Spiszemy uchwałe delegalizującą ten pożar. To położy kres jego działalności.
    - To działa? - pani Sitko była nieufna.
    - W instytucjach państwowych działa - osoba strażacka ruszyła zakolczykowanym nosem. - Co tu tak śmierdzi?
    - Auto się pali - zachichotał okularnik.
    - Nie mówi: się pali, tylko: się świeci - pouczyło strażaszcza. - A co konkretnie? Reflektory?
    - Opona - sprecyzował Łukaszek.
    Ogień przerzucił się na tylne koło samochodu i konsumował jedną po drugiej część pojazdu. Ludzie w panice zaczęli się odsuwać i krzyczeć, żeby przyjechała straż pożarna.
    - Po co? - spytała spokojnie osoba strażacka. - I tak nie gasimy, a poza tym auta elektrycznego nie można ugasić.
    - To co można zrobić? - chciała wiedzieć pani Sitko.
    - Bardzo dużo. Możemy na przykład uśmiechać się do siebie.
    - Za Karosława-Jaczyńskiego gasili pożary...
    - Możliwe. Ale oni łamali Konstytucję!
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Program zwalczania prostytucji w powojennym PRL zakończył się fiaskiem.
     
          Z uwagi na to, że za najważniejszą przyczynę prostytucji uważano biedę i brak samodzielności życiowej młodych kobiet, działania instytucji państwowych nakierowane były na doprowadzenie tych osób do porzucenia profesji i podjęcia „uczciwej pracy”. W tym celu na terenie całego kraju planowano utworzenie sieci internatów i domów pracy przymusowej. Internaty miały być tworzone dla kobiet „wyrażających chęć do pracy”, ale niemających stałego miejsca zameldowania.
     
           Szczególną uwagę poświęcano nieletnim, w opinii ekspertów najbardziej bezbronnym i nieświadomym, a w związku z tym „zasługującym” na pomoc.  Pomoc taką udzielał już w okresie międzywojennym  Zakład w Henrykowie koło Warszawy, prowadzony przez siostry samarytanki. Po wojnie przejęło go państwo i przekształciło w Dom Wychowawczo-Zarobkowy.
     
            W związku z wszechobecnością prostytucji na „wielkich budowach socjalizmu”  w oficjalnych wytycznych zakazano kierowania „byłych prostytutek” do pracy na tych budowach. I tak np., „sława” dziewcząt Nowej Huty dotarła do Krakowa i młodzi ludzie przyjeżdżali stamtąd wieczorem do Nowej Huty w poszukiwaniu „wygodnej i niekrępującej towarzyszki”.
     
          Nie wszystkie prostytutki poddawały się zabiegom „resocjalizacyjnym”. Dla osób „złośliwie odmawiających pracy”  nie było w komunistycznym projekcie miejsca, dlatego Komenda Główna MO zalecała „wobec opornych wykazujących wstręt do pracy i nigdzie nie meldowanych prostytutek stosować po uprzednim porozumieniu z miejscowym Sądem Grodzkim przepisy rozporządzenia o zwalczaniu włóczęgostwa i żebractwa z 1927 r., celem umieszczenia ich na mocy decyzji Sądu Grodzkiego w Domu Pracy Przymusowej w Bojanowie”.
     
          Takimi „opornymi” prostytutkami zajmowała się także Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, kierując je do obozów pracy (zwykle na dwadzieścia cztery miesiące).
     
           Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej pod koniec lat 40. Rozpoczęło prace nad projektem dekretu lub ustawy o zwalczaniu prostytucji, która wprowadzałaby sankcje karne zarówno dla osób świadczących usługi seksualne, jak i ich klientów. Za korzystanie z usług seksualnych ustawa przewidywała karę aresztu do trzech miesięcy lub karę grzywny do stu tysięcy złotych. W uzasadnieniu zapewniano, że „zakaz ten utrudni możliwość dla prostytucji znalezienia klienta i tym samym przyczyni się do zmniejszenia nasilenia prostytucji. Ponadto sam fakt korzystania z prostytucji, którą należy uważać jako jedną z najgorszych form wyzysku człowieka przez człowieka, jest sprzeczny z założeniami ideologicznymi Polski Ludowej i z istotą Państwa Socjalistycznego”.
     
          Ostatecznie projekt ten został zarzucony z uwagi na sprzeciw Ministerstwa Sprawiedliwości, uznającego, że przepisy nie powinny  „zawierać żadnych sankcji karnych w stosunku do prostytutki, a jedynie środki opieki społecznej”.  Był to jedyny w okresie PRL przypadek tak jasnego sformułowania postulatu karania klientów usług seksualnych.
     
          W trakcie kontroli internatów ustalono, że personel tych zakładów był nieodpowiednio przygotowany do pracy z „trudnymi” pensjonariuszkami, one niechętnie poddawały się rygorom życia w placówce. Ponadto zaangażowanie Ligi Kobiet i innych organizacji „społecznych” ograniczyło się do okazjonalnych pogadanek i nie osiągnęło oczekiwanego efektu włączenia „byłych prostytutek” w pracę na rzecz budowy nowej, socjalistycznej ojczyzny. Wiele mieszkanek internatów nadal uprawiało prostytucję  i w żadnym wypadku nie wykazywało szans na „usamodzielnienie się.
     
           Wobec porażki instytucji internatów rozpoczęto w 1952 roku ich likwidację, a kobiety, których nie udało się „usamodzielnić”, polecano kierować do obozów pracy przymusowej lub domów opieki.
     
           Ambitny projekt zlikwidowania w Polsce prostytucji zakończył fiaskiem także z powodu powszechnego zwerbowania prostytutek do współpracy z organami bezpieczeństwa.
     
           Wraz z pierwszymi objawami „odwilży” na przełomie 1954 i 1955 roku zakończono politykę represji wobec prostytucji. Nie powiódł się też projekt „resocjalizacji”, zabrakło skoordynowanych działań instytucji państwowych i przemyślanego programu wsparcia dla kobiet, które chciałyby porzucić swój zawód.
     
          Równolegle pracowano nad rozwiązaniem problemu epidemii chorób wenerycznych. Ze względu na powojenne ruchy ludności, gwałty żołnierzy sowieckich oraz niski poziom higieny, w 1945 roku i opieki zdrowotnej, w 1945 roku szacowano, że nawet milion osób w Polsce może być zarażonych różnego rodzaju chorobami wenerycznymi.
     
           Na mocy dekretu z 1946 roku wprowadzono obowiązek leczenia osób zakażonych, zabraniano im uprawiania seksu, wstępowania w związki małżeńskie i pracy w zawodach, które mogą stwarzać warunki do zarażenia innych osób. Uchylanie się od obowiązku zgłoszenia się do lekarza groziło karą grzywny do dziesięciu tysięcy złotych lub miesięcznego aresztu.
     
           Choroby weneryczne mające bezpośredni wpływ na płodność, a także zdrowie przyszłego potomstwa, były postrzegane jako szczególne zagrożenie dla biologicznej odnowy społeczeństwa.
     
          Wśród głównych założeń akcji „W” znajdowało się rozszerzenie sieci przychodni wenerologicznych w całym kraju, zbieranie danych na temat osób zakażonych, a także szeroka akcja oświatowa. Organizowano pogadanki w zakładach pracy, a po kraju jeździły ruchome wystawy przeciwweneryczne. Wyświetlano również filmy krótkometrażowe ostrzegające przed skutkami lekkomyślnych zachowań seksualnych.
     
          Leczenie chorych miało być całkowicie bezpłatne i przebiegać z wykorzystaniem najnowocześniejszego wówczas środka, czyli penicyliny.
     
           Wyjątkowa jak na tamte czasy otwartość mówienia o zdrowiu seksualnym, a także zastosowanie najnowocześniejszych antybiotyków zadecydowały, że akcja „W” okazała się sukcesem zarówno w wymiarze medycznym, jak i propagandowym. Nawet Radio Wolna Europa w 1951 roku przyznało, iż akcja ta  to „jedyna skuteczna akcja zdrowotna podjęta przez reżim”.
     
     
    Wybrana literatura:

    A. Dobrowolska - Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL

    K. Kosiński – Prostytucja w PRL
    Kłopoty z seksem w PRL. Rodzenie nie całkiem po ludzku, aborcja, choroby, odmienności, red. Marcin Kula
    Obrzeża społeczne komunistycznej Warszawy (1945–1989), red. Patryk Pleskot
    M. Zaremba - Wielka trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzys
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0
     

    Narodziła się nowa świecka tradycja. Mówię o akcji Wielce Czcigodnego Posła Brauna, który wjechał z gaśnicą w sejmową Chanukę. Należy się mu kilka zdań komentarza, chociaż są ważniejsze tematy, np. utrwalenie NEPu w Disneju i awans Filoniego. Ale niech ma:

    Pomijam bulwersację związaną z Tuskiem, któremu zabrał WC Poseł atencję. Z kolei red. Warzecha biadoli, że przykrył mizerię expose Tuska. Mizeria ta nikogo nie interesuje i jest jak bez znaczenia, podobnie jak odpowiedzi na pytania. Niestety jednak nie mieliśmy tu akcji na poziomie intelektualnym: Konfiarze mieli kilka celnych wystąpień, m. i. Tezę postawili, że państwo Izrael nie jest nam przyjazne i zaprzyjaźnione, nie ma tam ambasadora od lat np. Ja zaś postulowałem od dawna, aby otwarcie sformułować program propolski: my jesteśmy Polakami i wg, nas głównym problemem świata jest antypolonizm i polonofobia, zwalczanie ich przejawów winno być głównym celem świata. I to są główne kryteria oceny wszelakich działań, jakie stosujemy. Wszelakich wypowiedzi też.

    Co do samej akcji to nie należy potępiać. Nie należy też chwalić. Chwalenie bądź potępianie wymaga wydatkowania czasu i energii, który można przeznaczyć na coś innego. Dalej: oni nie potępili ataków na kościoły:

    https://www.cda.pl/video/125644113e

    więc my też nie będziemy nic potępiać. Najpierw niech oni się pokajają za lemparciątka np.

    II

    Co jednego cieszy, to drugiego martwi. Już się pojawiła inteligencka histeria, ze co niby świat powie? Wielu Ziemianom się ta akcja podoba, doszły mnie słuchy, że wiążą WC Brauna z poparciem dla Palestyny, Strefy Gazy i wszelakiego Hamasu. Bo wpisał się w światowy trend różnych protestów i działań, o których media milczą. Na Zachodzie palą im synagogi i leją po ryju a u nas nie. Ponieważ tzw Żymianie działają zgodnie z odwróconą logiką, więc tam się nie miotają, tylko u nas. Co jest logiczne bo do kogo będziesz fikał? Do koksa z bejzbolem, który może przywalić, czy do cherlawego inteligencika? Wniosek: pora zacząć chodzić na siłownię.

    III

    Sens głosów antyreligijnych też jest dialektyczny. Np. w obecnej koalicji silne są głosy, żeby krzyż z sejmu zdjąć. Jednocześnie zaś menora może być. I tak trzeba rozumieć wynurzenia lewaków: chodzi o zastąpienie krzyża menorą, czemu przyklaskuje red. Terlikowski i JE kard. Ryś. Podobnie to wygląda jak ze zwrotem »Polacy czegoś tam chcą«. Jest on często używany, również w TVP. Nie wiadomo jednak, ilu Polaków chce. Czy wszyscy? Czy połowa? Czy może trzech? Podobnie rozumieć należy wynurzenia osobników, sprzeciwiających się obecności religii w życiu publicznym, czy nauczaniu religii w szkole. Nie konkretyzują oni, czy wszystkich religii, czy niektórych, a może jednej. Islamiści też sprzeciwiają się obecności religii w życiu publicznym, poza jednym wyjątkiem. A u nas lewaki chcą zastąpić katolicyzm różnymi swoimi kultami, jak kult GLOBCIO. Też mi sensacja. Za czasów ZSRS był kult nauki i predestynacja materialistyczna. Kult jednostki był.

    IV

    Co do zasady to tzw. libki oparte są na kłamstwach, to powyższe o religii jest przykładem. Przypominam inne. I tak:

    2. Rozdawnictwo. Nie są przeciw rozdawnictwu, zależy tylko komu rozdają. Są za rozdawaniem mafii vatowskiej i lewym cysternom z benzyną. Podobnie jeśli kaska zostanie wyprowadzona od nas i pójdzie na rozdawnictwo w Niemczech to jest OK. Super to jest. Rozdawnictwo unijne też jest świetne, jak Balcerowicz mógł być za UE z jej rozdawnictwem? Uwikłani są w paradoksy poważne.

    3. Dalej mamy prywatyzację: tu wychodzą poważne libkowe dysfunkcje intelektualne: firma państwowa to dla nich firma prywatna. Np. Telekomunikacja Polska została sprzedana francuskiej firmie państwowej i dalej była firma państwową, tylko nie państwo nasze było właścicielem a państwo francuskie. Co gorsza: jakbyś im powiedział że przecież mogli zrobić odwrotnie i TP mogłaby przejąć France Telekom, który byłby we Francji prywatny, a u nas państwowy, to się zawieszają. Żaden nie był w stanie sformułować tu opinii. Pomysł że moglibyśmy wykupywać koncerny zachodnie i trzepać kaskę na nich to dla libka myślozbrodnia. A pisiory to zaczęły robić wykorzystując np. Orlen. 

    A na koniec polecam lekturę prof. Konecznego, który mówi, jak jest. Przypominam też usuwanie zniczy z Krakowskiego Przedmieścia, które stwarzały zagrożenie pożarowe w pasie drogowym. A tu mamy pas sejmowy. I pewne tabu zostało złamane. 

    Tu zaś pewien opis sytuacji, który się przyda po latach:

    https://nczas.info/2023/12/13/braun-odpalil-gasnice-internauci-tworza-memy-galeria/

     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  2
    Po 1945 roku podjęto próbę likwidacji prostytucji w Polsce.
     
        W okresie II Rzeczypospolitej w stosunku do prostytucji obowiązywał system neoreglamentacyjny, zgodnie z którym prostytucja nie była uważana za przestępstwo, ale ze względu na zagrożenie epidemiologiczne musiała być poddawana kontroli.
     
         W przeciwieństwie do obowiązującego wcześniej systemu reglamentacyjnego nadzór nad tymi osobami został przekazany urzędnikom i lekarzom (a nie policjantom).
     
        Po rozpoczęciu okupacji niemieckiej  w 1939 roku odnotowano znaczny wzrost popytu na usługi seksualne ze strony stacjonujących w polskich miastach żołnierzy Wehrmachtu. W rezultacie rozwijała się przede wszystkim prostytucja nierejestrowana.
     
        Jakkolwiek od początku okupacji obowiązywał oficjalny zakaz intymnych kontaktów między Polkami a Niemcami to nie  obejmował on prostytucji w oficjalnych domach publicznych, gdyż według władz okupacyjnych kontakty takie nie groziły fraternizacją między Polkami a Niemcami.
     
        W społeczeństwie polskim większość intymnych relacji z okupantami była traktowana jak prostytucja oraz zdrada narodowa.
     
        Początkowo po  wojnie kontynuowano system neoreglamentacyjny, chętnie korzystając z wiedzy przedwojennych lekarzy i ekspertów od zwalczania chorób wenerycznych.
     
        Do przedwojennych doświadczeń  odwoływały się również władze administracyjne. I tak np. w Krakowie na podstawie przedwojennego rozporządzenia Ministra Zdrowia Publicznego działała wówczas Komisja Sanitarno-Obyczajowa, której  głównym zadaniem było „stwierdzenie uprawiania zawodowego nierządu i przeznaczanie tych kobiet do stałej kontroli lekarskiej”.
     
         We wrześniu 1946 roku, komendant główny Milicji Obywatelskiej wydał instrukcję, zgodnie z którą  główny ciężar walki z prostytucją spoczął na komendach miejskich MO ( w ramach Sekcji IV ‒ do spraw walki z nierządem i przestępczością małoletnich). Oprócz obowiązków związanych ze zwalczaniem sutenerstwa i „handlu żywym towarem” zadaniem sekcji było również wykrywanie „domów schadzek” oraz „nadzór nad osobami uprawiającymi nierząd lub podejrzanymi o to, prowadzenie albumu fotograficznego i ewidencji szczegółowej prostytutek z terenu miasta”. W zakresie ochrony „moralności publicznej” Sekcja IV miała zajmować się też ściganiem osób rozpowszechniających materiały pornograficzne oraz zarażających innych chorobami wenerycznym.
     
         Jednym z symboli dyskusji na temat prostytucji  była „gruzinka”, czyli kobieta uprawiająca prostytucję na gruzach zniszczonych przez wojnę miast.
     
         Jednocześnie rozpoczęto próby opracowania nowego systemu kontroli prostytucji, który odpowiadałby wymogom ideologicznym ustroju komunistycznego.
     
         Większość urzędników Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej zgodnie z wymogami ideologii, postrzegała problemy społeczne jako pole walki o nową, komunistyczną Polskę.
     
         „Prostytucja jest uzupełnieniem systemu kapitalistycznego i stoi na straży moralności burżuazyjnej, - pisała Maria Jakubowicz - która jednocześnie broni cnoty swoich córek i jednocześnie usprawnia i organizuje najohydniejsze poniżenie dziewcząt proletariatu przez zakładanie domów publicznych, czy wydawania czarnych książeczek. […] Społeczeństwo nasze toleruje jeszcze i uznaje prostytucję, uważa ją za coś bodajże pożytecznego. Wiemy, że przemiany ideologiczne nie następują̨ tak prędko, nie nadążają za przemianami gospodarczymi, chociaż są od nich ściśle uzależnione. W Polsce Ludowej panuje jeszcze, szczególnie na tym odcinku, pruderia, hipokryzja i „podwójna moralność” mieszczańska. Prostytucja jest dotychczas również̇ tolerowana przez czynniki państwowe, przeważnie, pomijana i zapominana przez czynniki społeczne”.
     
        Według działaczek Ligi Kobiet wśród przyczyn prostytucji znajdowały się „bezrobocie, ciężkie warunki materialne i zależność gospodarcza kobiety”. W związku z tym zarząd główny Ligi podjął się zorganizowania specjalnej Komisji do Walki z Nierządem.
     
         Z jednej strony obiecywano prostytutkom pomoc w znalezieniu innej pracy z drugiej grożono sankcjami.  „Chodzi bowiem przede wszystkim o te dziewczęta i młode kobiety, które nie posiadają żadnego innego fachu i nie mając – wg. swej opinii – żadnych możliwości utrzymania, wybrały jako zło ostateczne – prostytucję. Prostytutki bowiem starsze, te które uprawiają swój proceder od lat, które unikają skwapliwie, mimo ofiarowanych im okazji, jakichkolwiek zmian życiowych – wykraczają już poza problem społeczny. Tymi kobietami musi się zająć nie tylko opieka społeczna, ale i medycyna, mająca na swe usługi terapię pracy przymusowej”.
     
         „Terapia pracy przymusowej” stosowana była przez komunistów w stosunku do przeciwników politycznych.  Jak widać, w obozach pracy miały być umieszczane również „uporczywe prostytutki”.
     
         W odpowiedzi na te postulaty Komendant Główny MO wydał 15 października 1948 roku rozkaz,  w którym uznał, iż prostytucja „ stanowi jedną z szczególnie wstrętnych form wyzysku człowieka przez człowieka i jest on pozostałością ginącego ustroju kapitalistycznego. […] W państwach kapitalistycznych prostytucja jest tolerowana, a nawet popierana przez czynniki rządzące poprzez system domów publicznych, „czarnych książeczek” i kontroli sanitarnej (t.zw. system reglamentacji i neoreglamentacji)”.
     
         Przyczyn występowania prostytucji w powojennej Polsce upatrywano w „spuściźnie stosunków sanacyjno-kapitalistycznych” oraz w wojennej dezorganizacji życia, a także w „nawykach podwójnej moralności burżuazyjnej”.
     
         Główną drogę walki z prostytucją widziano w likwidowaniu bezrobocia i działaniach na rzecz realnego równouprawnienia. Miały obejmować profilaktykę (przede wszystkim wobec dziewcząt i kobiet samotnych), resocjalizację kobiet „trudniących się nierządem”, a także surowe karanie przestępstw tak zwanego nierządu karalnego (sutenerstwa, kuplerstwa, prostytucji homoseksualnej, handlu „żywym towarem”, rozpowszechniania pornografii).
     
        W ramach walki z  prostytucją milicjanci mieli  prowadzić tajną ewidencję oraz album fotograficzny, a osoby te traktować jak „element podejrzany” i kierować je do instytucji opiekuńczych lub zakładów pracy przymusowej. Milicjanci byli także  odpowiedzialni za doprowadzanie do odpowiednich przychodni osób podejrzewanych o to, że są zarażone chorobami wenerycznymi.
     
          Tak więc rok 1948 przyniósł zerwanie z międzywojenną neoreglamentacją. Decyzję tę należy wiązać z przyspieszeniem procesu zmian komunistycznych w Polsce, którego elementem było  przystąpienie  do kolektywizacji rolnictwa na wzór sowiecki, likwidacja sektora prywatnego w gospodarce oraz  kongres zjednoczeniowy Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Partii Socjalistycznej, w którego wyniku powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza.
     
    CDN.
    5
    5 (2)

    2 Comments

    alchymista's picture

    alchymista
    jednakże zachowały się pojedyncze wzmianki o tym, że prostytutki były wykorzystywane przez AK jako informatorki. Pisał o tym Kazimierz Leski, wspominając o pewnym lokalu, w którym zwerbowane przez AK panie lekkich obyczajów rozpoznawały swoich niemieckich klientów.
    O lokalu "Siódme niebo" wspominał szwajcarski pamiętnikarz Franz Blättler: Warszawa 1942. Zapiski szofera szwajcarskiej misji lekarskiej. Podejrzewał on, że lokal był prowadzony przez podziemie.
    Wszystko to są drobne przyczynki, ale jakoś "historyczki gienderowe" tego tematu nie chcą dotknąć, a aż się prosi.
    Godziemba's picture

    Godziemba
    Nie dotykają, bo organizatorami tych lokali byli mężczyźni, którzy wykorzystywali "słabe" kobiety.

    Co innego gdyby "panie" oddawały się bezinteresownie "miłym niemieckim dzentelmenom".

    Pozdrawiam
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W obliczu powszechnego niedoboru przedmiotów stanowiących wyposażenie mieszkania furorę robiły przedmioty i meble wytwarzane własnym sumptem.
     
          Radami w tym zakresie od pierwszych numerów służyło ukazujące się już od 1946 roku czasopismo dla kobiet „Moda i Życie Praktyczne”.
     
         W marcu 1946 roku jeden z autorów pisał: „Dziś, gdy urządzamy się przeważnie na nowo w „rozszabrowanych” pustych mieszkaniach, gdy brak nam rzeczy, a na wiele drobiazgów, które by upiększyły nasz dom, nas nie stać, możemy, dysponując odrobiną czasu i pomysłowości, zrobić własnoręcznie szereg przedmiotów, po prostu z różnych niepotrzebnych skrawków drzewa, drutu, papieru, szkła, szmatek itp.”
     
         Jednym z takich przedmiotów była np. lampka z butelki po piwie, sznurka i kawałków materiału.
     
         Ówczesna praca pełna była porad dotyczących powtórnego użycie z pozoru niepotrzebnych odpadów. „Moda i Życie Praktyczne” pisała o „skarbach w śmietniku” i radziła czytelniczkom, by wyrabiały dywaniki ze szmat, związane w pęczek płócienne ścinki wykorzystywały jako zmywaki do naczyń, a puszki po darach z UNRRA – jako pojemniki.
     
        W tym czasie zaczęły się także pojawiać propozycje mebli wielofunkcyjnych, idealnych „do naszych powojennych mieszkań, rozpaczliwie przeważnie ciasnych”. Takie sprzęty również można zrobić samodzielnie: tapczan-biblioteczkę z półką na drobiazgi i szafką nocną buduje się z ośmiu poduszek, a pomysłową „robinsonowską toaletkę” – ze zwykłej skrzynki i małego lustra „dowcipnie” oprawionego w ramkę za pomocą sznurków, tak że imituje „prawdziwe lustro toaletowe”.
     
         Na wystawie „Najmniejsze mieszkanie” zorganizowanej w 1947 roku w XI Kolonii Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu, oprócz przemysłowo i rzemieślniczo wykonywanych mebli, między innymi spółdzielni Ład czy Arkady, pokazywano też sprzęty, które dało się zrobić samodzielnie. „Z wiązki odpowiednio przyciętych i oheblowanych desek i łat można przy odrobinie zmysłu majsterskiego według instrukcyjnych rysunków samemu złożyć najprościej pomyślane, lecz nie mniej użyteczne, i przy odpowiednim wykończeniu, przyjemne meble” – zapewniał magazyn wydawany przez WSM.
     
        Własnoręcznie wykonane meble miały być także remedium na panującą drożyznę. „Moda i Życie Praktyczne” radziła swoim czytelniczkom, iż  „nim znajdą się fundusze na „prawdziwe meble”, można tymczasem sprawić sobie „zastępcze”. „Jakie? Prawdziwe „arcydziełka”: pomysłowe, tanie i praktyczne można stworzyć ze skrzyń, pak, dykty i płótna. Tapczan – z paru skrzyń o jednakowym wymiarze, z materacami wypchanymi słomą lub sianem, nakryty w braku narzuty – matą ze słomy […]. Z pak można sporządzić wygodne kredensy, szafy, biurka, półki i taborety. Farba, płótno, w ostateczności papier pomogą dokończyć dzieła”.
     
        „Moda i Życie Praktyczne” przychodziła także z pomocą w zagospodarowaniu mieszkania dzielonego przez kilka rodzin.  „W naszych ciężkich warunkach mieszkaniowych głowimy się często nad możliwościami takiej »parcelacji« większego pokoju, by uzyskać z niego – dwa oddzielne. Najpomysłowszym nawet przemeblowaniem nie osiągniemy jednak pożądanej izolacji. Trudny ten problemat możemy rozwiązać jedynie przy pomocy przepierzenia z dykty (…). Dzięki podzieleniu pokoju na dwa mniejsze uzyskiwano pokój mieszkalny z tapczanem, toaletką, szafą na ubrania i… „świetnie zamaskowaną uniwersalną szafką gospodarską”, odgrywającą rolę w pełni funkcjonalnej kuchni, w której można było gotować na gazie lub maszynce elektrycznej, zmywać, przygotowywać posiłki oraz przechowywać żywność i naczynia. Drugi wygospodarowany dzięki przepierzeniu pokój, także wyposażony w tapczan, mógł być przeznaczony do pracy i życia towarzyskiego”.
     
         Magazyn dla kobiet dbał także o standardy cywilizacyjne, przypominając o podstawowych zasadach higieny: „Pamiętajmy też, by był zawsze papier toaletowy. Wydatek ten nie zaważy zbytnio na naszym budżecie domowym, a unikniemy możliwości infekcji”.
     
        W artykule poświęconym łazienkom, przypominano o konieczności zachowania czystości wanien, umywalek i sedesów. Niestety w wielu mieszkaniach  „wanny wyglądają nieraz bardzo niezachęcająco. W latach wojny, w obawie nalotów i związanej z tym możliwości uszkodzenia wodociągów, służyły one jako zbiornik wody, która później, po wygnaniu ludności z Warszawy, pozostawiła ślady w postaci trudnej do usunięcia przez zwykłe szorowanie smugi”.
     
         W przypadku braku łazienki, zaznaczano, iż „umywalnia stojąca w pokoju jest naprawdę ostatecznością, lepiej zatem przeznaczyć na ten cel jeden kąt w kuchni, odgradzając go z dwóch stron pod kątem prostym zasłoną z barwnego kretonu, zawieszoną na drewnianej lub metalowej ramie przymocowanej do ściany”.
     
         Pismo proponowało także ukwiecenie okien i balkonów: „To tak miło mieć pod ręką jak gdyby własny maleńki ogródek, grający żywymi barwami kwiatów, zasianych i wyhodowanych własnymi rękoma. […] Ale domy nasze przeważnie są zrujnowane. Rzadko gdzie utrzymały się dawne skrzynki. Jeśli ich nie ma i sprawiamy nowe, zróbmy je ze zwykłych skrzyń drewnianych, bo gliniane i metalowe zbyt łatwo zarówno rozgrzewają się, jak stygną”.
     
        Meble miały być więc tanie, lekkie, uniwersalne i – przede wszystkim – miały się mieścić w małych przestrzeniach. Na II Wystawie Przemysłu Artystycznego zorganizowanej w 1947 roku w Muzeum Narodowym w Warszawie architekt Czesław Wielhorski zaprezentował kompletne urządzenie pokoju o powierzchni pięciu metrów kwadratowych, w którym zmieścił tapczan, fotel, szafę z rozkładanym blatem, krzesło i stolik.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
    A. Szydłowska – Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u
    M. Zaremba - Wielka trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzy
    M. Grzebałkowska - 1945. Wojna i pokój
    A. Zborowska - Życie rzeczy w powojennej Polsce
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Szaber wyposażenia zrujnowanych mieszkań stał się powszechny zjawiskiem w powojennej Warszawie.
     
         Po zajęciu prawobrzeżnej części Warszawy przez Sowietów wiele domów i mieszkań zostało okradzionych przez szabrowników. Przede wszystkim w  willowej Saskiej Kępie było co kraść.  „Od strychów do piwnic w każdym domu splądrowano i wyszabrowano każdy kąt. Wyniesiono i wywieziono wszystko, co się dało. Poznikały z mieszkań nie tylko walizki, pościel, zapasy odzieży i żywności, ale nawet drzwi i okna wraz z framugami, i to… przeważnie na opał, szafy, tapczany, pianina, a nawet fortepiany”.
     
          Niemal natychmiast po wyparciu Niemców z Warszawy w styczniu 1945 roku do jej lewobrzeżnej części wkroczyły zastępy woźniców z furmankami, na które ładowali garnki, nakrycia, meble, pościel. Na początek szabrownikami byli mieszkańcy podwarszawskich wsi po lewej stronie Wisły. W „Życiu Warszawy” napisano: „w opustoszałych domach grasują już, jak spod ziemi wyrosłe, rzesze rabusiów. Rabują wszystko: ubrania, pościel, nakrycia, garnki, nawet meble wywożą na wózkach ręcznych i furmankach przybyłych nie wiadomo skąd”.
     
          Wkrótce dołączyli do nich mieszkańcy Pragi, którzy przechodzili po zamarzniętej Wiśle. Już 19 stycznia komendant wojskowy miasta wydał zakaz przebywania po lewobrzeżnej stronie miasta, grożąc sądem polowym. Na niewiele to się zdało. Milicja była bezradna, a często sama korzystała z okazji, by się obłowić.
     
          Udział w procederze szabru – bezpośredni lub pośredni, gdy dostawało się bądź za bezcen kupowało wyniesione z czyjegoś domu rzeczy – stał się zjawiskiem powszechnym. Jego przyczyną była powojenna powszechna bieda.
     
          Szaber nazywany „odzyskiwaniem materiałów” stał się także oficjalną praktyką instytucji odpowiedzialnych za usuwanie powojennych zniszczeń i odbudowę. Wiosną 1945 roku Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, główny wykonawca  robót zlecanych przez Biuro Odbudowy Stolicy, uruchomiło w ośmiu punktach miasta specjalne składnice, do których trafiały materiały odzyskane ze zburzonych mieszkań. Magazyny wypełnione  zostały setkami umywalek, wanien, sedesów, grzejników, piecyków, kuchenek, kafli i pustaków. Złom wysyłano na przetop do śląskich hut, a materiały budowlane i sanitarne odzyskiwano dla odbudowywanych mieszkań. Nic więc dziwnego, że złośliwi mówili, że skrót SPB pochodzi od „szabruj, póki bałagan”.
     
          20 stycznia 1945 roku  „Życie Warszawy” pisało, iż  „z przykrością i wstrętem stwierdzić musimy fakt, że w tych wielkich chwilach, jakie obecnie przeżywamy, znajdują się jednostki, które korzystając z ogólnego zamieszania, dokonują rabunku opuszczonego mienia, włamują się do pustych mieszkań, kradną resztki ocalałych mebli, pościeli, odzieży”.
     
          Pięć dni później redakcja opisywała dramatyczne sceny chaosu, w którym dobytek traciła warszawianka: „W mieście rozbiegają się wszyscy w różnych kierunkach. […] Gdzieś u zbiegu ulic stoi wóz naładowany rzeczami, złocone meble, antyki, szafy i pianino Fiolgiera […]. Gdzieś w gruzach zniszczonego domu grzebie zapłakana kobieta. Jeszcze wczoraj były w piwnicy niektóre jej rzeczy. Dziś nie zastała już nic. Tylko dwie puste walizki walają się wśród cegieł i rumowisk”.
     
          Szaber był nie tylko działalnością detaliczną, nastawioną na zaspokojenie własnych potrzeb, lecz często także sposobem zarobkowania. Warszawianka Maria Ratuszyńska wspominała: „W handlu ulicznym znajdowały się wszystkie rzeczy potrzebne człowiekowi zarówno do ubrania, jak i urządzenia mieszkania. Wszystko wtedy można było kupić: kosztowne futra, piękną garderobę, luksusową bieliznę i stare, nic niewarte ciuchy. Kryształy i antyczną porcelanę (rozkosz dla znawców) oraz bezwartościowe skorupy. Perskie dywany i firanki z przejrzystych pięknych koronek obok obrzydliwej tandety. Trudno nawet silić się na wyszczególnienie wszelkich towarów”.
     
          Z kolei Jan Tereszczenko pisał: „Mama, polegając na oku znawcy, skupowała tam [na targowisku przy Poznańskiej w Warszawie] za cenę gałgana pod drzwi przeróżne perskie dywany albo za cenę kuchennych szkarłupni saską porcelanę”.
     
         Przydawał się także refleks, ponieważ eldorado luksusowych dóbr z drugiej ręki nie trwało długo -  podaż towarów z szabru prędko się kończyła. Można przypuszczać, że przedmioty pozostawały w następnych latach w dalszym obrocie, często za pośrednictwem „uspołecznionej” sieci sklepów Desa.
     
          Przedmioty mogły „przechodzić” z mieszkania do mieszkania, nie opuszczając jednej kamienicy. Cień podejrzeń często padał na najbliższych sąsiadów, którzy wrócili wcześniej i – jak przypuszczano – przywłaszczyli sobie cudze meble i sprzęty.
     
         Niekiedy w celu weryfikacji podejrzeń, organizowano się, szukano sprawiedliwości na własną rękę: „Każdy ma prawo obejść wszystkie mieszkania w poszukiwaniu własnych rozwleczonych rzeczy. Nikt się nie uchyla od pokazania tego, co znajduje się w jego posiadaniu. Dzięki temu odnalazłyśmy krzesełka z mojego pokoju, dół od tapczanu i niedobitki obiadowego serwisu”.
     
          Mieszkańcy okradzionych mieszkań najczęściej zwracali się o pomoc do komitetów blokowych.  „Ci, co najpierw wracali z pracy do domu, „pożyczali” sobie, co się tylko dało, od tych, co przychodzili później. – wspominał Jan Garwacki z takiego komitetu - Cóż było zrobić. Zwołaliśmy wszystkich lokatorów i zaczynamy przegląd. Niedługo trwało, jak jedna z lokatorek poznała u drugiej swoją patelnię. W innych mieszkaniach poznawano swoje podarte chodniki, podniszczone krzesełka itp. Było trochę kłótni, ale jakoś sobie pozwracali te rzeczy i zapanował spokój”. Zapewne do kolejnej kradzieży.
     
    CDN.
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Życie w powojennej zrujnowanej Warszawie było koszmarem dla niej mieszkańców.
     
         Wielu warszawiaków jeszcze długo po wojnie zamieszkiwało ruiny. Nazywano ich „jaskiniowcami”.
     
         „Ruiny. – mówił lektor w filmie „Warszawa 1956” -  Bawią się w nich dzieci, kobieta wspina się po prowizorycznej konstrukcji w zniszczonej kamienicy. Widzimy drewnianą antresolę, lampę naftową, robactwo. Chłopiec leży z nogą w gipsie po tym, jak runął w przepaść. Cudem przeżył. Małe dziecko matka przywiązuje sznurkiem do łóżka. Ono jednak oswobadza się z więzów i chwiejnym krokiem wychodzi z mieszkania, za nim ciągnie się sznurek. Powoli zbliża się do przepaści, zewsząd sterczą resztki zbrojeń i kawałki murów. Nagle dziecko zaczyna biec za gołębiem, tragedia jest tuż-tuż, w ostatniej chwili sznur więźnie pomiędzy rozrzuconymi deskami, dziecko jest uratowane. Tym razem”.
     
         Z kolei  korespondent „Daily Herald” donosił w grudniu 1945 roku donosił: „Ludzie żyją w ruinach Warszawy po 10 osób w jednym pokoju. Wodę, być może zakażoną, przynosi się kubłami. Oświetlenie stanowi świeczka. Nie wszędzie znajdują się piece. Wiele mieszkań mieści się w suterenach i w piwnicach. Ludzie śpią po kilka osób na jednym łóżku, inni na stołach lub pod stołami”.
     
        W 1947 roku, między entuzjastycznymi relacjami z kolejnych sukcesów odbudowy, „Stolica” przypomniała, że wciąż wiele osób mieszka w prowizorycznych schronieniach. „Mieszkania wprost fantastyczne” – to określenie ociekających wilgocią dawnych jednokondygnacyjnych sklepów ocalałych w okolicach Rynku, w których ulokowało się około dwudziestu rodzin.
     
         Tygodnik opisał także „mieszkania niesamowite, upiorne”, w tym znajdujące się na trzecim piętrze lokum „znanego literata” – jedyne cudem ocalałe w doszczętnie zburzonej kamienicy. Schody zastąpiono deskami lub drabinami, po których dało się wejść, lecz zejście wymagało akrobatycznych zdolności.
     
        W takich warunkach mieszkała także Krystyna Artyniewicz, autorka bajek dla dzieci, którą odwiedził Jerzy Putrament.  „Cały dom był stosem cegieł, z wybuchu ocalała tylko klatka schodowa. Artyniewicz dokonała dosyć istotnych przeróbek, odcięła jakąś ścianką […] podest schodów na połowie pierwszego piętra. Powstała klita mała, ale wysoka. W tej klitce zrobiła coś w rodzaju antresoli, na którą się właziło po drabinie. Na tej antresoli stał tapczan. Dwa tapczany na parterze. W tych warunkach mieszkała wraz z synem i siostrzeńcem-sierotą […]. Była pogodna, nawet dumna ze swej przemyślności”.
     
         W podobnym warunkach mieszkali studenci warszawskich szkół wyższych.  I tak np. w studenci  Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego „nocowali w budynku uczelni: na stołach, na podłodze w sali wykładowej (studentki, które boją się myszy, kładą się w środku grupki koleżanek), a nawet na szafie, gdzie postawiono prawdziwe drewniane łóżko. Jego właściciel schodzi stamtąd, stając na barkach kolegi”.
     
        Tak koszmarne warunki zmuszały  bardziej przedsiębiorczych mieszkańców do brania spraw w swoje ręce i stawiania „dzikich domków” na terenach działkowych na  ówczesnych obrzeżach Warszawy. W celu wygrania z urzędnikami ludzie  stawiali taki domek w tempie godnym najlepszych przodowników pracy. Zaczynano w sobotę po południu, w poniedziałek rano domek stał gotowy, a wtedy nie dało się go już zlikwidować – urzędnikom pozostawało usankcjonować stan rzeczywisty i nałożyć niewysoką karę za samowolkę budowlaną.
     
        Niektóre takie domy , wybudowane na własny użytek przez fachowców, murarzy i cieśli, miały wszelkie wygody i – według mieszkańców – standardem biły na głowę budowane przez państwo mieszkania w blokach.
     
        W zrujnowanej Warszawie nie było jak się umyć, potrzeby fizjologiczne załatwiano wśród gruzów, śmieci wyrzucano na ulice lub zakopywano, a ruiny długo ukrywały zwłoki ludzi i zwierząt. Ocalałe starsze budynki były zagrzybione, a szczury grasowały nawet w ciągu dnia. Sytuację higieniczną pogarszały też zniszczenie systemów wodociągowych i kanalizacyjnych.
     
               Przewidując problemy mieszkaniowe już 7 września 1944 roku komunistyczny Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o komisjach mieszkaniowych, który wprowadzał pojęcie przydziału „na każdego mieszkańca przestrzeni mieszkalnej, odpowiedniej do jego zawodu, stanu zdrowia i stanu rodzinnego”.
     
               Na mocy tego aktu gminy zyskały prawo dokwaterowywania lokatorów do mieszkań „niedoludnionych” oraz regulowania sposobu zajmowania pomieszczeń mieszkalnych. Przewidziano także przebudowę większych mieszkań na mniejsze, pozbawiono właścicieli budynków swobody dysponowania lokalami, zniesiono wolny najem i wprowadzono zasadę przydziału powierzchni mieszkalnej zależnie od norm kwaterunkowych.
     
         Do dziś zachowało się mnóstwo mieszkań, które wyodrębniono na mocy tego dekretu. Kilkupokojowe przedwojenne mieszkania dzielono na kilka mieszkań. Zwykle na jeden pokój przypadała jedna rodzina. Kuchnie i łazienki były wspólne – karierę zrobiło słowo „używalność”, mówiło się na przykład o „pokoju z używalnością kuchni”.
     
          Niekiedy mieszkanie dzielono nie zważając na funkcje pomieszczeń: ktoś dostał łazienkę, ktoś inny kuchnię.
     
          Przy tej okazji komuniści realizowali nową wizję społeczeństwa polegającą na zdegradowaniu „przebrzmiałych klas” - burżuazji i arystokracji.
     
          Siłowe przejmowanie mieszkań przez nową władzę stanowiło powszechną praktykę: oficerowie Wojska Polskiego, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa i milicjanci wysyłali podwładnych, by wyrzucali mieszkańców upatrzonych przez siebie mieszkań na bruk.
     
          Życie po wojnie oznaczało konieczność zmierzenia się z kwaterunkiem.  Na początku – wspomina pani Elżbieta – my wchodziliśmy głównym wejściem, oni wejściem dla służby. To była jedna rodzina, matka z córkami. Zajęły służbówkę z oknem, jasną kuchnię, przedpokoik i olbrzymi pokój. My zajmowaliśmy dwa dalsze pokoje: jeden rodzice, drugi ja z bratem. Nasze części oddzielało przepierzenie z dykty. Na końcu była łazienka. Tak więc one miały kuchnię, my łazienkę. Najpierw gotowaliśmy w naszym pokoju, na „kozie”. Potem, jak doprowadzili gaz, ojciec przerobił łazienkę i wstawił do niej kuchenkę. (…) Siedząc na sedesie, mogłam w garnku mieszać…”.
     
           Osobliwe towarzystwo zastał w swoim praskim mieszkaniu Kazimierz Piechotka:  „W moim mieszkaniu (…) w jednym pokoju mieszkała Zuzia Haake, córka sąsiadów, pod których opieką, wychodząc do powstania, zostawiłem mieszkanie i psa, w drugim ruski major z żoną i córką, a w kuchni – uzbrojony w karabin ordynans. W maleńkiej łazience wanna była wypełniona węglem, na nim leżały worki ze zdobyczną wełną, a na wierzchu kilka nieczynnych aparatów radiowych w drewnianej oprawie. Do mycia służyła wszystkim duża, emaliowana miednica, ustawiona na środku kuchni na taborecie. Wodę grzało się w wielkim garnku na blasze węglowego kaflowego pieca z fajerkami
     
          Wanda Daszkowska w „Modzie i Życiu” przekonywała, że odpowiednie zaaranżowanie przestrzeni może zapobiec konfliktom: „We wspólnej kuchni terenem burzliwych „zderzeń” może być zarówno jedyny stół kuchenny, jak i jedyny schowek czy spiżarka służąca do przechowywania naczyń kuchennych, zapasów żywnościowych itp. Atmosferze „bojowej” towarzyszy jednak zwykle (o dziwo!) zupełny brak inicjatywy, aby jakoś lepiej i wygodniej urządzić kuchnię. A przecież problem „wspólnej kuchni” jest możliwy do rozwiązania. Postarajmy się tylko zracjonalizować urządzenie naszej kuchni, a przekonamy się, że konieczność wspólnego z niej korzystania przestanie być powodem denerwujących nieporozumień”.
     
         Rady radami, a życie w ciasnocie rządziło się innymi prawami.
     
    CDN.
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Ruch przodowników miał być jednym z filarów, na których opierał się PRL.  Budził on jednak wiele kontrowersji i sprzeciw znacznej części robotników.
     

         Wyraziste postacie ludzi pracy w jakimś sensie miały uwiarygodniać system, który podjął się zadania przebudowy Polski i Polaków na modłę sowiecką. Mia być filarem, ale nie był. Pod warstwą propagandowego pudru bowiem kryły się zwyczajne ludzkie przywary, które w sprzyjających warunkach zaczynały stanowić problem.
     

        Współzawodnictwo było bardzo podatne na różnego rodzaju przestępstwa gospodarcze – zawyżanie wyników, malwersacje finansowe, defraudacje. Ulegali temu nawet ci, którzy mieli być przykładem dla innych.
     

        W 1952 roku w Łodzi wybuchła  afera murarska. Toczyła się tam sprawa przeciwko Marianowi Korytowskiemu podejrzanemu o sfałszowanie wyników pracy Wacława Lesiewicza – murarskiego rekordzisty Polski.
     

        Urodzony w 1920 roku Korytowski walczył w powstaniu warszawskim, w szeregach Armii Krajowej. Dosłużył się stopnia podporucznika, a za wojenne dokonania otrzymał liczne odznaczenia. Po wojnie podjął pracę w łódzkim Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, gdzie pracował ww. Leśkiewicz.
     

        Jednak w środowisku łódzkich budowlańców rewelacyjny wynik Leśkiewicza szybko zaczął budzić podejrzenia. Sprawą zainteresowali się ubecy. W trakcie przesłuchania jeden ze świadków zeznał, iż  usłyszał od Korytowskiego, że: „robiono kanty, ale mądrze”.
     

        Z zeznań innych wynikało jednoznacznie, że pobicie rekordu Polski Wacław Lesiewicz zawdzięczał tylko i wyłącznie fałszerstwom.
     

        Ciekawe, że wśród świadków zeznających w tej sprawie nie było Lesiewicza, choć to przecież jego wynik sfałszowano, czyli po prostu zawyżono, i to tak bardzo, że przodownik dostał za to nagrodę.
     

        Ostatecznie  UB uznało jednak sprawę za przedawnioną, choć wszystko działo się zaledwie parę lat wcześniej. W uzasadnieniu napisano, iż  „postanowiono śledztwo zaniechać z uwagi na niecelowość”.
     

        Na wysokim szczeblu zadecydowano zapewne, iż  upublicznienie tej sprawy mogło rzucić cień nie tylko na konkretnego rekordzistę, ale w pewnym sensie, na cały ruch przodownictwa.
     

        Lesiewicz zniknął jednak z prasy.
     

       Rekordy, nagrody i prasowy poklask to tylko część zagadnienia nazwanego przodownictwem pracy. Była też inna, mniej oficjalna i mniej przyjemna – w każdym razie dla przodowników. Gazety o tym nie wspominały. Było jednak wiadomo, że przodownicy pracy z roku na rok stykali się z coraz większą ludzką niechęcią.  Ludzie tracili cierpliwość. Praca była ciężka, zarobki nędzne, a agitacja trudna do zniesienia.
     

        Reakcje władz na okazywaną przodownikom niechęć były przesadzone. Na przykład gdy niejaki Jan Fruzyński nazwał publicznie przodowników „wariatami”, natychmiast zainteresowała się nim bezpieka.  Na szczęście udało się mu jakoś wywinąć. Mniej szczęścia miał Wilhelm Gałęziowski elektryk w kopalni „Ludwik” w Zabrzu, który w 1951 roku w czasie kłótni z  przodownikiem pracy Leonem Kowolikiem nazwał go „wyścigową świnią”.
     
     
        Kowolik był wyróżniającym się górnikiem kopalni „Ludwik”. W grudniowym numerze „Górnika” z 1950 roku ukazał się o nim duży  artykuł, w którym pochwalił się, że wykonał ponad 280 procent normy. Przywołując rekordy Kowolika próbowano uzasadnić  słuszność wprowadzenia nowych, czyli wyższych, norm w górnictwie.
     
     
       W 1952 roku został odznaczonym orderem Sztandar Pracy II klasy , miał także  dwa Brązowe Krzyże Zasługi oraz  złotą i srebrną odznakę „Przodownik Pracy”.


         Dwa lata później  Gałęziowski w czasie scysji z żołnierzem wykrzyczał, iż  „Wojsko Polskie i demokracja są faszystowskie”.
     
     
          Tego bezpieka nie mogła już darować i sporządziła przeciwko niemu akt oskarżenia, obwiniając go o obrazę znanego przodownika pracy i krytykę obowiązującego systemu politycznego. Na mocy wyroku sądu został skazany na karę roku pozbawienia wolności.
     
     
               Czasami, kiedy nie można było dopaść górnika przodownika, atakowano jego wizerunek. Tak właśnie było 18 października 1952 roku, kiedy to Zygmunt Zielonka rozbił gablotkę i zabrał zdjęcie  Franciszka Szindlera – przodownika pracy z kopalni „Bolesław Śmiały”. Po przesłuchaniu odniósł zabrany portret i zobowiązał się też do pokrycia kosztów naprawy gablotki.
     
     
             29 sierpnia 1955 roku do portierni kopalni „Stalin” listonosz przyniósł kopertę bez znaczka zaadresowaną do przodownika pracy Józefa Szulca. W środku znajdował się list z ostrzeżeniem za „ wysługiwanie się reżimowi warszawsko-sowieckiemu i działanie na szkodę narodu polskiego. Wydajna praca – to pomoc Sowietom w ograbianiu naszej Ojczyzny, to rabunek bogactw naszego kraju. Tytuł tzw. „przodownika pracy” – to tytuł zdrajcy narodu, szkodnika polskiego społeczeństwa” Ostrzeżenie podpisał tajemniczy „Gryf” należący do antykomunistycznej organizacji „Krzyż”.
     
     
          List oczywiście trafił do UB, która wszczęła śledztwo, w trakcie którego ustalono, iż podobne ostrzeżenia otrzymało także kilku innych przodowników w Sosnowcu.
     
     
           Bezpieka i współpracująca z nią MO objęły ich ochroną, która polegała na tym, że w czasie, kiedy górnicy szli do pracy i z niej wracali, teren „na całej przestrzeni patrolowały patrole funkcjonariuszy MO w celu zabezpieczenia ich, aby wspomniana organizacja nie zastosowała wobec ich aktu terroru”. Jednocześnie  przydzielono im „dobrych członków partii, którzy (…) mieli na zadaniu obserwowania ich na dole kopalni podczas pracy”.
     

               Ostatecznie ubecy ustalili, iż sprawcą był Ryszard Kozielewski, który służył w armii gen. Andersa, a po powrocie do kraju zatrudnił się jako kierowca. W latach 1951–1953 kierował organizacją przeciwstawiającą się ustrojowi komunistycznemu. W roku 1953 dostał za to wyrok czterech lat więzienia, ale w 1955 roku został zwolniony i znalazł zatrudnienie w kopalni „Stalin”. Wkrótce potem rozpoczął „antyprzodowniczą” działalność, pisząc ww. listy.  Produkował też ulotki, które rozrzucał w jednym z górnośląskich kościołów.
     
     
          W końcu 1955 roku Kozielewski zwerbował do swojej organizacji trzech członków, a kiedy dołączyli inni, zaczął planować działalność na większą skalę. Wyniesione z kopalni materiały wybuchowe zamierzano użyć do niszczenia komunistycznych pomników.
     

               Organizację rozbito na podstawie donosu od konfidenta UB o pseudonimie „Lisek”. Kozielewskiego zatrzymano pod koniec marca 1956 roku.
     
     
          Proces grupy odbił się sporym echem w komunistycznej prasie. Relacjonowała go m.in. „Trybuna Robotnicza”. Mimo, iż Kozielewski wyraził skruchę sąd skazał go na 15 lat więzienia. Pozostali członkowie organizacji otrzymali niższe wyroki.


          W 1962 roku Kozielewski zwrócił się z prośbą do Rady Państwa o przedterminowe zwolnienie, ale została ona odrzucona.
     

         Żartem historii jest fakt, iż najwybitniejsi przodownicy w górnictwie z Pstrowskim na czele doświadczenie zdobywali na kapitalistycznym Zachodzie. To tam nauczyli się nowoczesnych metod pracy w kopalniach, które zastosowali i po powrocie do kraju.  I tak np. Czesław Zieliński zaprojektował siekierę podobną do tej, której używał we Francji. Poza tym we Francji nauczył się dbać o sprzęt, na przykład codziennie ostrzył swoją siekierę.
     
     
          Stosował też specjalne koryta, którymi transportował urobek. Otwory wiercił także metodą, która nauczył się we Francji. Także inni reemigranci francuscy przywieźli ze sobą specjalne siekiery, o ostrzu pochylonym pod nieco innym kątem niż  siekiery stosowane w polskich kopalniach. 
     
     
          W ten sposób efektywne metody z kopalni z krajów kapitalistycznych przyczyniały się do bicia rekordów w kopalniach państwa socjalistycznego.
     
     
          Po 1956 roku coraz ciszej było o przodownikach, sporadycznie wspominano  sławnych przodownikach, trochę częściej pisano o przodujących brygadach, czy  zakładach. Ograniczenie  współzawodnictwa bardzo pozytywnie wpłynęło na  polepszenie bezpieczeństwa pracy w kopalniach.
     

          W 1982 roku zniesiono odznaki przodownika pracy. Idea zmarła,  niedługo potem o przodownikach zapomnieli ludzie.

     
    Wybrana literatura:
     
    A. Janikowski – Trzysta procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL
    Z. Markocki -  Propagandowe oddziaływanie na rozwój ruchu przodownictwa i współzawodnictwa
    H. Wilk Hubert -  Kto wyrąbie więcej ode mnie?  Współzawodnictwo pracy robotników w Polsce w latach 1947-1955
    H. Makarewicz, W. Pental -  802 procent normy. Pierwsze lata Nowej Huty
    W. Roszkowski - Najnowsza historia Polski 1945–1956
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W odbudowywanej z gruzów Warszawie oraz w budowanej Nowej Hucie przodownicy pracy byli budowlańcami.
     
     
          Najbardziej znanym  przodownikiem murarzem wczesnego okresu przodownictwa w stolicy był Michał Krajewski. Ten przedwojenny komunista, po wojnie zaczął stosować system pracy trzyosobowej, czyli trójek murarskich.
     
     
            W 1948 roku norma dla murarza wynosiła 700 cegieł, co w przybliżeniu dawało 1,67 metra sześciennego muru dziennie. Pewnego dnia Krajewski wzniósł mur z 3400 cegieł rozbiórkowych. Potem jeździł po budowach i zachwalał zalety systemu trójkowego.
     

               Drugą sławą tamtych lat był Józef Markow. Za swoje dokonania dostał Order Sztandaru Pracy I klasy. On i Krajewski zostali posłami na sejm PRL w 1952 roku.
     
     
               Trzecim był Jan Chojnowski. To właśnie dzięki takim ludziom jak Krajewski, Markow czy Chojnowski „warszawskie tempo” było synonimem szybkości w budownictwie. Szybkość nie szła jednak w parze z jakością.
     
     
            W 1949 roku w Ministerstwie Budownictwa postanowiono,  aby na nowo powstającym osiedlu na Mokotowie budować szybkościowce, czyli bloki mieszkalne stawiane w bardzo szybkim tempie. Inżynierowie wykonali projekt trzypiętrowego bloku, a na jego wzniesienie budowniczowie dostali od ministerstwa 85 dni – taka była wtedy mniej więcej norma. Warszawscy przodownicy pracy postanowili, że dom powstanie w krótszym czasie.
     
     
            Plan budowy szybkościowca wielokrotnie modyfikowano, aż w końcu stanęło na tym, że robotnicy są w stanie wznieść budynek w 14 dni, i to nie w stanie surowym, ale z wykończonymi klatkami schodowymi i instalacją wodno-kanalizacyjną.
     
     
            Ostatecznie, kosztem niewyobrażalnego wysiłku, robotnicy dwunastego dnia  ułożyli dach. 3 września 1949 roku blok oddano do dyspozycji Ministerstwa Budownictwa, które postanowiło uczcić zakończenie budowy małą uroczystością, na której Marian Spychalski rozdał kilkudziesięciu robotnikom odznaki  Odbudowa Warszawy.
     
     
            W trakcie budowy (w latach 1950-1952) Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, która miała być wizytówką miasta oraz komunistycznej władzy, rekordy biło wielu budowniczych. W ówczesnej warszawskiej prasie pełno było zdjęć przodowników pracujących przy budowie MDM-u. Wśród nich był Marian Czajka, który zimą wyrabiał 380 procent normy. Była i kobieta przodownica – Rozalia Korlak i jej „skromne” 160 procent.
     
     
          Warszawskie gazety pisały o nich  jak o gwiazdach sportu, bo i natura współzawodnictwa pracy miała w sobie coś z rywalizacji sportowej.
     
     
          W drugiej połowie 1951 roku nastąpiło zwieńczenie współzawodnictwa w Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej.  „Dziś, o 7.30, trójka szklarska podjęła próbę pobicia rekordu Polski – napisał 24 sierpnia 1951 roku  „Express Wieczorny” -  Trzech przodowników w ciągu 8-mio godzinnego dnia pracy oszkli przypuszczalnie 200 okien. Pierwszy meldunek brzmi: Przez pół godziny trójka wprawiła 19,32 metra kw. szkła 3 mm. Stanowi to ponad 300 proc. normy. Niemniej, z każdą minutą wydajność pracy się zwiększa. O wynikach ostatecznych dowiemy się z jutrzejszego numeru naszego pisma”.
     

          Gazeta wyraźnie budowała napięcie, jak pisano o jakimś meczu, którego wynik był nieznany. A może się nie uda?  Udało się. „Jak donosiliśmy we wczorajszym numerze, trójka szklarska Bogdan Śladowski, Józef Gutowski i Kazimierz Michalski pod kierownictwem Zygmunta Zmorzyńskiego – napisano następnego dnia - przystąpiła w bloku nr 7c w MDM do próby pobicia rekordu Polski w szkleniu. Próba ta została uwieńczona sukcesem. (…) nowy rekord w szkleniu szyb 3 mm 209,84 m kw. w ciągu 8 godzin, co stanowi 510 proc. normy. (…) Zwycięska trójka wzywa do współzawodnictwa i bicia rekordów inne zespoły szklarskie. (…) Zygmunt Zmorzyński, pod kierunkiem którego pracuje trójka, jest jednocześnie przodującym korespondentem naszego pisma”.
     
     
            W trakcie odgruzowywania całkowicie zniszczonego Muranowa budowniczowie w 1951 roku zobowiązali się załadować 60 tysięcy metrów sześciennych pozostałości po domach.  Wedle ówczesnych obliczeń w jednym tylko miesiącu odbudowy Warszawy 135 tysięcy pracujących ochotniczo osób ładowało 35 tysięcy metrów sześciennych gruzów tej dzielnicy. Inżynierowie szybko zrozumieli, że najlepszym sposobem usunięcia zniszczonego materiału budowlanego będzie doprowadzenie do danego kwartału miasta linii kolejowej i wywożenie resztek pociągami. Tak postąpiono  na Muranowie. Przy torach pracowały koparki. Doświadczony operator potrafił załadować pociąg złożony z 26 wagonów w ciągu dwóch godzin. Tory często zmieniały położenie – na oczyszczonym terenie likwidowano trakcję i przesuwano ją w inne miejsce. Tam gdzie można było doprowadzić torów, gruz wywożono furmankami i ciężarówkami.
     
     
            W 1951 roku z Muranowa wywieziono około 300 tysięcy metrów sześciennych gruzu, który częściowo wykorzystywano do regulacji Wisły. Jednocześnie  oceniano, że do wywiezienia pozostało jeszcze niemal 2 miliony metrów sześciennych gruzu. Dlatego organizowano różne akcje społeczne – w czasie jednej z nich usunięto 18 tysięcy metrów sześciennych gruzu.
     
     
           Po usunięciu gruzu przystąpiono do budowy nowego Muranowa. Grupa architektów, z Szymonem Syrkusem, Bohdanem Lachertem i małżeństwem Brukalskich na czele, podjęła się trudnego zadania wskrzeszenia Muranowa.
     
     
            Przy budowie Muranowa pracowało także wielu przodowników pracy, o których wyczynach informowała ówczesna prasa. Na przykład o brygadziście Stanisławie Majchrowskim, którego zespół wykonywał 200 procent normy. Jeszcze lepsze wyniki osiągał Zbigniew Ameryk, który na jednym z muranowskich osiedli pobił rekord – w ciągu 4 godzin wymurował ponad 25 metrów kwadratowych ścianek działowych. Z kolei młodzieżowa brygada murarska ZMP Włodarczyka zobowiązała się – dla uczczenia trzydziestej trzeciej rocznicy powstania armii sowieckiej – do oddania jednej kondygnacji budynku na 18 dni przed ustalonym terminem.

     
            W filmie „Przygoda na Mariensztacie” można zobaczyć sceny, w których kobiety wykonują prace murarskie. Tak w rzeczywistości – kobiety także brygady budowlane, które na początku wykonywały prace pomocnicze, ale po pewnym czasie na budowach pojawiły się kobiece trójki murarskie.
     

               Pierwszy poważny sukces kobiety odniosły na budowanym od podstaw osiedlu na Mirowie. Osiągnięcie było w pewnym sensie historyczne, gdyż przed nim nie było jeszcze rekordów pracy zespołów kobiecych.
     
     
             Na początku lipca 1949 roku trzy trójki murarskie kobiece ustanowiły rekord. W ciągu ośmiu godzin (z godzinną przerwą) Genowefa Michałek, Stefania Kropielnicka i Krystyna Molenda wraz z pomocnicami ułożyły ponad 11 300 cegieł, co dało mur o rozmiarach przekraczających 30 metrów sześciennych. Dla zespołu murarskiego kobiet norma dzienna wynosiła wtedy nieco ponad 1700 cegieł. Oznacza to, że zespół wykonał 740 procent normy.
     
     
             Wśród przodowników z Nowej Hucie najważniejszy był  Piotra Ożańskiego –  podobno sportretowany przez Andrzeja Wajdę w „Człowieku z marmuru”  jako Mateusz Birkut.
     
     
            Urodził się we wsi Mołodycz w 1925 roku. Po wojnie walczył z UPA w Bieszczadach w oddziale Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.  Do Nowej Huty trafił w 1950 roku, po odbyciu trzyletniej służby wojskowej. Szybko dał się poznać  jako pierwszorzędny murarz.
     
     
            We wrześniu 1950 roku dwunastoosobowy zespół murarski Piotra Ożańskiego i Stanisława Szczygły z 51 brygady ZMP w Nowej Hucie ułożył ponad 86 tysięcy cegieł w ciągu ośmiu godzin. Rekord pobito w ramach zobowiązań realizowanych dla uczczenia trzydziestej trzeciej rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej.
     
     
              Władza dbała, aby było o nim głośno – widać go na zdjęciu w reportażu Sławomira Mrożka poświęconym budowie nowego, robotniczego miasta zamieszczonym w krakowskim „Przekroju”.
     

               Sam Ożański umacniał swój wizerunek, pozując do zdjęć i obrazów, udzielając się publicznie.  No i murował domy. Czy też raczej układał cegły, bo to, co robił podczas swoich quasi-sportowych wyczynów, miało więcej wspólnego z wyścigami niż solidną murarką. Ściany czasem odchylały się od pionu nawet o 10 stopni, ale na szczęście nigdy się nie zawaliły.
     

          Jednocześnie pił coraz więcej, staczając się po równi pochyłej. Mimo że zarabiał bardzo dobrze, wszystko przepijał – przehulał też mieszkanie i meble. Bywał pijany na oficjalnych spotkaniach, stając się problemem dla swoich mocodawców. Zalany w trupa był nawet wtedy, kiedy Nową Hutę odwiedziła delegacja z Korei Północnej. Na akademii pierwszomajowej potykał się o własne nogi.
     

          Gdy chciał się ożenić, okazało się, że narzeczona była niepełnoletnia i z tego powodu urzędnik nie chciał młodym udzielić ślubu.  Ożański opuścił urząd bez ślubu. Żył z tą młoda kobietą jak z żoną, doczekali się dwóch synów. Jednak wraz z pogłębianiem się choroby alkoholowej coraz bardziej zaniedbywał rodzinę. Ostatecznie porzucił rodzinę.
     
          Zmarł w czerwcu 1988 roku w Krakowie.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Ostatnio poruszyła się akcja w sprawie hejtu, w sensie żeby nie czynić. Co ciekawe nie czynią jej osobniki dotknięte hejtem w sposób szczególny, jak Rafał Ziemkiewicz, Jaok z pyta.pl czy Łukasz Warzecha, lewicowy publicysta Rafał Otoka-Frąckiewicz. Że nie wspomnę o Januszu Korwin-Mikke, który jest tu osobną instytucją hejtowaną. Problem podnieśli Dawid Myśliwiec. Tomasz Rożek i Jakub Wiech. Przy czym Uwaga! Naukowy Bełkot spuścił trochę z tonu nagrywając drugi film na temat. Nie odnosi się jednak do podstawowych zarzutów, że działali wspónie i w porozumieniu niejawnym. Nawet podział ról mają bo on odgrywa biedaczysko nieszczęsne a Hałabała pisze pozwy. Pierwsze ich filmy zostały zmiażdżone wystarczająco, dlatego skupie się na tym czwartym filmie, pierwszym z nowej serii. Uwaga! Naukowy Bełkot mówi, że kaski żadnej nie wziął. On może nie ale jakaś fundacja?

    Teza, że Jutub i Tłiter są ich miejscem pracy jest tak fałszywa, że się to w pale nie mieści. Ich miejscem pracy jest pokój czy jakaś sala, gdzie nagrywają. Relacje w pracy to relacja z jakimś operatorem kamery, czy innymi ludzmi z którymi mają umowę i im płacą. Albo płaci im kto inny, ten sam kto płaci występujacym przed kamerą. Rozumiecie o co mi chodzi? Nie chcę wchodzić w dialektyzmy, że któryś tam nie płaci operatorowi, tylko firma płaci itp. Wiadomo, że w miejscu pracy mogą być osoby zatrudniane przez różne podmioty i robiące różne rzeczy. Nawet fizycznie w jednym miejscu nie muszą być fizycznie. W każdym razie widzowie i komentatorzy nie pozostają w stosunku pracy i pokrewnym z Myśliwcem i on im nie płaci za czynności.

    Jest tak, jakby powiedzieć że miejscem pracy prezentera telewizyjnego jest każde miejsce, gdzie oglądają telewizję. Miejsce pracy redaktora gazety to każde miejsce, gdzie ktoś rzeczoną gazetę czyta? Nie można być aż tak głupim żeby tego nie rozumieć dlatego zła wola tu musi być.

    Mamy tu przykład inżynierii społecznej, czyli zmiany postrzegania zjawisk w społeczeństwie. Obserwujemy pierwszy etap, czyli pokazanie ofiary. Ofiara i jej łkanie ma strollować społeczeństwo, że jest pokrzywdzona bo jest ofiarą. Przykładem niech będzie Joanna od żelka itp. Przy czym często ofiara jest wykreowana sztucznie i zjawisko nie dotyka jej, albo w znikomym stopniu. Kierownik Jeziora na ten przykład konfrontował się z hejterstwem twarzą w twarz na żywca w realu. A ci co? Jak już widzimy ofiarę to pojawia się postulat. Sposób zaradzenia jej niedoli. W tym wypadku wprowadzenie elektronicznej regulacji unijnej dowodowej osobistej. Bez podania numeru nie będzie można nigdzie założyć konta i w ogóle nic. Dzięki czemu nie będzie można prostować ściemy, jaką nam wciskają bo prawdomówców się zablokuje totalnie jako hejterów.

    Czym jest zatem ów hejt? W pierwszym etapie wyciągają jakieś straszliwe przykłady, jak werbalne obcinanie języka sekatorem, nie o to jednak chodzi. Cennych wskazówek dostarcza pozew Hałabały. Otóż Hałabała pozwał Otokieła i tam w tym pozwie jest prawdziwy sens przeprowadzonych działań. Np to:

    image

    Mam nadzieję, że pozew zostanie upubliczniony bo tak naprawdę chodzi o zakneblowanie pokazujących prawdziwe oblicze GLOBCia.

    Mamy też mroczną stronę działalności Hałabały, który uprawia hejt wyzywając ludzi od denialistów klimatycznych. Próbował wywalić z roboty Zbója Kroćpoka, za puszczenie dzieciom w szkole filmu o manipulacjach prognozami pogody. Próbował wywalić Grzegorza Chociana z Państwowej Rady Ochrony Przyrody. I w tym kontekście trzeba rozpatrzeć strumień wyzwisk pod jego adresem. Jeśli takiej działalności nie zakażemy a skupimy się tylko na hejcie to coś jest z nami nie tak.

     

     

    Uwaga! Naukowy Bełkot wycofuje się z całej akcji mówiąc rozwlekle, że on tylko o Jutubie się wypowiadał, że nie ma mechanizmów. Otóż ma. Duży hejt może być przy okazji dużych zasięgów, a te dają kasiorę. Niech zatrudni więc moderatora, który wpisy będzie kasował i Uwaga! Naukowy Bełkot nie będzie ich widział i nie będzie ich czytał. I niech nie biadoli, bo jakoś Korwin Krul i Zimniak nie biadolą. Do Tuska niech idzie żeby zobligował policję do łapania hejterów. W ten sposób elektorat Tuska na tyle stopnieje, że PiS wygra następne wybory.

    Na zakończenie liczne linki, m. i. Kierownik Jeziora komentuje sprawę pisemnie:

    https://twitter.com/WolnoscO/status/1726955641896632485

    https://www.salon24.pl/u/lukaszwarzecha/1340253,zale-mysliwca-rozka-i-krasnala-przypadek

    https://twitter.com/rafalhubert/status/1726892483735425396

    https://twitter.com/GChocian/status/1727029915466494009

    https://youtu.be/k3KFza3CCPw?si=7iSMCDXy6ypwxZrv

    https://youtu.be/KKQdAgqPD_Y?si=yc99Zb08oy0REw6W

    Na fotce: Jakub Wiech, żródło: Internet. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Następcą Pstrowskiego komuniści ogłosili górnika-ormowca Bernarda Bugdoła.
     

               Życie nie znosi pustki, tak więc w kilka dni po śmierci Pstrowskiego w górnośląskiej prasie ukazał się list-apel młodych, którzy zadeklarowali kontynuację wyścigu pracy.

     
              Pod wezwaniem podpisali się rekordziści przemysłu węglowego – wspomniany już Bernard Bugdoł i jego brat Rudolf. Zgodnie z obowiązującym zwyczajem podkreślili zasługi Pstrowskiego jako inicjatora współzawodnictwa pracy w Polsce.


               Apel Bugdołów pojawił się więc w chwili, w której rządzący komuniści utracili swojego bohatera, dlatego poszukiwali nowych. Bracia dobrze się do tej roli nadawali.
     
     
            W całym zagłębiu rywalizowało przynajmniej kilku górników, którzy osiągali rewelacyjne wyniki, choćby Zieliński albo Meisner. Początkowo wydawało się, że następcą Pstrowskiego powinien być Thiel – jego dawny rywal. Ostatecznie zadecydowano o wyborze Bugdoła na kontynuatora zmarłego przodownika. Spełniał on wszystkie wymogi propagandowe.
     
     
           Bernard Bugdoł pochodził z górniczej rodziny, która przed wojną mieszkała w Chropaczowie, obecnie dzielnicy Świętochłowic. Rodzinie się nie przelewało, dlatego mały Bernard wiele czasu spędzał w biedaszybach i na hałdach. Po zajęciu Śląska przez Niemców  został wozakiem i ładowaczem w kopalni.   W 1944 roku został wcielony do niemieckiej armii, z której uciekł i przeszedł na stronę aliancką w okolicach Aachen w Nadrenii Północnej- Westfalii.
     
     
             Do Polski wrócił na początku stycznia 1946 roku i już na początku lutego wstąpił do ORMO. W  zachowanej ormowskiej ankiecie napisał, iż  w latach 1946–1948 wyjeżdżał z żołnierzami do Zabrza, Gliwic, Dąbrowy Górniczej, a także do okręgu częstochowskiego. W czasie tych wyjazdów zabezpieczał lokale wyborcze i zajmował się „likwidacją band”.  Za swoje zasługi dla utrwalania władzy komunistycznej dostał  brązowy medal „Za zasługi dla obronności kraju”.
     
     
           Pracując w kopalni nadal pozostawał w ORMO, gdzie w latach 1949-1954 roku był członkiem sztabu miejskiego w Zabrzu, a potem, do roku 1958 w sztabach miejskich w Katowicach, a następnie w Rudzie Śląskiej.
     
     
             W kopalni stworzył zgrany zespół z bratem Rudolfem i Stanisławem Tusekiem. W trakcie pracy wpadł na  pomysł prowadzenia – w gwarze górniczej „pędzenia” – dwóch chodników jednocześnie.
     
     
           Oficjalnie wykonał 500 procent normy, choć wielu kwestionowało ten wynik, przekonując, że dyrekcja kopalni do wyników Bugdoła wliczała węgiel wydobyty przez więźniów i uczniów.
     
     
          Wedle relacji w osiąganiu takich wyników pomagała mu nieortodoksyjna dieta. Na dół – na szychtę – brał sześć pajd chleba „ze szmalcem”, które popijał kawą z łojem. Po ciężkiej szychcie  zjadał 30 klusek ziemniaczanych.  


           Władze doceniły jego zaangażowanie – szybko awansował na nadgórnika. Został także instruktorem w Komitecie Wojewódzkim PPR.
     
     
           Coraz rzadziej pracował w kopalni, jeździł od kopalni do kopalni, przekonując górników do przodownictwa pracy. Wkrótce kierował już całym śląskim współzawodnictwem.
     
     
          W 1949 roku powierzono mu w wieku 27 lat kierowanie kopalnią „Zabrze- Zachód” . Rębacz dołowy po półrocznym kursie zarządzania firmą zasiadł w dyrektorskim fotelu. Takie rzeczy możliwe były tylko w komunizmie.
     
     
           Towarzysz Bugdoł – oprócz wierności komunizmowi - miał jeszcze jedną zaletę – był stosunkowo młody i nie istniało zagrożenie, że zejdzie przedwcześnie jak Pstrowski.
     
     
           Na kongresie zjednoczeniowym PPS i PPR zasiadał w prezydium, widać go na zdjęciu z Hilarym Mincem.
     
     
          Z powodu błyskawicznego awansu oraz gorliwego wspierania komunistów Bugdoł  był nielubiany przez robotników. Parę razy poleciały w jego kierunku kamienie i cegły – znany przodownik był zmuszony salwując się ucieczką. Dostał też kilkadziesiąt anonimów, w których grożono mu śmiercią.
     
     
            W 1952 roku skończył Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie. W tym samym roku został posłem na Sejm PRL, odznaczono go także Orderem Sztandaru Pracy.
     
     
           Oprócz pełnienia funkcji dyrektora kilku kopalni, w latach 1949-1952 był również prezesem klubu sportowego Górnik Zabrze.
     
     
           Po 1956 roku był inspektorem w Bytomskim Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego.
     

            28 listopada 1988 wszedł w skład Honorowego Komitetu Obchodów 40-lecia Kongresu Zjednoczeniowego PPR – PPS – powstania PZPR.
     

          Zmarł w sierpniu 2008 roku w Bytomiu.
     

               Model peerelowskiego współzawodnictwa był prosty – im górnik osiągał lepszy wynik i im większą wykazywał czołobitność wobec władzy, tym nagroda była większa.
     
     
               Najlepsi, najbardziej gorliwi górnicy otrzymywali – jak Bogdoł – kierownicze stanowiska i tyle ich pod ziemią widziano. Pozostawała luka, a zapotrzebowanie na bohaterów nie malało.
     
     
             Po zajęciu przez Bugdoła dyrektorskiego stołka należało znaleźć kolejnego rekordzistę, który miał właściwą biografię i poglądy.
     
     
               Został nim kolejny ormowiec, Franciszek Apryas z małopolskich Brzeszcz. Apryas urodził się w roku 1909, a 1928 roku znalazł zatrudnienie w kopalni „Brzeszcze”, która była jedyną przedwojenną kopalnią w rękach polskiego państwa, reszta znajdowała się w posiadaniu kapitału prywatnego, przede wszystkim niemieckiego.
     
     
            Po wyparciu w 1945 roku  Niemców z miasta. Apryas razem z innymi utworzył oddział pilnujący kopalni, który uzbroili się sam, zbierając z pól porzuconą niemiecką broń.


             W 1947 roku przystąpił do ruchu przodowników pracy. Osiągał tak dobre wyniki, iż na zabawę sylwestrową 1947 roku zaproszono go do Warszawy. Za dobrą prace dostał radioodbiornik, a potem władze wysłały go na wczasy do Czechosłowacji, gdzie spotkał innych przodowników.
     

            W styczniu 1949 roku wprowadzono w górnictwie nowe znacznie wyższe normy i właśnie wtedy, w marcu, Apryas rzucił wezwanie – z okazji 1 Maja i Kongresu Pokoju zobowiązał się do wykonania 300 procent nowej normy.
     
     
            Koledzy go przeklinali, gdyż on i jemu podobni przodownicy doprowadzili do znacznego zwiększenia norm, którego efektem było obniżenie zarobków. Ponadto wielu górników otrzymało w trakcie reformy rolnej kawałek ziemi i pracę w kopalni traktowali jako dodatkowe źródło zarobku.
     

               Gdy w listopadzie 1949 roku Apryas w kopalni w Jawiszowicach nadzorował pracę niemieckich jeńców doszło do bójki. Sprowokowani przez niego Niemcy rzucili się na niego i tylko odsiecz innych  polskich robotników, wśród których byli żołnierze-górnicy, uratowało mu życie.. Od tego czasu Apryas na dole pracował w obstawie kilku górników.
     
     
              Pod koniec roku odznaczony został najważniejszym w PRL-u orderem Budowniczych Polski Ludowej oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi.
     
     
           W 1952 roku został posłem na sejm PRL.  Jego kadencja skończyła się w 1956 roku. Po jej zakończeniu powrócił do pracy w kopalni „Brzeszcze”, a w latach 1959-1969 pracował w kopalni „Jastrzębie”.
     
     
         Zmarł w sierpniu 1994 roku w Brzeszczach.
     
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Po sfałszowanych wyborach 1947 roku, w coraz bardziej komunistycznej gospodarce, szybkie zwiększenie produkcji okazało się zadaniem niezwykle trudnym.
     
     
          W tej sytuacji przywódcy komunistycznej Polski sięgnęli po „lekarstwo” z bolszewickiej Rosji, czyli po współzawodnictwo pracy. Właściwie nie było innych pomysłów, jak poprawić wydajność zakładów, aby przynajmniej wrócić do przedwojennej rentowności.
     
     
          Podjęte jeszcze w 1945 roku pierwsze próby były nieudane - ruch Młodzieżowego Współzawodnictwa Pracy dawał  marne efekty.
     
     
          Władze potrzebowały przede wszystkim węgla, którego znaczną ilość zobowiązano się przekazywać Moskwie.
     
     
           Historia polskiego przodownictwa zaczęła się więc w lecie 1947 roku, a człowiekiem, któremu udało się przełamać niemal dwuletnią niemoc, okazał się Wincenty Pstrowski, górnik z zabrzańskiej kopalni „Jadwiga”.
     
     
          Pstrowski urodził się w Desznie 28 maja 1904 roku, ale wkrótce potem jego rodzina przeniosła się do Zagórza, niedaleko Dąbrowy Górniczej, gdzie jego ojciec został  robotnikiem folwarcznym. Przed wojną Wincenty pracował w kopalni „Mortimer”, ale po utracie pracy i kilkuletnim „robieniu” w biedaszybach, wyjechał w 1937 roku do Belgii, gdzie znalazł pracę w kopalni. Pomimo dobrych zarobków, były członek PPS, zapisał się  do Komunistycznej Partii Belgii.
     
     
            W czasie okupacji niemieckiej podobno uczestniczył w belgijskim ruchu oporu.  W 1946 roku wrócił do Polski i  podjął pracę w kopalni „Jadwiga” w Zabrzu oraz zapisał się do  Polskiej Partii Robotniczej.


          Doświadczony górnik, który poznał w Belgii nowoczesne metody pracy, bardzo szybko osiągał dobre wyniki.
     
     
           Zachęcony przez kopalniany komitet partyjny 27 lipca 1947 roku podpisał się pod listem otwartym do górników wydrukowanym w prasie całego kraju.
     

          W napisanym zapewne przez zabrzańskich działaczy partyjnych, górnik deklarował: Ja, Pstrowski Wincenty przyjechałem do Polski w maju ur. z Belgii, gdzie pracowałem jako górnik z Mons. Wróciłem do Ojczyzny po 10-letniej tułaczce za kawałkiem chleba u obcych. Wróciłem do niej, aby przyczynić się do jej odbudowy po tak strasznych zniszczeniach wojennych. Wiem, że ta Polska jest nową Polską, sprawiedliwą dla chłopa i robotnika. Że ona jest Polską, w której gospodarzem jest naród. Od maja ur. pracuję jako rębacz na kopalni „Jadwiga” w Zabrzu. W lutym br. wykonałem normę w 240 procentach wyrębując 72,5 metra chodnika. W kwietniu wykonałem normę w 273 procentach wyrębując 85 metrów chodnika, a w maju dałem 270 procent normy wyrębując 78 metrów chodnika. Pracuję w chodniku o 2 metrach wysokości i 2,5 m szerokości. Wzywam do współzawodnictwa towarzyszy rębaczy z innych kopalń. Kto wyrobi więcej ode mnie. Wincenty Pstrowski, rębacz z kopalni „Jadwiga”.


          O faktycznych autorach listu świadczy fakt, iż Pstrowski wzywał do współzawodnictwa „towarzyszy rębaczy”, a nie wszystkich „rębaczy”. Niezależnie od tego jego apel okazał się punktem zwrotnym w akcji współzawodnictwa pracy, która od tego momentu zyskała ogólnopolski zasięg i pożądaną przez władzę dynamikę. Z miesiąca na miesiąc rosła
    liczba współzawodników.
     
     
           Rozbudowana akcja propagandowa doprowadziła do tego, że w marcu 1948 roku 5 procent górników osiągało 180 procent normy, a pod koniec tego roku już prawie 30 procent śląskich rębaczy dołowych podpisało zobowiązanie o rywalizacji.
     
     
          Cała komunistyczna prasa bez przerwy pisała o jego dokonaniach. Bijąc rekordy, Pstrowski miał już czterdziestkę na karku. Robotnik, który tchnął nowe życie w ruch przodowników pracy, szybko stał się jego ikoną. Powód był prosty – władze potrzebowały wyrazistego symbolu.
     
     
         Pstrowski coraz mniej czasu spędzał na szychcie, a coraz więcej na naradach i spotkaniach.


          We wrześniu 1947 roku jego rekord pobił Alfons Thiel, górnik dołowego z tej samej kopalni „Jadwiga”,  który z  ładowaczem Maksymilianem Kaczmarczykiem stworzył zgrany duet.
     
     
          W „Gazecie Robotniczej” z 8 października 1947 roku na pierwszej stronie umieszczono zdjęcie Thiela oraz informację, że pobił rekord z wynikiem 319 procent. Potem także inni wyprzedzili Pstrowskiego.
     
     
          Oficjalnie, na łamach prasy, Pstrowski cieszył się, że pojawili się następcy. Ale tak naprawdę ambitny przodownik nie chciał oddać pierwszego miejsca. W październiku 1947 roku wyrąbał 98,5 metra bieżącego chodnika, co oznaczało wykonanie prawie 360 procent normy.
     
     
          Wielkiemu powrotowi towarzyszyła laudacja śląskiej prasy. W Czerwonym Zagłębiu został gwiazdą, socjalistycznym celebrytą hołubionym przez władzę.
     
     
          Status gwiazdy dawał Pstrowskiemu określone przywileje. Sylwestra roku 1947 spędził w towarzystwie najwyższych władz państwowych. Widać go na zdjęciach w towarzystwie ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza i jego żony Niny Andrycz.
     
     
          W lutym 1948 roku wygłosił drugi apel, w którym wzywał górników przebywających na zachodzie Europy, głównie we Francji, do powrotu do kraju. Apel ten nie przyniósł zamierzonych efektów.  Do górników we Francji doszły już informacje, co naprawdę dzieje się w komunistycznej Polsce, gdzie władza traktuje robotników jak niemal niewolników.
     
     
           W tym samym czasie zdiagnozowano u niego białaczkę szpikową. Jego stan był ciężki, ale władze sprowadziły z Francji wybitnych specjalistów – Jeana Bernarda i Jeana Dausseta. Z Wrocławia przybył profesor Ludwik Hirszfeld i wraz z profesorem Julianem Aleksandrowiczem w krakowskiej Klinice Hematologii opiekowali się pacjentem
     
     
           Naukowcy zrezygnowali z tradycyjnych sposobów i rozpoczęli nowatorskie wtedy leczenie za pomocą transfuzji. Przed budynkami szpitala uniwersyteckiego rozstawiono namioty, w których żołnierze z jednostek oddawali krew.
     
     
           Po krótkotrwałej poprawie przyszedł kolejny kryzys. Lekarze nie ustępowali, ale ich wysiłki były daremne. Mimo że do żył najsłynniejszego górnika płynęły litry krwi, jego stan się pogarszał. Wdało się zapalenie płuc, które było ostatecznym ciosem. Osłabiony latami pracy i ciężką chorobą organizm ostatecznie skapitulował 18 kwietnia 1948 roku, niespełna rok po przystąpieniu Pstrowskiego do współzawodnictwa pracy, na trzy tygodnie przed jego czterdziestymi czwartymi urodzinami. Jak mówili złośliwi – węgiel okazał się twardszy od niego.
     
     
         Pogrzeb Wincentego Pstrowskiego był wielkim wydarzeniem. Trumnę 0wystawiono najpierw w Domu Kultury w Zabrzu. Na wprost wejścia wisiał czerwony transparent z napisem: „Cześć pamięci inicjatora współzawodnictwa pracy”. Na ścianie były dwa skrzyżowane sztandary, pod nimi katafalk przykryty kirem, a na nim trumna. Przed nią na poduszce odznaczenia. Wartę honorową pełnili na zmianę dyrektorzy kopalń, inżynierowie, sztygarzy i przodownicy pracy.
     

          Na czele konduktu czele podążała orkiestra wychowanków Szkoły Przysposobienia Przemysłowego. Karawan zaprzężony w cztery czarne konie, z bryłami węgla po bokach, przez ulice Zabrza dotarł na cmentarz.
     

          Pstrowskiego żegnali też inni przodownicy –  Alfons Thiel, Lewandowski z kopalni „Makoszowy”, Knapik z kopalni „Zabrze-Wschód”, Kubica  z Huty „Zabrze”. I Bernard Bugdoł z kopalni „Śląsk”, który nad grobem Pstrowskiego wygłosił mowę. To on jego został następcą.
     
    CDN.
    0
    No votes yet
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    Czy dr Daniel Alain Korona, autor sukcesów finansowych państwowego Elewarru z lat 2018-2022 powróci na czele Spółki? Czy tzw blok demokratyczny zgodzi się na niezależnego prezesa?

    Nie wiemy, w jakiej kondycji jest teraz Elewarr, który kupował po żniwach w 2022 r. drogie zboże, oraz tego, z jaką stratą zamknie się rok gospodarczy - pisał tuż przed wyborami portal farmer.pl. Organa korporacyjne Elewarru (powołane przez Krajową Grupę Spożywczą) nie spieszą się z publikacją tych wyników. Najwyraźniej nie ma się czym chwalić. Krążą nieoficjalne informacje nt. gigantycznej straty. Gorzej także ten rok źle się zapowiada, a jak twierdzi portal farmer.pl w celu jakiegoś zaciemnienia tego faktu zmieniono rok obrotowy. Nie mając dostępu do informacji trudno potwierdzić lub zaprzeczyć tym doniesieniom. Trzeba poczekać do stycznia, kiedy nastąpi ujawnienie wyniku finansowego za rok 2022/23.

    To co z całą pewnością można stwierdzić, że Elewarr przestał być spółką samodzielną, a ingerencja KGS w funkcjonowaniu tej spółki jest zbyt daleko idące. Do tego należy dodać inerencja polityczna takie jak np. ogłaszanie cen skupu przez ministra rolnictwa, zapowiedzi inwestycji bez właściwego rozeznanie sytuacji finansowej Spółki (ostatnio KGS ogłosił wielkie plany dotyczące elewatora Krupiec), obsadzanie stołków kierowniczych partyjnymi działaczami.

    To wszystko stało się możliwe, dzięki usunięciu w lipcu 2022 roku dra Daniela Alain Korony, który uchodził za niezależnego prezesa i nie akceptującego wiele pomysłów rządzących. Za jego czasów Spółka biła rekordy zarówno pod kątem terminu spłaty kredytu skupowego jak i zysków netto.. Spółka Elewarr przez cztery lata zarządzana była przez fachowca, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doprowadził do wyjścia zbożowego giganta na prostą. Dalej wszystko potoczyło się jak w baśni, ale z gatunku tych ponurych. Jak wynika z dostępnego sprawozdania finansowego w KRS-ie, w roku 2021/2022 spółka Elewarr osiągnęła rekordowy zysk brutto 48.505.501,37 zł, czyli netto – 40.112.864,93 zł. Nigdy wcześniej takiego wyniku w swej 30-letniej historii spółka nie osiągnęła - stwierdzał portal propolski.pl.

    Mimo tych wyników, Koronę odwołano. Jeżeli prawdą są krążące informacje o bardzo złej sytuacji Spółki, czy zatem nie było sensowne by wrócił na jej czele prezes, który miał pozytywne wyniki?

    Zapewne, ale tej decyzji nie podejmą obecne władze. Pytanie co zrobi następny rząd KO-TD-Lewica. Czy postawi na tzw. technokratę nie znającego Spółki (z dużym prawdopodobieństwem upadku Spółki) czy też na fachowca znającego Elewarr, jego pracowników, lubianego przez załogę i który już wykazał się wypracowaniem Spółki z tarapatów finansowych. Przypomnijmy:

    W 2018 roku Korona ponownie został prezesem Elewarru. Zastał Spółkę ze stratą (2017/2018) – 17,2 mln złotych. Przez następne lata bił kolejne rekordy terminu spłaty kredytu skupowego lub zysków. Już w pierwszym roku 2018/2019 roku Spółka osiągnęła dodatni wynik 0,93 mln zł, w 2019/2020 – 1,676 mln zł. W kolejnych latach uzyskiwała już historyczne rekordowe zyski netto, tj. 15,76 mln zł w 2020/2021 i 40,1 mln zł zysku w 2021/2022. 

    Jednakże wadą Korony - dla polityków i urzędników - jest jego niezależność i fakt że był radyklany obrońcą Elewarru.W wywiadzie opublikowanym w Wiadomościach Bieżących Salonu24.pl, Korona stwierdził: Elewarr był małą spółką handlową, powiem wręcz spekulacyjną. Potrzebuje dużej swobody, niezależności i szybkości w działaniu. W maju ubr zarząd KGS zapewniał o poszanowaniu autonomii Spółki i tego nie dotrzymał. Od ponad roku Spółka jest dostosowywana do procedur, wymogów i kultury korporacyjnej KGS. Priorytetem staje się wypełnienie sprawozdań KGS, a nie handel czy zarabianie pieniędzy. W takiej strukturze i atmosferze taka spółka jak Elewarr traci efektywność. Nie wiem, czy będzie do czego wracać. Elewarr musiałby być ponownie autonomiczną spółką a to wymaga ustanowienia innych niż obecnie relacji z Krajową Grupą Spożywczą i z politykami. Ponadto musiałbym mieć carte blanche w sprawach Spółki. Nie interesuje mnie rola wykonawcy poleceń i pomysłów nierealistycznych.

    Jest zatem oczywiste że Korona nie będzie się godził na dalsze podporządkowanie Elewarru - KGSowi. Do tego ma dobre relacje z organizacjami rolniczymi (jest zresztą pełnomocnikiem związku rolniczego o tej samej nazwie, ale to czysty przypadek). Takiego menedżera pozbyło się Prawo i Sprawiedliwość. Czy przyszli rządzący zatem sięgną po Koronę, zwłaszcza że sytuacja w rolnictwie jest trudna, i potrzebni są fachowcy.

    Przekonamy się.

    zob. też:

    https://blog-n-roll.pl/pl/daniel-alain-korona-bilans-mojej-prezesury-jest-pozytywny
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Bitwa pod Krakowem była jedną z najważniejszych batalii I wojny światowej na wschodnim foncie.
     
         Bitwa o Kraków pod względem strategicznym była częścią wspólnej niemiecko-austriackiej operacji mającej na celu zatrzymanie jesiennej ofensywy Rosjan w kierunkach zachodnim i południowo-zachodnim.
     
        Porażką Rosjan zakończyła się także toczona równolegle batalia pod Łodzią, uważana za jedną z największych bitew manewrowych I wojny światowej.
     
        Ceną za zatrzymanie rosyjskiego walca przez wojska austro-węgierskie była konieczność oddania Rosjanom niemal całej Galicji, której odbicie wymagało później znacznych ofiar i kilku kolejnych operacji.
     
        O ile pod względem taktycznym operacja krakowsko-limanowska nie była szczególnym sukcesem, to wymiarze strategicznym miała wielkie znaczenie - Rosjanie nie podjęli już próby dalszego natarcia na zachód od Wisły oraz na długo utracili inicjatywę w wojnie.  Rosja nie osiągnęła podstawowych celów swej kampanii, jakimi były: szybkie zmiażdżenie przeciwnika, zwycięskie zakończenie wojny, rozbiór monarchii naddunajskiej i rozszerzenie rosyjskich wpływów na Europę Środkową i Bałkany.
     
        Dzięki zmuszeniu Rosjan do wycofania się spod monarchia austro-węgierska uniknęła zagłady. Groźba wtargnięcia Rosjan na węgierskie niziny oddaliła się.
     
        Bitwa krakowska stworzyła podstawy do strategicznego zwycięstwa w bitwach pod Gorlicami (2–12 maja 1915), dzięki której walki na froncie wschodnim I wojny już nigdy nie powróciły pod Kraków, przeniosły się na Litwę i Wołyń.
     
        Krakowska twierdza w pełni wykonała swoje zadania. Nie tylko obroniła miasto przed zniszczeniami, a mieszkańców przed wojenną gehenną, okazała się przede wszystkim skutecznym łamaczem rosyjskiej ofensywy. Jej obecność zmusiła Rosjan do przyjęcia bitwy w niekorzystnych dla nich terenie, zaś obrońcom dała możliwość optymalnego manewrowania siłami i środkami po liniach wewnętrznych. Z powodu nadmiernie rozciągniętych linii komunikacyjnych rosyjska logistyka nie mogła nadążyć z zaspokajaniem potrzeb jednostek frontowych, szczególnie dotyczyło to amunicji artyleryjskiej, żywności i odzieży. Rosyjscy jeńcy często zeznawali, iż nie otrzymywali żadnego posiłku nawet przez pięć dni.
     
       Dla powodzenia bitwy ważną rolę odegrały węzeł komunikacyjny: mosty wiślane i linie kolejowe. Drogi, mosty i szlaki kolejowe Krakowa dwukrotnie umożliwiły c.k. dywizjom przegrupowanie sił po liniach wewnętrznych i przeprowadzenie zwycięskiej kontrofensywy na skrzydła przeciwnika.
     
        Twierdza była siedzibą wielu dowództw i sztabów, pełniła funkcję centrum zaopatrzeniowego dla walczących c.k. armii. Nieustanna aktywność załogi fortecznej angażowała oddziały rosyjskie, nie pozwalając na ich przerzucenie spod krakowskich fortów pod Limanową, gdzie decydowały się losy całej rosyjskiej ofensywy. Wiążąc siły rosyjskie i utrudniając manewr nimi, pośrednio odciążyła wojska walczące w Beskidach.
     
         Ogień artylerii twierdzy, mimo jej słabości wynikającej z używania przestarzałego w znacznej części sprzętu, bardzo skutecznie utrzymywał Rosjan na dystans, artylerzyści twierdzy osiągnęli przewagę nad artylerią rosyjską, zmuszając rosyjskie baterie do przerwania ognia i odstąpienia. W konsekwencji całość sił rosyjskich cofnęła się poza strefę donośności dział pierścienia fortecznego.
     
        Najistotniejszy udział twierdzy w zatrzymaniu rosyjskiej ofensywy polegał nie w biernym oporze, lecz ofensywnym współdziałaniu z siłami własnymi na przedpolu. Bez zaangażowania militarnego potencjału krakowskiej twierdzy zwycięstwo strony austro-węgierskiej w operacji limanowskiej nie byłoby możliwe.
     
         W walkach swoją waleczność zademonstrowały Legiony Polskie  oraz Polacy służący w szeregach armii habsburskiej (garnizon krakowski, liczne bataliony i pułki galicyjskie w składzie armii polowych) oraz niemieckiej (pułki wielkopolskie).
     
        Wojna nie powróciła pod Kraków, tym samym spadło strategiczne znaczenie twierdzy. Do końca wojny Kraków pełnił jednak funkcję ważnego ośrodka logistycznego dla wojsk walczących na froncie wschodnim.
     
         Na wzgórzu Kaim, w miejscu, gdzie żołnierze rosyjscy znaleźli się najbliżej centrum Krakowa, już rok później wzniesiono obelisk projektu Henryka Nitry z dwujęzycznym niemiecko-polskim napisem: „Stąd 6 grudnia 1914 roku odparto oddziały rosyjskiej armii”. Na cokole pomnika, wysokiej iglicy strzelającej w niebo, widniał herb naddunajskiej monarchii.
     
        Na przed polu krakowskiej twierdzy i w Krakowie zlokalizowano 22 cmentarze, na których pochowani są żołnierze kilkunastu narodowości (Austriacy, Rosjanie, Polacy, Węgrzy, Niemcy, Ukraińcy, Słoweńcy, Bośniacy, Chorwaci, Żydzi, Gruzini, Ormianie, a nawet Turcy i Finowie) oraz kilku religii (katolicy, prawosławni, protestanci, żydzi, muzułmanie).
     
    „Za życia skłóceni, śmiercią pogodzeni, Razem zło żyli tu kości.
    Gdyż nie to ważne, kim byli, co dotychczas zna czyli,
    Lecz, że dochowali wierności”
     
     
        Nie wszyscy polegli żołnierze  spoczęli na cmentarzach – w warunkach wojennego pośpiechu ciała często grzebano w miejscach prowizorycznych : rowach, lejach po pociskach, fragmentach okopów.
     
        Do dziś odnajdowane są w Krakowie miejsce takich pochówków.
     
     
    Wybrana literatura:
     
    H. Łukasik – Kraków 1914
    H. Łukasik, A. Turowicz - Twierdza Kraków znana i nieznana
    J. Bogdanowski -  Warownie i zieleń Twierdzy Kraków
    J. Bator - Wojna Galicyjska
    B. Berska - 1914. Zdarzyło się w Krakowie
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W połowie grudnia 1914 roku Rosjanie zostali zmuszeni do wycofania się spod Krakowa.
     
           Siły obu stron walczących pod Krakowem były na wyczerpaniu. Cesarsko-królewska armia, na froncie rosyjskim licząca 900 tys. żołnierzy piechoty, od rozpoczęcia wojny do końca listopada straciła 845 tys. Uzupełnienia wyniosły 469 tys. żołnierzy batalio nów marszowych i 81 tyś. ludzi z rozwiązanych formacji Landsturmu. Do stanu etatowego brakowało prawie 300 tys. Żołnierzy. Istotnym problemem były braki amunicji, szczególnie artyleryjskiej – zużywano ją na tyle szybko, że rodzimy przemysł nie był wstanie uzupełnić braków.


         Aby poprawić zaopatrzenie, magazyny forteczne przejęły dostawy amunicji artyleryjskiej, głównie największych kalibrów, zarówno dla jednostek własnych, jak i wojsk polowych operujących na przed polu twierdzy krakowskiej. W tym celu utworzono dwa wysunięte magazyny amunicji artyleryjskiej. Do Michałowic samochodami ciężarowymi dostarczano: granaty, szrapnele i kartacze do armat 90 i 120 mm, haubic i moździerzy 150 mm, magazyn na stacji kolejowej w Kocmyrzowie był zasilany koleją.
     
     
           Kosztem znacznych strat (ok. 70-80 tyś. żołnierzy) Austriakom w trakcie pierwszej bitwy pod Krakowem (16-25 listopada 1914 r.) wojska Austro-Węgier  odrzucili główne uderzenie rosyjskie. Front zatrzymał się w odległości 14–30 km od miasta. Austriacy udaremnili nieprzyjacielski atak, pozbawili przeciwnika inicjatywy operacyjnej na obszarze na północ od Wisły, wstrzymali główne uderzenie rosyjskie w kierunku zachodnim i odzyskali przestrzeń operacyjną.
     

         Po ściągnięciu nowych jednostek 4 grudnia 1914 roku Rosjanie wznowili natarcie na Kraków. Drugą bitwę o Kraków rozpoczął pojedynek artyleryjski, w którym wzięła udział artyleria twierdzy. Toczyła się ona głównie na obszarze po prawej stronie Wisły, na terenach Pogórza Wielickiego i Beskidów.
     

         W walkach ogromną rolę odegrały ciężkie moździerze Škoda 305 mm M.11 na podwoziu Porsche, które łatwo przemieszczały się po rozbudowanych drogach rokadowych twierdzy, zmieniając pozycje i unikając ostrzału wroga, zaś przygotowane wcześniej zamaskowane stanowiska ogniowe i dobrze opracowane sektory ognia ułatwiały skuteczny ostrzał nieprzyjaciela. „Działanie tej olbrzymiej masy żelaza było tak skuteczne, że Rosyanie wszędzie zostali odparci z ciężkimi stratami” –  pisał „Reich post”.
     

         Ogień artylerii spowodował, że już po 5 grudnia wojska rosyjskie odeszły na dalsze przedpole, poza zasięg artylerii fortecznej. Tak intensywne ogień artylerii sprawił, iż gdy 13 grudnia Rosjanie zaczęli się wycofywać na wschód, zapasy amunicji artyleryjskiej wystarczały zaledwie na dwa dni.
     

         Bezpośrednim powodem wycofania się Rosjan spod Krakowa był sukces austriackiego kontrataku pod Limanową. Obserwatorzy lotniczy dostrzegli lukę w ugrupowaniu atakującym Rosjan na odcinku między Limanową a Nowym Sączem pomiędzy oddziałami 3. Armii gen. Dimitriewa nacierającymi na zachód a 8. Armii gen. Brusiłowa, który atakował karpackie przełęcze w kierunku południowym.
     

         2 grudnia z rejonu Chabówki i Mszany Dolnej wyszło natarcie austriackie. Uderzyło siedem dywizji c.k. 4. Armii wzmocnionych ściągniętą z frontu zachodniego niemiecką rezerwową 47. DP gen. von Bessera (był tam również 1. pułk piechoty Legionów Polskich).
     

         Jakkolwiek Rosjanom udało się uniknąć zaciskających się austro-węgierskich kleszczy, ale podczas chaotycznego odwrotu ponieśli ogromne straty. 12 grudnia, po porażce w bitwie pod Limanową, wojska rosyjskie wycofały się na linię Dunajca. Rosyjski pochód na zachód, który, jak się zdawało, zgniecie armię habsburską, został zatrzymany.
     

         Odwrót Rosjan spod Krakowa rozpoczął się w nocy z 14 na 15 grudnia. Na ustępującego przeciwnika uderzyła austriacka piechota. Siły Austriaków były zbyt małe, aby pobić odstępujących Rosjan, chodziło jednak nie o ich pokonanie, lecz związanie walką i jak najdłuższe zatrzymanie na przedpolu krakowskiej twierdzy, by zwiększyć w ten sposób szanse powodzenia kontrataku na południu.
     

         Walczące pod Krakowem, na zewnątrz twierdzy, baterie ciężkie po zakończeniu walk w większości powróciły do niej w celu uzupełnienia strat, napraw i przeglądu sprzętu oraz odpoczynku. Zamyka to  okres aktywnych działań Twierdzy Kraków przeciw Rosjanom.
     
     
          Było to pierwsze od trzech miesięcy istotne zwycięstwo wojsk cesarsko-królewskich nad Rosjanami, tym cenniejsze, że odniesione w trudnym terenie, przy fatalnej jesienno-zimowej aurze i wobec liczebnej przewagi przeciwnika. Oprócz odzyskania inicjatywy strategicznej, armia Austro-Węgier odzyskała poczucie wartości bojowej, a zwycięstwo dodatnio wpłynęło na spoistość wielonarodowej armii, podniosło jej szacunek w oczach niemieckiego sojusznika i zahamowało defetystyczne nastroje w monarchii.
     

         Ewentualne skutki zdobycia Krakowa przez Rosjan byłyby katastrofalne dla monarchii habsburskiej. Zdobycie miasta miałoby olbrzymie znaczenie operacyjne, nie mówiąc o znaczeniu psychologicznym.  Zajęcie olbrzymiego garnizonu, ważnego węzła komunikacyjnego i licznych składnic materiałów wojennych mogłoby stanowić preludium do całkowitej klęski c.k. armii.
     

         Z kolei zagrożenie pruskiego Śląska mogłoby skłonić Berlin do zawarcia separatystycznego pokoju z Rosją kosztem oddania Moskwie całej Galicji.
     
    CDN.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Katarzyna  |  0
    Na dźwięk hasła „senior” natychmiast boli mnie kręgosłup, wszystkie stawy, zmarszczki wyłażą bezczelnie nie tylko na twarzy,  nie czuję, jak popuszczam w majtki, mam problem , mówiąc delikatnie, z tyłkiem, cierpię na bezsenność. Resztę dolegliwości seniora proszę sobie wypisać z reklam.

    Na wszystko jest rada. Magnez obniża ciśnienie, kiedy oglądam lub słyszę porady min. Niedzielskiego. Majtki z pampersem rozwiązują problemy moczopędne, tabletki na zaparcia przynoszą ulgę, włosy przestają wypadać, paznokcie łamać po specjalnych eliksirach, maść na odciski wystarczy, by zaszpanować na urodzinach wnuczki w szpileczkach. No może trochę przesadziłam z tymi szpileczkami, ale specjalna maść na wszelkie bóle daje mi szansę wytrzymania chrzęstu  w  kościach na spacerze i przy zabawie w chowanego. Na koniec sprowadzam sobie z Internetu tabletki na wzmocnienie pamięci i zasiadam przed telewizorem. A tam premier zachęca  do badań profilaktycznych, a Ministerstwo Zdrowia do aktywności fizycznej.
    I tu zaczyna się mój problem z wrednym charakterem, którego wady coraz bardziej eksponuje wiek. Nie korzystam z żadnych badań „autobusowych” z dwóch powodów. Po pierwsze -wszystko, co tam mi zbadają mogę zrobić sama poza prześwietleniem, USG czy mammografią; mam ciśnieniomierz, pulsomierz, aparat do mierzenia cukru, recepty od endokrynologa i psa, który wymusza na mnie kilometrowe spacery.  Po drugie -  nie zamierzam wspomagać koncerny farmaceutyczne wiedzą o moim zdrowiu.

    Rozumiem politykę wobec seniorów i zachętę do dbania o swoje zdrowie, choć po przymusowym izolowaniu nas w czasie pandemii, zachęcaniu do samotnych świąt i  braku kontaktów z najbliższymi, moje zaufanie zostało mocno nadwyrężone. Domyślam się też, że stajemy się oczkiem w głowie koncernów farmaceutycznych. Na wszystko jest maść, tabletka, kropelki  i odmładzające kremy czy maseczki.

    Pomyślałam o tym wszystkim wczoraj po obejrzeniu „Biesiady Warszawskiej”. Radosne piosenki, tańce, uśmiechnięte buzie pań i panów w słusznym wieku,  uświadomiły mi, że senior niektórym kojarzy się jedynie z chorobą, lekarzem i lekarstwami. Tymczasem potrzebna jest odrobina szaleństwa, radości, beztroskiego śmiechu  i powrót do swojego świata. Chwała tym, którzy to rozumieją i realizują takie spotkania jak to, wskrzeszające kulturę starej, przedwojennej Warszawy. Podobno tak się dziać zaczyna i w innych miastach.
    Dziś szaleją młodzi przy innej muzyce, ale tańce, z małymi wyjątkami, są chyba bardzo podobne, tak samo jak radość? A co do tuszy, która nie pozwala na pomalowanie sobie paznokci u nóg, to chyba w wielu wypadkach młodzież już nas starych dogoniła, prawda?  ; -)
    Przyznam, że młodzi, często rodzina, zaczyna nas w pewnym momencie traktować jak dzieci, które z grzeczności trzeba wysłuchać, pomóc, gdy nie dajemy rady wymyć okna czy zrobić zakupy, ale przestajemy być partnerami do rozmowy.

    Wiem, że starość bywa różnie przeżywana i z różnych powodów. Bywa naznaczona samotnością i cierpieniem. Nie jestem też naiwna i nie mam recepty na długowieczność. Nie chcę jednak, by odstawiano nas na boczny tor, a jedyną troską władz było  zapewnienie nam pieniędzy na zakup lekarstw, bo, jak śpiewał  Wiesław Michnikowski, wesołe jest życie staruszka:
    „Jeszcze tylko parę wiosen
    Jeszcze parę przygód z losem
    Jeszcze tylko parę zim
    I refrenem zabrzmisz tym
    Wesołe jest życie staruszka
    Wesołe jak piosnka jest ta
    Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
    I świat doń się śmieje,
    "Ha, ha"
    __________________________________________________________________________
    Mem:
    https://www.facebook.com/marriipa/posts/d41d8cd9/965345710310316/

     
    5
    5 (5)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W połowie listopada 1914 roku Rosjanie rozpoczęli natarcie na krakowską twierdzę.
     
          Po początkowych sukcesach Austriaków, na skutek przewagi liczebnej Rosjan, Austriacy musieli 3 września 1914 roku ewakuować stołeczne miasto Galicji – Lwów,  11 września zarządzili odwrót za San, a 26 września rozpoczęło się pierwsze oblężenie Przemyśla.
     
         Po nieudanej ofensywie państw centralnych na Dęblin, gdzie 1. Armia austro-węgierska straciła ok. 50 tys. żołnierzy, Rosja nie przeszli do ataku. Celem rosyjskiej ofensywy było rozdzielenie armii austro-węgierskiej od niemieckiej, opanowanie przemysłowego obszaru Śląska, następnie wkroczenie na Morawy, pod Wiedeń, a dalej do Berlina.
     
         Cofając się na całym froncie Austriacy stawiali nikły opór i unikali frontalnego starcia z przeważającymi siłami wroga. Z braku niemieckiej pomocy wojska austro-węgierskie opuściły linię Dunajca i także cofały się na zachód, w kierunku twierdzy Kraków.
     
          Próby zatrzymania Rosjan nad Opatówką, a później nad Nidą, tylko nieznacznie opóźniły postępy armii rosyjskich. Około 11 listopada Rosjanie zajęli prawie całą Galicję (91,7 proc. obszaru Galicji zamieszkanego przez 87,7 proc. ludności prowincji). Wojna objęła 77 z 82 powiatów galicyjskich.
     
         Rosjanie wierzyli, że zdobędą twierdzę Kraków, a wojnę uda się zakończyć do końca roku. Rosyjscy żołnierze powiadali, że „idą na wesele do Krakowa”. W ziemię wbijali drogowskazy informujące, ile jeszcze kilometrów pozostało do Budapesztu, Wiednia i Berlina, a oficerowie wnioskowali o pilne dostarczenie im mundurów galowych potrzebnych na uroczystej paradzie zwycięstwa.
     
         W przeciwieństwie do armii rosyjskiej nastroje w cofającej się armii austro-węgierskiej były ponure. Utrata większości Galicji działała przygnębiająco na żołnierzy. Cała c.k. armia „wyglądała, jakby już miała dosyć wrażeń wojennych”. „Przejmujący chłód jesienny. – wspominał ówczesny kapral Stanisław Sosabowski - Deszcz ze śniegiem. Rozmokłe drogi, rozdeptane tysiącami stóp maszerujących żołnierzy, rozbite kołami wozów i zaprzęgami artylerii. Marsz w pełnym obciążeniu. Szerząca się czerwonka. Noclegi na otwartym polu lub w szopach, w których hulał wiatr. Śmiertelne zmęczenie – odpoczynki w mokrych rowach przydrożnych, gdzie z miejsca się zasypiało. Posiłek w nocy, gdy kuchnia polowa dołączała do kompanii. I wreszcie najcięższa plaga żołnierzy armii austro-węgierskiej pod czas I wojny światowej – wszy, wszy i jeszcze raz wszy… Nie było ani miejsca, ani czasu na ich tępienie.
     
          W części oddziałów morale i dyscyplina zdecydowanie spadły, a bandy dezerterów i maruderów włóczyły się po wsiach i lasach, żebrząc, kradnąc, rabując i czekając, aż dostaną się do niewoli. Żołnierze tyłowi sprzedawali wyposażenie wojskowe jawnie i za grosze.
     
         Zgodnie z wydanymi dyrektywami Stawki od 12 listopada siły rosyjskie 4. i 9. Armii rozpoczęły marsz w kierunku Krakowa. Sprawozdawca wojenny gazety „Reich post” donosił: „Dnia 9 listopada pojawił się pierwszy patrol kozacki przed skrajem Twierdzy Kraków”. 11 listopada posterunek na Łysej Górze nad Ojcowem zameldował o wejściu Rosjan do Skały.
     
          Państwom centralnym udało się zgromadzić znaczne siły, tak że na odcinku od okolic Krakowa do Wielunia siły Rosjan mających prowadzić ofensywę były słabsze niż stojące naprzeciw wojska państw centralnych.  W tej sytuacji zaplanowano jednoczesne  uderzenie z pół nocy i południa na wojska rosyjskie szykujące się do natarcia.
     
         17 listopada dowództwo twierdzy krakowskiej nakazało zamknąć rogatki miejskie, zabraniając wstępu do Krakowa nawet na pobyt chwilowy.
     
         Po dotychczasowych sukcesach Rosjanie liczyli, że uda im się zająć twierdzę Kraków nagłym uderzeniem, z marszu. Samą swoją obecnością blokowała Rosjanom wiodące na zachód linie komunikacyjne. Zdobycie krakowskiej twierdzy miałoby więc olbrzymie znaczenie operacyjne. Zajęcie olbrzymiego garnizonu, ważnego węzła komunikacyjnego i licznych składnic materiałów wojennych mogło stanowić zapowiedź całkowitej klęski c.k. armii.  Dalszy  marsz armii rosyjskich na zachód, ignorując obecność na skrzydle garnizonu krakowskiej twierdzy, byłby zbyt ryzykowny.
     
          Sprawdzała się w praktyce maksyma Carla von Clausewitza:Jeśli otoczysz się silnymi fortyfikacjami, to zmuszasz przeciwnika do poszukiwania alternatywnych rozwiązań”.
     
         Doświadczenia ze zdobywania Przemyśla, świadomość potęgi krakowskiej twierdzy, trudności w dowozie zaopatrzenia spowodowane fatalnym stanem dróg (długotrwałe opady), zniszczenia linii kolejowych oraz brak stromo torowej ciężkiej artylerii, niezbędnej do podjęcia próby zdobycia stałych fortyfikacji,  sprawiły, iż mimo optymistycznej oceny sytuacji przez Stawkę, Rosjanie ostrożnie rozpoczęli natarcie na Kraków.
     
        Rosyjskie forpoczty zajęły Kocmyrzów i okoliczne wzgórze 279. Z odległości ok. 2 km, z drogi na pół noc od fortu, artyleria zaczęła ostrzał sektora VI twierdzy, nie mogąc  jednak zagrozić konstrukcji fortu.
     
         Austriacko-węgierskie armie nie dały się okrążyć i zamknąć w twierdzy – większość cesarsko-królewskich sił skoncentrowała się na północ od miasta. 17 listopada dowodzona przez gen. Hötzendorfa Armia przeszła do ataku. Szybko walki przekształciły się w działania pozycyjne.
     
         Dowództwo armii austro-węgierskiej nakazało kontynuowanie natarcia, podkreślając, że „Wynik jutrzejszego ataku ma decydujące znaczenie dla sukcesu w całej woj nie. Nie mamy przed sobą żadnej przewagi. Wróg jest wycieńczony, brakuje mu amunicji i żywności. Także w jego oddziałach stany są niższe. Trzeba zdawać sobie sprawę, że stracony czas jest nie do nadrobienia. Dowódcy swoją nie złomną wolą i osobistym wpływem muszą wpłynąć na żołnierzy i dzięki temu umożliwić osiągnięcie zwycięstwa”.
     
         W ramach c.k. 1. Armii w walkach na przedpolu Jury Krakowsko-Częstochowskiej wzięły udział krakowskie pułki. Ulubiony przez krakowian c.k. 13. pułk piechoty „Krakowskie Dzieci” walczył w składzie śląskiej 5. DP.  Udało mu się zdobyć wieś Gołaczewy, zmuszjąc Rosjan do odwrotu.
     
         Zaledwie dziesięć kilometrów dalej, pod Krzywopłotami, pozycje zajęły dwa bataliony 1. Pułku Legionów (4. kpt. Tadeusza Furgalskiego-Wyrwy, 6. kpt. Kazimierza Herwina-Piątka) oraz artylerzyści pod wodzą kpt. Ottokara Brzozy-Brzeziny. W dniach 17–18 listopada legioniści w krwawej i zaciętej bitwie powstrzymali rosyjskie natarcie. W jej wyniku zginęło 46 Polaków,, w tym por. Stanisław Paderewski, przyrodni brat Ignacego Paderewskiego.
     
         18 listopada bitwa pod Krakowem przybrała postać uciążliwych zmagań. Dotychczasową jesienną deszczową pogodę zastąpiły opady śniegu. Temperatura spadła znacznie poniżej zera (21–22 listopada było nawet do -15 st. C ). Wiał lodowaty wiatr. Walki toczyły się więc w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. Wielu żołnierzy, szczególnie rosyjskich, miało na sobie letnie mundury. Odmrożenia siały spustoszenie w szeregach.
     
        W efekcie walczono raczej z warunkami pogodowymi niż z przeciwnikiem. Nic dziwnego, iż żadna ze stron nie była w stanie osiągnąć powodzenia.
     
    CDN.
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Everyman  |  0

    Im dłużej żyję, tym wyraźniej widzę związek pomiędzy harmonijnym następstwem rodzinnych pokoleń i losem współcześnie żyjących potomnych. Z natury optymistyczne dzieciństwo i młodość zamazują różnice uniemożliwiające równy start w dorosłe życie, a przecież łatwiej borykać się z codziennym trudem tym, za którymi stoi intelektualny i materialny dorobek przodków, niż jednostkom rozpoczynającym wszystko od nowa.

    Szczególnie wyraźnie widać tę zależność w odniesieniu do rodzin, które w nierównym stopniu ucierpiały wskutek działań wojennych. Trudno tu mówić o zwykłym pechu czy szczęściu ofiar, bo skala niezawinionych nieszczęść obejmowała wszystkich Polaków, jednak brak zadośćuczynienia bezwzględnie przyczynił się spiętrzenia przeszkód w powrocie do normalnego życia dla najboleśniej doświadczonych.

    Przykład rodziny mojej Mamy stanowi zapewne jeden z tysięcy przykładów degradacji życiowych szans i możliwości Polaków i choć nie pretenduje do skrajnie przerażających przypadków, to jednak nie może podlegać jakiejkolwiek opinii łajdaków, którzy Polakom prawa do zadośćuczynienia odmawiają.

    Ojciec zmarł w drodze do obozu opiekując się wiezionymi tam rannymi powstańcami, najstarszy brat zginął walcząc w Powstaniu, drugi brat, także żołnierz AK, pozostał w Wielkiej Brytanii, w obawie przed czekającymi go represjami ze strony stalinowskiej bezpieki, matka dogorywała w szpitalu, pozostałe rodzeństwo pozbawione zburzonego mieszkania zostało popędzone do obozu w Pruszkowie, a po zakończeniu działań wojennych tułało się między gruzami Warszawy i kolejnymi sierocińcami. Wyłącznie dzięki poświęceniu starszego rodzeństwa, które - rezygnując z własnych oświatowych i zawodowych aspiracji – stworzyło rodzinie w miarę znośne warunki i pozwoliło jej przeżyć.

    O zadośćuczynieniu za dewastujący wpływ na biografie setek tysięcy Polaków myślał zapewne uczestnik spotkania z Tuskiem, który zaznaczając wyraźnie, że nie chodzi mu o osobiste korzyści, spytał byłego premiera o jego stosunek do reparacji od Niemiec. Nadział się na bezczelne, postawione knajackim językiem pytanie:

    Panie, z jakiej paki”?

    Pytanie nie tylko haniebne, bo fałszujące intencje pytającego, lecz także głupie, bo ignorujące historyczne konsekwencje napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę i wpływ tej napaści na los tysięcy polskich rodzin w kolejnych pokoleniach. Za głupszą można uznać jedynie wypowiedź lewicowej posłanki która podczas programu telewizyjnego upierała się, że reparacje Polsce się nie należą, bo reparacje wypłaca się... zwyciężonym. Jasne! Reparacje należą się Niemcom ... Ciekawe, jak czuje się kilkanaście tysięcy wyborców, których głosy przyczyniły się do tego by ktoś taki dostał się do parlamentu.

    Kolejną odsłoną prawdziwego stosunku opozycji do należnych nam reparacji jest odpowiedź jakiej udzielił premierowi Morawieckiemu prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski, na propozycję podpisania wspólnego listu do kanclerza Scholza. Skoro straty samej Warszawy oszacowano na ponad 45 mld dolarów, premier uznał za stosowne by w rocznicę Powstania wystosować list poruszający temat reparacji, pod którym podpisać się miał on sam i prezydent Warszawy.

    Trzaskowski odmówił, zasłaniając się bałamutnym twierdzeniem, że to tylko zabieg w zbliżającej się kampanii wyborczej.

    Tym samym postawił wyżej doraźny interes własnej partii ponad interes Warszawy i warszawiaków, choć nawet z tej perspektywy ten wybór do mądrych nie należy. Przecież 54% Polaków uważa, że należy kontynuować starania o reparacje. Zyskał więc, czy stracił przez małostkową decyzję?

    Przed wieloma laty zdarzyło mi się oprowadzać po Warszawie Niemkę, która przyznała, że jej o kilkanaście lat starszy mąż służył w Wehrmachcie. Porażona skalą okrucieństwa, którego ślady pozostawili w Warszawie jej rodacy próbowała wybielić męża. - „Hans mówił, że nikogo nie skrzywdził , najwyżej jakąś kurę zabrał komuś z podwórka” …

    Przez wiele, wiele lat absurd jej wypowiedzi tkwił we mnie i nie pozwalał cytować tych słów w zestawieniu z dramatycznymi relacjami świadków, którzy przeżyli wojnę. Tkwi do dzisiaj, lecz to koszmarne wspomnienie o skradzionej kurze nasuwa też inne skojarzenia:

    Marszałek Piłsudski powiedział kiedyś, gdzie powinni prowadzać kury politycy, którzy interesów własnego kraju bronić nie potrafią.

     

    5
    5 (3)