blogi

  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Haniebna ucieczka ze Lwowa w 1941 roku nie przekreśliła kariery Wasilewskiej w Związku Sowieckim.
     
     
           Na początku 1943 roku Stalin postanowił ponownie ją wykorzystać. W trakcie rozmowy z jej ówczesnym mężem - Korniejczukiem - powiedział, iż „sytuacja wygląda tak, że chyba dojdzie do decydującego konfliktu między emigracyjnym rządem a Związkiem Radzieckim, i my sądzimy, że w tej sytuacji Wanda mogłaby dużo zrobić.”.
     
     
          W efekcie doszło do powstania tzw. Związku Patriotów Polskich z Wasilewską na czele.
     
     
            „Wola Stalina zawróciła Wasilewską z drogi luksemburgizmu. – wspominał Berling -  Bez wahania rzuciła swoich dotychczasowych towarzyszy i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odrodził się jej polski patriotyzm. Jak na mustrze dokonała zwrotu o całe sto osiemdziesiąt stopni, podjęła walkę ze swoimi niedawnymi przyjaciółmi politycznymi i prowadziła ją bezwzględnie, z pasją. Miarą tej bezwzględności niech będzie fakt, że nie cofnęła się nawet przed zastosowaniem ostrej represji w stosunku do nich, i to w dodatku przy pomocy NKWD. Żarliwie, jak nowo nawrócony grzesznik” .
     
     
             Zapewne zrobiła to także aby mieć otwartą drogę do kariery, pozwalającą na zaspokojenie wielkich ambicji. Potwierdza to także Berling wspominając, że  „uwierzyłem naiwnie w jej patriotyzm, zapominając o wypowiedzi Kondratika, że ona zrobi to, co jej każą. Sądziłem ją w swojej prostocie na podstawie jej podniosłych przemówień, gdy tymczasem w rzeczywistości była ona mściwym, tchórzliwym i przebiegłym żonglerem politycznym, zawsze gotowym do politycznego manewru”.
     
     
             Jednak walczyła jak lwica z orzełkiem z 1939 roku. „Odnosiłem wrażenie, - wspominał Berling - że i ona postanowiła o czymś zadecydować. Obie z Broniewską wygrzebały gdzieś – chyba z fotografii starego grobowca – wzór orła piastowskiego i on miał ozdobić czapki l. DP. Pomysł był kulawy, ale nie miał wielkiego znaczenia. Ustąpiłem zgodnie z przysłowiem. Nie było lekarstwa” .


               I tak dobrze, że niw wpadła na pomysł „udekorowania” orła gwiazdą, ale na to nie pozwoliłby zapewne Stalin, który nie chciał drażnić Polaków takimi emblematami. Poświadcza to incydent z Bierutem i zmianą tekstu hymnu narodowego.
     

               Zdaniem Juliana Stryjkowskiego „jej podpis znaczył prawie tyle, co podpis Stalina” , dlatego działacze i urzędnicy mieli bez dyskusji stosować się do każdego z jej pism i uznawać wszelkie dokumenty przez nią sygnowane! „Jeśli zadzwoniła do jakiegoś urzędu – potwierdza Maria Sokorska – nie odmawiano jej niczego. Trzeba przyznać, że w ogóle nastawienie władz radzieckich do naszych spraw było bardzo przychylne. Jako pracownik ZG ZPP załatwiałam
    wiele spraw w różnych urzędach radzieckich. A już jeśli załatwiałam z pełnomocnictwem Wandy Wasilewskiej, to i sprawy bardzo trudne kończyły się pozytywnie” .

     
     
               Charakterystyczną dla Wasilewskiej postawę opisywał w swoich wspomnieniach Zygmunt Berling: „Była bardzo niezadowolona, kiedy jej powiedziałem o mojej rozmowie z Żukowem i o jego prośbie, skierowanej do Poskriebyszewa, w sprawie przyjęcia u Stalina. Chciała być pierwsza”.
     
     
    Marian Hemar w 1943 roku napisał satyrę „Madame Wasilewska”, w której napisał między innymi:
     

    „Od Tamizy do Uralu
    Ona pierwsza nasza Hacha,
    Polska Leni Riefenstahl u
    Sowieckiego monomacha.
    Od „Płomyczka” do rzemyczka,
    Czort sam się rozczulić gotów,
    Onaż teraz przewodniczka
    W „Związku Polskich Patryjotów”.
    Teraz frontem „Tass” ku Wandzie,
    Wanda frontem ku „Tassowi”,
    Nie ustanie w propagandzie.
    Aż się polski rząd odnowi.
    Marzy jej się w głębi duszy
    Rząd jedności, that’s the question,
    Z socjalistów, agrariuszy,
    Pułkowników, drobnomieszcz’n.
    Z narodowców i kułaków
    I bundowców też, a jakże,
    W Rosji wybór dla Polaków:
    Albo w rządzie, albo w łagrze”.

     
     
     
    Józef Łobodowski w fraszce jej poświęconej napisał zaś:

    „Wasilewskiego córka, krwie zacnej panienka,
    razem ze złodziejami?! Azjatycka ręka
    ludzi z domów porywa, w noc, w zimową porę,
    a oważ Wandzia Moskwie dziś służy? O, horror!
    O, crimen!
    I głos rzekł mi, gdym w żałości urwał:
    Czasem i z senatora urodzi się kurwa!”



              Z kolei Róża Thun w latach 2002–2003 należała do grupy ekspertów przy przedstawicielu Rady Ministrów do Konwentu Europejskiego, minister Danucie Hübner, wieloletniej działaczce PZPR, wywodzącej się z ubeckiej rodziny.

     
              W okresie przedreferendalnym w 2003 Thun  była inicjatorką i współorganizatorką licznych spotkań publicznych. Wspierała powstawanie szkolnych klubów europejskich oraz szkół noszących imię Roberta Schumana, a także organizowała Inicjatywę Obywatelskiej „TAK w Referendum”.

     
             W ostatniej fazie kampanii referendalnej blisko współpracowała z Pałacem Prezydenckim. Na billboardach Fundacji  „Tak, jestem Europejczykiem”,  pojawiła się prezydencka para.

     
             Ta bliska współpraca ze środowiskami postkomunistycznymi sprawiała, iż  część komentatorów podejrzewała ją o udział w realizacji politycznego planu przebudowy sceny politycznej z uwzględnieniem części Unii Wolności oraz obozu postkomunistycznego.

     
             Powstałe w 2006 roku ugrupowanie koalicyjne Lewica i Demokraci nie odniosło sukcesu i po niespełna dwóch latach przestało istnieć.

     
             Thun starała się aby Fundacja Schumana zdominowała inne organizacje pozarządowe skupione w ruchu „Tak w referendum” i pilnowała, by nikt nie przyćmił jej na pierwszym planie medialnym.

     
              I osiągnęła swój cel - w dniu, w którym Polacy w referendum powiedzieli Europie „tak”, była trzecią osobą pokazaną w TVP. Media pokazywały najpierw relację z Pałacu Prezydenckiego, potem premiera Leszka Millera, ale już w następnej kolejności Różę Thun, która na dziedzińcu Pałacu Ujazdowskiego fetowała zwycięstwo wraz z organizacjami pozarządowymi.

     
            Jej udział w kampanii referendalnej został właściwie doceniony zarówno przez obóz pokomunistyczny jak i decydentów w Brukseli. W uznaniu zasług  Thun w 2005 objęła stanowisko dyrektora Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce, które zajmowała do 2009 roku. Był to niewątpliwie dowód całkowitego zaufania Brukseli w stosunku do niej.

    CDN.            
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    To stało się praktycznie z dnia na dzień. Nagle spora część mieszkańców osiedla, na którym mieszkali Hiobowscy zaczęła się dziwnie poruszać. Bardzo małymi krokami.
    - Dlaczego wszyscy chodzą tiptopami? - pytała siostra Łukaszka.
    Zagadka wyjaśniła się wieczorem, kiedy to mama Łukaszka wróciła ze sklepu obuwniczego wraz ze swoją koleżanką, mamą Wiktymiusza. Obie kupiły nowe buty.
    - Ale jak to... - dziwiła się babcia Łukaszka oglądając nabytek. - Przecież te buty są ze sobą związane!
    - Ale nie sznurowadłami - zauważył dziadek Łukaszka. - To jest jakaś linka...
    Tata Łukaszka czytała gazetę, rzucił tyko okiem na buty i nie zareagował. Zareagował za to Łukaszek, który wstał i rozerwał linkę.
    Mama Łukaszka złapała się za głowę i zawyła.
    - Co, źle? - spytał wystraszony Łukaszek.
    - Oczywiście, że źle! - huknęła mama Wiktymiusza. - Tego się nie odrywa!
    - To jak w tym chodzić? - zapytała babcia Łukaszka.
    Mama Wiktymiusza wyjęła swoje nowe buty, złożyła je i przeszła się po kuchni Hiobowskich robiąc trzydziestocentymetrowe kroczki.
    - Co za bezsens - siostra Łukaszka wydęła śliczne wargi. - I co, mam tak dreptać jak kaczka?
    - Internet jest pełen filmików pokazujących jak to robić - wtrąciła się mama Łukaszka. - Tylko prawaki mają z tym problem!
    - Skąd to się właściwie wzięło? - dziadek Łukaszka pokazał buty końcem bagnetu, którym obierał ziemniaki.
    - Z obuwniczego - odparła uroczyście siostra Łukaszka i została przez dziadka wyrzucona na korytarz.
    - Pomyliłam się! Pomyliłam! Oczywiście, że nie ze sklepu! Przecież sklepy nie robią butów! Buty pochodzą od polskiego rolnika! - darła się siostra i dziadek poszedł wyrzucić ją z korytarza do łazienki.
    - Odpowiadam - oznajmiła mama Wiktymiusza. - Połączone buty zostały wprowadzone dyrektywą Unii Europejskiej...
    - Mogłem się tego spodziewać - mruknął dziadek. - Nawet w Związku Radzieckim nie było takich głupot. Nawet tam!
    - Co, Unia Europejska się nie podoba?! - eksplodowała mama Wiktymiusza. - Jeśli ktoś jest prawakiem i nie potrafi chodzić w połączonych butach, to znaczy, że chce Polexitu, to znaczy chce popchnąć Polskę w objęcia Rosji i Putina!
    - To sztuczny problem kompletnie niepraktycznie rozwiązany - odezwała się babcia Łukaszka. - Zalet żadnych, a...
    - O, przepraszam! Zalety są! - przerwała mama Łukaszka i dyskretnie zerkając do broszurki dołączonej do najnowszego wydania "Wiodącego Tytułu Prasowego" pod tytułem: "Rozmówki z ciemnogrodem odcinek 35896" zaczęła recytować:
    - Wreszcie koniec z tym, że w sklepie nie będzie butów nie do pary, gwarancja, że nikt nie pomiesza różnych rozmiarów w jednym pudełku, nigdy nie zginie drugi gdy będzie na widoku pierwszy, łatwość sortowania śmieci...
    - Ale źle się w nich chodzi - siostra Łukaszka zajrzała do kuchni.
    - Co tu robisz? Miałaś być w łazience! - zakrzyknął dziadek.
    - Miałam być, ale chciałam powiedzieć, że nie ma papieru toaletowego na wieszaku. Zawiesiłam ostatnią rolkę, trzeba jutro kupić nowe...
    - Skończył się stary papier? - spytał tata Łukaszka. I chociaż zrobił to cicho, w tonie jego głosu było coś takiego, że wszyscy zamilkli.
    - Tak, a bo co? - zaniepokoiła się siostra Łukaszka.
    Tata Łukaszka powoli zacisnął pięści na gazecie i opuścił ją na stół.
    - Dzisiaj wchodzi w życie kolejne rozporządzenie - tata Łukaszka patrzył przed siebie pustym wzrokiem.
    - Nie mów mi, że znowu zakażą czegoś odrywać! - babcia Łukaszka podniosła głoś i dłoń i położyła ją sobie na szyi.
    Tata Łukaszka pokiwał tylko głową w górę i w dół. Mówił dalej z wysiłkiem:
    - Zakaz będzie dotyczyć odrywania papieru toaletowego.
    Zapadła straszna cisza.
    - Przecież... - zaczął dziadek i urwał.
    - Zużytego od czystego - dokończył tata Łukaszka.
    Wszyscy nagle się odblokowali i zaczęli krzyczeć, że to niemożliwe i tak się nie da.
    - Ależ oczywiście, że się da! - zaśmiała się perliście mama Wiktymiusza i spojrzała na mamę Łukaszka.
    - Wystarczy zawiesić obok taką torebkę i to brudne zwijać w torebkę - rzekła z namysłem mama Łukaszka.
    - No! I proszę! - zaklaskała mama Wiktymiusza. - A prawaki mają z tym oczywiście problem. Ale nie martwcie się. Nagramy wam filmik jak to się robi!
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Czy Róża Thun podąża śladami Wandy Wasilewskiej?
     
          Obie pochodziły z dobrych rodzin, zasłużonych dla Polski, obie nie były zbyt inteligentne, obie posiadały trudną urodę, obie oddały swoją duszę świeckiemu bożkowi.
     
           Dla Wasilewskiej bogiem został komunizm moskiewskiego obrządku, w zespoleniu z którym osiągnęła pełne szczęście. Dla Thun bogiem został europeizm brukselskiego obrządku, któremu oddała wszystkie swoje siły..
     
             Wasilewska chciała włączenia Polski jako siedemnastej republiki w skład Związku Sowieckiego, Thun chce aby Polska stała się częścią federalnego państwa europejskiego, zarządzanego przez brukselsko-berlińską biurokrację, oddającą hołd Marksowi i kierującą się wskazaniami komuinisty Spinellego.
     
           „Trudno o czystszą formę zdrajcy i renegata” – trafnie scharakteryzowała działalność Wasilewskiej Maria Dąbrowska. Thun jest na najlepszej drodze do osiągnięcia podobnego miana.
     
               Wanda Wasilewska była córką bliskiego współpracownika i doradcy marszałka Piłsudskiego, pierwszego ministra spraw zagranicznych (w rządzie Moraczewskiego) i architekta polskiej polityki wschodniej w II RP, dyplomaty i historyka Leona Wasilewskiego.
     
              „Mój ojciec, którego bardzo kochałam, z którym byłam uczuciowo silnie związana, nienawidził Rosji jako takiej – przyznawała Wasilewska. – Dla niego w gruncie rzeczy było obojętne, czy to była biała Rosja, czy czerwona. On miał absolutnie negatywny stosunek do Rosji we wszystkich jej postaciach” .
     
               Dzięki wsparciu ojca żyło jej się bardzo dobrze. Leon Wasilewski, najpierw torował drogę na łamy prasy wierszom córki, a potem ułatwiał jej wydanie książek dla młodzieży oraz druk artykułów. Również pierwsza demaskatorska powieść Wasilewskiej, jawnie wzywająca do rewolucji, ukazała się dzięki zabiegom i poparciu ojca. „Życie tej bardzo wygodnej pani płynęło w Polsce spokojnie, dostatnio i nad wyraz lekko” –wspominał Marian Czuchnowski.
     
               W 1934 roku weszła jako jedna z kilku młodych osób do Rady Naczelnej PPS. Już wtedy można było dostrzec jej radykalizm, skłonność do widzenia spraw w kolorach czarno-białych, emocjonalność przesłaniająca zdolność do krytycyzmu.
     
               Leon Wasilewski do końca życia był wierny ideałom niepodległościowego ruchu socjalistycznego, który komuniści przez większą część okresu międzywojennego zwalczali, obdarzając z założenia jego wyznawców pogardliwymi określeniami typu: „socjalpatrioci” czy „socjalfaszyści”.
     
               Ona zaś w drugiej połowie lat 30. stała się fanatyczną komunistką. Aleksander Wat tak o tym zjawisku pisał: „Niezbadana jest dusza kobiet fanatycznych, świętych Teres komunizmu. […] To są mistyczki, które nie widzą rzeczywistości, a raczej widzą inną rzeczywistość niż my widzimy” .
     
              Róża Woźniakowska również wywodzi się z bardzo dobrej rodziny o ziemiańskich tradycjach. Wśród członków jej rodziny można wymienić Józefa Czapskiego, wybitnego pisarza Michała Pawlikowskiego oraz Beatę Obertyńską. Jej ojcem  był prof. Jacek Woźniakowski, historyk sztuki, żołnierz AK, związany z kołem poselskim Znak, „Tygodnikiem Powszechnym”, oraz „Więzią”.
     
               Woźniakowska pierwotnie chciała iść na polonistykę, jednak zrezygnowała ze względu na brata Henryka, polonistę. – „Nie chciałam, żeby mówili, że taki wspaniały brat i beznadziejna siostra. Wiedziałam, że będę dużo gorsza od niego”.
     
               Rozpoczęła więc studia anglistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po zamordowaniu Stanisława Pyjasa została rzecznikiem krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności związanego z KOR, środowiskowo różnym od „Tygodnika Powszechnego”, ale najpopularniejszym wśród opozycyjnej młodzieży. Znajomość języków obcych pozwoliła jej na nawiązanie szeregu znajomości wśród zagranicznych dziennikarzy, akredytowanych w PRL.
     
               Za komentarz dotyczący jej działalności niech posłużą słowa jej kolegi z czasów SKS Bronisława Wildsteina, który w wywiadzie dla Radia RM FM powiedział: „Natomiast w wypadku Róży Thun, to jest przykład osoby, która nie jest zupełnie przygotowana do stanowisk, które zajmuje.  Jeżeli myśmy ją kochali, to z pewnością nie za jej inteligencję.”
     
             Wkrótce po przegranej wojnie Polski z Niemcami, jesienią 1939 roku Wasilewska pojechała do Moskwy, gdzie zamieszkała w domu Zofii Marchlewskiej.

               Jerzy Putrament przekonywał, że „To nie ona wyrywała się do Moskwy. To Moskwa szukała jej wśród uchodźców. Stało się to szybko i sprawnie ze względu na osobę, która się nią interesowała. Osobą tą był Stalin” .
     
     
               Stalin przyjął ją na Kremlu już pod koniec stycznia 1940 roku. Okazało się, że znał jej przedwojenną twórczość i wysoko oceniał przede wszystkim jej powieść o Polesiu, której wydanie zostało po części sfinansowane przez sowiecką ambasadę w Warszawie. Wasilewska z kolei  zrobiła na wodzu duże wrażenie, bowiem obdarzył ją dużym zaufaniem, umożliwił bezpośredni dostęp do siebie, a także bezpośredni telefon specjalny (tzw. wiertuszka), co oznaczało więcej niż wpływy w najwyższych urzędach. Szefowie administracji i organizacji partyjnych w rejonach jej działalności otrzymali polecenie honorowania wszelkich pism i zaświadczeń sygnowanych przez Wasilewską.
     
                 Została nieformalnym przedstawicielem Stalina we Lwowie, gdzie jej zadaniem było pozyskanie dla komunizmu polskich intelektualistów.
     
     
               „Władze sowieckie otoczyły ją od razu dymem kadzideł – pisał  Adam Ciołkosz. – Skierowała się do Lwowa, dokąd przybyła w połowie października. Wanda Wasilewska była od razu persona gratissima. Wypłacono jej honoraria za wydane w Moskwie przekłady; traktowano z największymi honorami: była u komdiwa Iwanowa, wojskowego komendanta miasta Lwowa, niemal jak u siebie w domu”.
     

               Niezbyt długo trwała fikcja polskości; upadły marzenia o Lwowie jako „Piemoncie kulturalnym”. Polscy autorzy mieli zostać pisarzami imperium sowieckiego, a spotkania tej grupy nazywano złośliwie „sekcją kajakową”. Obowiązywał bowiem typowo sowiecki rytuał: wszyscy ciągle się kajali i przepraszali za swoje winy.
     
     
               Maria Dąbrowska napisała trafnie, iż  „Wanda Wasilewska wyparła się ojczyzny wtedy, kiedy Polska leżała zdruzgotana i pokonana. Wyparła się aktywnie, nie już krytykując, ale spotwarzając Polskę. W publicznych przemówieniach we Lwowie pozwalała sobie mówić, że żyła w Polsce jak szczute zwierzę i że teraz dopiero znalazła ojczyznę. To nikczemne kłamstwo. W Polsce jej nigdy włos nie spadł z głowy. Brała grubą forsę za książki i za „Płomyka”. Jedyna przykrość, jaka ją spotkała, to że jej odebrano redakcję „Płomyka”, gdy stał się nadto propagandą sowiecką” .
     
     
               W numerze 7 „Nowych Widnokręgów” z lipca 1941 roku, wydanym w Moskwie już po uderzeniu Niemiec hitlerowskich na Związek Sowiecki, opublikowano jej artykuł zatytułowany „Pieśń o ojczyźnie”, z którego jednoznacznie wynikało, że dla niej wojna rozpoczęła się w dniu 22 czerwca 1941 roku. Jest to logiczne, bo to nie państwo polskie było własnym państwem Wasilewskiej, ale państwo sowieckie.


               Wkrótce po wybuchu wojny w panice uciekła ze Lwowa pozostawiając bez pomocy – mimo, iż powierzono jej obowiązek  ich wywiezienia – grupę polskich  uczonych i intelektualistów z prof. Bartlem i Boyem-Żeleńskim. Przy czym tych ostatnich mogła jakoby uratować zwyczajnie, zabierając ich do swojego  samochodu. Wskutek jej tchórzostwa zostali zamordowani przez Niemców.
     

             W trakcie ucieczki,  na dworcu w Chełmie Lubelskim natrafiła na sporą grupę polskich jeńców z 1939 roku.  Świadek tych wydarzeń, Jalu Kurek, wspominał  później, że „poprosiliśmy wspólnie Wandę Wasilewską, aby porozumiała się z komendantem eskorty radzieckiej celem podania wody spragnionym aresztantom. […] Na naszą prośbę Wanda Wasilewska – koleżanka nasza przecież – uniosła się gniewem, jej długa, pociągła twarz skrzywiła się z zaciętym grymasem; wskazując na aresztowanych oficerów wykrzyknęła: – Wody dla nich? Nigdy nie posunę się do tego. To swołocz! I z nienawiścią w oczach odmówiła interwencji u radzieckiego komendanta. Ten incydent wzbudził u nas wszystkich odruch niesmaku; nawet nie kryli się z oburzeniem ci z nas, którzy byli komunistami od lat.”.
     
     
              Róża Woźniakowska po ślubie we wrześniu 1981 roku pojechała do męża Franza Thuna, wywodzącego się z książęcego austro-niemieckiego rodu, zamieszkującego Morawy, do Niemiec, gdzie przebywała do 1989 roku. Zajęła się wychowaniem dzieci, sporadycznie angażując się w pomoc dla opozycji. Krótko pracowała także w ambasadzie amerykańskiej w Bonn jako tłumacz dla próbujących się dostać do Stanów polskich emigrantów.

     
              Po dwuletnim pobycie w Nepalu, gdzie mąż dostał pracę, w 1992 roku wróciła do Polski. Wkrótce potem zapisała się do mokotowskiego koła Unii Demokratycznej.  W 1998 roku została radną Gminy Warszawa-Centrum z ramienia Unii Wolności. Zdaniem posła PO Łukasza Abgarowicza, ówczesnego szefa klubu radnych Unii Wolności, Róża Thun nigdy nie była blisko spraw warszawskich.
     

             Najważniejszym polem działalności Thun stała się Polska Fundacja im. Roberta Schumanna, której szefową została już w 1992 roku. Fundacja korzysta z pieniędzy Komisji Europejskiej, Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, niemieckiej Fundacja im. Konrada Adenauera, a także licznych prywatnych firm.
     

            Została współorganizatorką sieci proeuropejskich organizacji pozarządowych, pomysłodawczynią tzw. Parady Schumana oraz innych imprez masowych, których celem było bezkrytyczne wychwalanie „wartości europejskich” oraz integracji europejskiej.
     
    CDN.
     
    5
    5 (2)
  •  |  Written by alchymista  |  0
    Czyli walka kmieci z chciwymi dzierżawcami.

    Taki w rzeczy samej tytuł powinna mieć rozprawa Maurycego Horna (Walka chłopów czerwonoruskich z wyzyskiem feudalnym w latach 1600-1648), której tom 2 omawiałem w poprzednich notatkach, a teraz omówię tomy 1 i 3. Tak się przypadkowo złożyło, że czytając najpierw tom 2 nie zostałem wstępnie zainfekowany ideologią, którą Horn prezentuje w tomie pierwszym. To jest też wskazówka k’temu, by dzieła marksistów czytać od środka, a na koniec śmiać się do rozpuku podczas lektury wstępu i zakończenia.
    Ale do rzeczy: mimo desperackich prób przypisania pewnym wydarzeniom znamienia „walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa” ze szczegółowych opisów podawanych przez Horna wynika, iż podstawowym (jeśli nie jedynym!) problemem mieszkańców Rusi Czerwonej byli dzierżawcy majątków szlacheckich. Dzierżawcy ci często (choć nie w większości) dawali się we znaki ludności, próbując wycisnąć z jej pracy jak największe dochody. Na tym tle dochodziło do licznych konfliktów, i to zarówno w majątkach królewskich, jak i prywatnych.
    Skąd się brał problem dzierżawców? O tym Horn milczy, więc spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie. Otóż w Rzplitej nie było banków z prawdziwego zdarzenia. Nie było skąd wziąć dużych kapitałów dla inwestycji. Dlatego naturalnym biegiem rzeczy wymyślono prostszy sposób pozyskiwania dużych pieniędzy. Otóż magnat lub bogaty szlachcic, jeśli potrzebował gotówki, zastawiał swoje majątki lub wydzierżawiał na pewien okres w zamian za gotówkę. To był właśnie system kontraktowy, spontaniczny, genialny system finansowania wielkich potrzeb kapitałowych. Ziemianie, którzy majątki dzierżawili byli często drobnymi ciułaczami, którzy gromadzili pieniądze i jeździli na giełdę kontraktową we Lwowie i potem w Kijowie (za Władysława IV), wypatrując atrakcyjnych ofert właścicieli. Na tytułowej fotografii pokazujemy właśnie jak wyglądała taka giełda na przełomie XVIII i XIX wieku.
    Gotówkę pozyskiwano więc niemal bezpośrednio, a w każdym razie bez pośrednictwa banku, co teoretycznie czyniło system bardzo tanim. Niestety, właśnie brak pośrednika był tu największą słabością systemu. Opierał się bowiem na zaufaniu do honoru dzierżawcy, który zobowiązywał się w kontrakcie do dbania o powierzony majątek. Nie każdy jednak dzierżawca był osobą honorową. Nie zawsze też właściciel wydzierżawiał majątek w dobrej wierze i zaufaniu do dzierżawcy, często liczył po prostu na szybką gotówkę. Prowadziło to niekiedy do ruiny majątków. Ofiarą tego systemu padali wówczas ich mieszkańcy. W takich wypadkach właściciel majątku podburzał mieszkańców przeciw dzierżawcy, stawał się ich naturalnym obrońcą. Nierzadko kontrakty dzierżawne gwarantowały kmieciom prawo odwoływania się od decyzji dzierżawcy do właściciela. Wolno też podejrzewać, że kmieci podburzali inni ziemianie. Powody mogły być rozmaite: niechęć do dzierżawcy, uraza osobista, zazdrość, że majątek dostał się temu a nie innemu dzierżawcy i wiele innych.
    Pojawia się pytanie, czy dzierżawcy zawsze drenowali dzierżawione majątki. Sądzę, że większość dzierżawców starała się uczciwie administrować majątkami, by nie umniejszać ich dochodowości. Zwiększało to ich szanse na uzyskanie kolejnych, korzystnych kontraktów dzierżawnych lub nawet zastawów, które dla właścicieli z reguły były bardziej ryzykowne.
    O samym systemie kontraktowym nie będę tu więcej pisał, powiem tylko tyle, że tematyką tą jak się zdaje zajmuje się ostatnio kolega Waldemar Kozioł (profesor na Wydziale Zarządzania UW). Nam wystarczy poprzestanie na stwierdzeniu, że konflikty mieszkańców z dzierżawcami nie były przejawem walki klasowej, lecz ubocznym skutkiem pewnych słabości ustroju finansowego Rzeczypospolitej.
    Jak wspomniałem w pierwszej notatce, praca Horna ma jednak pewien walor jako wydawnictwo szeroko cytujące źródła. Dzięki temu krytycznie nastawiony czytelnik może wyrobić sobie własną opinię o konfliktach między kmieciami a szlachtą.

    Stosunki ekonomiczno-społeczne (rozdział 1 tomu 1)

    Dzięki krytycznej lekturze tomu 2 wiemy już, że to nie szlachta zabierała chłopom ziemię pod folwarki, ale że to chłopi zagarniali dla siebie coraz więcej gruntów, które wcześniej do nich nie należały. Chłopi prawdopodobnie wyrażali nieuprawnione przekonanie, że praca czyni właścicielem, to znaczy, że wydarty przyrodzie kawałek terenu jest własnością tego, kto go wydarł. W świetle prawa jednak nawet puszcza i nieużytki zawsze były czyjąś własnością. W królewszczyznach było to głównym źródłem konfliktów między dzierżawcami a kmieciami. Dzierżawcy „zabierali” więc kmieciom „ich” ziemię pod folwark, a szczególnie „groźną” dla chłopów osobistością w tym procederze był mierniczy przysięgły (ówczesny geodeta). Jednak nawet po dokonaniu pomiarów nadal w rękach chłopskich pozostawały nowe grunty, z których do tej pory dzierżawcy nie czerpali żadnych korzyści, takich jak pańszczyzny, daniny w naturze lub czynszów. Było to źródło kolejnych konfliktów, o których pisałem w pierwszej notatce.
    Kłopotliwy dla kmieci był również monopol pański. Chłopi musieli jeździć ze zbożem do młyna pańskiego, by pozyskać mąkę. Szlachcic-dzierżawca przymuszał kmieci również do kupowania u siebie alkoholu oraz towarów przywożonych z miasta, takich jak sól czy śledzie. Kmiecie natomiast musieli sprzedawać panom zboże, kury, len, konopie itp.
    Na Rusi Czerwonej około 70 proc. wsi należało do szlachty, a 25-27 % do Korony, 3% do duchowieństwa i 0,7% do miast. Wśród szlachty przeważały majątki należące do magnatów i średniej szlachty (46,6%), do której Horn zalicza panów posiadających dwie wsie. Niestety Autor nie rozdziela tych dwóch grup, więc nie wiemy, ile majątku pozostawało w rękach średniej szlachty, a ile w rękach magnatów. W sinej mgle znikają tu gdzieś właściciele jednej wsi, którzy nie wiedzieć czemu nie zostali zaliczeni do szlachty średniej. Następnie autor tworzy dziwaczną kategorię „szlachty cząstkowej i nie posiadającej poddanych” (30,4%). Domyślamy się, że chodzi o szlachtę posiadającą jakąś część wsi lub pozbawioną poddanych. Tworzenie takiej grupy wydaje się zupełnie pozbawione sensu, podobnie jak łączenie magnatów z właścicielami dwóch wsi. Zaciemnia ono zupełnie obraz struktury majątkowej. Trzecią grupę stanowiła wg Horna szlachta „jednostkowa” (23%) - być może chodzi o szlachtę zagrodową, pozbawioną większego majątku czy ziemi.
    Pomimo rażących niejasności tego opisu łatwo jednak się domyślić, że istniała pewna grupa szlachty zasobnej w gotówkę, lecz nie zawsze posiadającej własny majątek ziemski – mam tu na myśli właśnie dzierżawców. Łatwo sobie wyobrazić takiego przedsiębiorczego szlachcica, który zgromadziwszy niejaki kapitał najpierw wydzierżawia jeden majątek, potem – po powiększeniu kapitału – wydzierżawia kolejny, i tak z dzierżawy na dzierżawę staje się stopniowo osobą zamożną. Okazję do takiej kariery stwarzał fakt, że z wyjątkiem ekonomii samborskiej, królewszczyzny były dzielone na coraz mniejsze majątki przeznaczone do wydzierżawienia. Również magnaci na pewno nie koncentrowali swoich dóbr wyłącznie w rękach własnych zarządców.
    Horn wspomina często o „ubożeniu włościan”, który wywołany był „nadmiernym wyzyskiem feudalnym”, jednakże wspomina również o przyroście naturalnym, który powodował dzielenie działek kmiecych na coraz mniejsze oraz wielu innych czynnikach, takich jak pozbywanie się większych gospodarstw, aby uniknąć powinności na rzecz dworu, wojny, epidemie, wojny prywatne oraz gwałty i nadużycia żołnierzy. Jednakże z faktów, które podaje, wynika, że ubożenie to było raczej okresowe, nie zaś trwałe. Owszem, arendarze zwiększali pańszczyznę, nakładali dodatkowe prace, wysyłali kmieci w dalekie podróże, wymuszali nocne stróżowanie i nakładali czynsze i daniny oprócz pańszczyzny. Wszystko to prawda, i tam gdzie dzierżawca był zbyt chciwy, dochodziło do konfliktu. Jednak mimo tego sam Horn przyznaje, że „pod wpływem gospodarki towarowej i oddziaływania miasta na wieś poszczególni chłopi gromadzili znaczne kapitały, zapewne za zezwoleniem swych panów”. 
    Nasuwa się pytanie, czy gromadzenie gotówki rzeczywiście wymagało zgody pana, czy było raczej czymś naturalnym, przecież chłopi nie tylko płacili czynsze, ale również i podatki, musieli również mieć pieniądze na niezbędne zakupy. Horn podaje, iż hetman Koniecpolski w 1645 roku zażądał od chłopów klucza szczerzeckiego w starostwie lwowskim produktów na utrzymanie armii wartych 4830 zł, czyli około 35 zł 12 gr z jednego łana. Jak widzimy hetman doskonale orientował się w bogactwie miejscowej ludności. Jeszcze lepiej orientowali się w tym żołnierze, którzy w drodze gwałtu pobrali tam produkty o wartości 15219 zł 22 gr, czyli po 111 zł 15 gr z łana. Z tego samego klucza dwa lata później żołnierze kniazia Jaremy pobrali żywność o wartości 8724 zł, czyli po 80 zł 26 groszy z łana. Były to produkty w naturze, ale w 1642 roku żołnierze narzucili mieszkańcom wsi Kamień w powiecie halickim kontrybucję pieniężną na sumę 3070 zł. Wieśniacy musieli sprzedać 98 wołów, 33 krowy i 3 konie. Był to rabunek, ale pokazuje on, że o ubóstwie raczej nie może być mowy. Chłopi niewątpliwie znacznie zawyżali swoje straty (w innym miejscu czytamy, że kilka wołów można było sprzedać za 140 zł), jednak nie ulega wątpliwości, że dysponowali sporymi zasobami. Żołnierze nie ograbiali wieśniaków ze wszystkiego, zatem pojawia się pytanie, jaki był średni potencjalny przychód z gospodarstwa jednołanowego? – niestety Horn nawet nie zatrzymuje się nad tym zagadnieniem.
    Chłopi z pewnością mieli dostatecznie dużo produktów naturalnych, by je sprzedać, jednak wieś zawsze cierpi na niedostatek gotówki. Logicznym następstwem z jednej strony braku gotówki a z drugiej zasobności regionu jest zatem pojawienie się kmieci, zajmujących się... lichwą. Lichwą trudnili się też młynarze, mimo że często 2/3 dochodów z młyna odbierał dwór. Hutnicy, kowale i karczmarze również zarabiali na lichwie. Horn nawet tego wątku nie porusza, ale nie trudno sobie wyobrazić następujące „toksyczne kredyty”:
    1. magnat wystawia majątki w bardziej ryzykowny, niż dzierżawa zastaw, by uzyskać duże pieniądze na inwestycje. Taki zastaw jest formą kredytu.
    2. drobni szlacheccy ciułacze, aby zgromadzić środki na kupienie zastawu pożyczają pieniądze u lichwiarzy.
    3. wietrząc dobry interes, lichwiarze zapożyczają się u innych lichwiarzy, w tym u kmieci.
    4. inwestycje, które miały przynieść magnatowi dochody okazują się nietrafione, magnat nie ma z czego wykupić zastawionych majątków.
    5. trzymający w zastawie majątki panowie szlachta drenują je z resztek zasobności, aby tylko spłacić lichwiarzy, lecz i to się nie udaje na skutek czynników obiektywnych (konflikty z kmieciami z majątku, wojna, zaraza, nieurodzaj itp.)
    6. lichwiarze nie mają z czego zwrócić pieniędzy innym lichwiarzom, w tym kmieciom.
    7. nakręca się spirala długu, która prowadzi do krachu finansów w regionie, a szerzej zagraża stabilności finansowej całego państwa… w sądach lichwiarze zakładają setki procesów przeciw dzierżawcom, które trwają latami, tucząc głównie wynajętych do ich prowadzenia prawników...
    Przedstawiony model „krachu na giełdzie” jest oczywiście tylko spekulacyjnym modelem, ale dość prawdopodobnym. Wydaje się dziwne, że marksiści nawet nie próbowali wyzyskać tego zagadnienia do ataku przeciw szeroko rozumianemu, staropolskiemu „Wall Street”. Być może było to politycznie mniej opłacalne, w końcu przecież na krachu tracili głównie ci, którzy pieniądze mieli, a nie szerokie masy „gnębionego chłopstwa” (do których można zaliczyć niemal wszystkich, który pasują do koncepcji).
    Wróćmy jednak do pracy Horna. Otóż niektórzy bogaci kmiecie dzierżawili nawet całe folwarki, np. w Wołczej i Miechnowcu w ekonomii samborskiej. Bogaty kmieć Ihnat Wysoczan z Wiktorowa został przywódcą powstania chłopskiego na Podkarpaciu w 1648 roku – to ostatnie wskazuje wyraźnie na to, że tylko ludzie stosunkowo zamożni i mający spory zakres swobody, są zdolni zgromadzić środki i zasoby niezbędne do walki o realizację swoich aspiracji. Jak skarżył się już przed 1648 rokiem jego sąsiad, ziemianin Tomasz Sulatycki, „z szlachcicami spowinowaciwszy się, zbogacony w pychę urósł, zaczął nas szlachtę uciskać, domy najeżdżać, łąki wypasać”.
    Tezę o „walce klasowej gnębionego chłopstwa” podważają jeszcze inne fakty, nieopatrznie podawane przez samego Horna, a mianowicie:
    • podział pańszczyzny był często nierówny. Bogatsi kmiecie odrabiali mniej (przynajmniej w stosunku do swego bogactwa), a zagrodnicy więcej. Można by więc ewentualnie mówić o walce klas w łonie klasy chłopskiej, bo zagrodnicy miewali o to do kmieci uzasadnione pretensje. Karczmarze i młynarze nie odrabiali pańszczyzny, tylko płacili czynsze. Sołtysowie w dobrach szlacheckich mieli więcej ziemi, niż ich koledzy w dobrach ziemiańskich lub duchownych. Nierówności tego typu było znacznie więcej, co prowadzi do wniosku, że jednolitej klasy chłopskiej, zbliżonej do jakiegoś modelu, czy ideału, po prostu nie było;
    • elita kmieca (sołtysi, popi, młynarze, karczmarze itp.) nie zachowywała się jednolicie. Czasem stawała po stronie szlachty-dzierżawców, a czasem przewodziła akcjom sprzeciwu wobec dzierżawców.
    • do „gnębionego chłopstwa” Horn awansem zalicza drobną szlachtę, bojarów czy służków (rodzaj zależnego rycerstwa), co niewątpliwie polepsza statystykę, ale skutecznie rozmywa definicje i podważa samą tezę o walce klas. Jednym z kuriozalnych przykładów jest zaliczenie rodziny Witoszyńskich do warstw uciskanych chłopów tylko dlatego, że próbowano ich pozbawić szlachectwa (tom 2). Tak się składa, że rodzina Moszczeńskich z której pochodzi moja prababcia, była spowinowacona z Witoszyńskimi, a Moszczeńscy dobrze rozumieli znaczenie słowa „mezalians”. Z pewnością zatem zaliczanie drobnej szlachty do „gnębionego chłopstwa” nie ma większego sensu.

    Tak zwane „zbiegostwo chłopów” (rozdział 2 tomu 1)

    Jak twierdzi Horn „w ślad za historiografią radziecką powojenna historiografia polska traktuje zbiegostwo jako najbardziej masową formę walki, z przybierającym na sile uciskiem i wyzyskiem feudalnym”. Dalej jednak stwierdza, że co prawda „włościanie uciekali z wszystkich kategorii dóbr, przeważnie jednak z majątków oddawanych w krótkotrwałą arendę”. Jeśli zatem chcemy koniecznie mówić o jakiejś walce klas, to byłaby to walka klasy kmieci z klasą dzierżawców. Choć z drugiej strony określanie ucieczki mianem słowa „walka” wydaje się prostytuowaniem języka polskiego.
    Wg źródeł około 964 osób rocznie (lub 241 rodzin) zmieniało pana. Horn chyba słusznie zakłada, że liczba ta była z pewnością większa. Zbiegostwo było też liczniejsze, niż na ziemiach Rzplitej położonych bardziej na zachód. Zbiegowie najchętniej osiedlali się na środkowej Ukrainie, na Węgrzech i na Dzikich Polach. Horn stwierdza, że „Zbiegowie ze wsi najchętniej uciekali do miast, wybierali też w miarę możliwości chętniej jako miejsca nowego zamieszkania wsie królewskie i duchowne, niż szlacheckie”, jednakże powyżej publikuje tabelkę, z której wynika wniosek wprost odwrotny – uciekinierzy najchętniej osiedlali się ponownie w jakimś majątku szlacheckim! Najwyraźniej w majątkach szlacheckich było jednak lepiej, niż w królewskich. Co więcej liczba stwierdzonych uciekinierów jest ponad dwa razy wyższa, niż przyjętych w nowych miejscach zamieszkania. Pierwsze przypuszczenie, że szlachta zwyczajnie „kryła” nowo pozyskanych osadników potwierdza sam Autor. Okazuje się, że istniał cały nielegalny fach „wykotców”, czyli ludzi, którzy werbowali kmieci do przesiedlania się na nowe miejsce i przeprowadzali ich bezpiecznymi drogami (zwykle zimą, na saniach). Do nowego pana przenosili się głównie bogatsi kmiecie, których stać było na daleką podróż.
    Zdecydowaną mniejszość zbiegów udawało się zatem pochwycić, skłonić do powrotu lub odzyskać od nowych panów. Często odstępowano od karania zbiegów, gdyż surowe kary byłyby całkowicie kontrproduktywne. Wykocowanie kmieci permanentnie było legalizowane, co w gruncie rzeczy oznacza, że kmiecie ci manipulowali szlachtą i szlachecką polityką społeczną, jeśli można to tak nazwać. Metaforycznie rzecz ujmując: ogon rządził psem.
    Czym właściwie było zbiegostwo? Jak patrzeć na to zjawisko? Mówiąc naszym dzisiejszym językiem, tzw. „zbiegostwo” było czymś w rodzaju zmiany „pracodawcy”, przejawem działania rynku pracy w prawnych realiach poddaństwa. Pracownicy (poddani) poszukiwali lepszego pracodawcy (pana). Różnica polega na tym, że pracodawca zatrudniał ich nie na umowę-pracy, lecz zawierał swoisty kontrakt z „jednoosobową firmą”. Stąd też przydatne mogą być pewne porównania z epoką lat 90. w Polsce, gdy pracodawcy masowo zmuszali pracowników do przejścia na samozatrudnienie, by unikać płacenia ZUS-u. Na czym polegała w przypadku chłopów praca i zapłata? Pracą była pańszczyzna, daniny w naturze i czynsze. Ziemianin „płacił” za to prawem do użytkowania gospodarstwa i ziemi. 
    Zbiegostwo nie przekraczało kilku procent populacji. Ogromna większość kmieci pozostawała tam, gdzie żyła do tej pory. Jednostkowe przypadki zakuwania chłopów w kajdany były bardziej przejawami desperacji szlachty, niż normą powszechnie stosowaną. Najwyraźniej zatem albo kmiecie mieli umysły skutecznie zniewolone przez panów, albo było im dobrze tam, gdzie byli.
    Jeśliby założyć, że człowiek ma umysł zniewolony, to należałoby też przyjąć, że formy ucisku pana wobec chłopa były bardziej subtelne, niejako „socjotechniczne”. Należałoby to wykazać na źródłach. Wiemy, że panowie korzystali z poczucia wspólnoty i więzi rodzinnych w obrębie gromady, by zachować jej spoistość. Horn podaje, że stosowali zasadę poręczania za niepewnych kmieci przez rodzinę i sąsiadów, która ponosiła koszty ewentualnego zniknięcia chłopa. Są to jednak ciągle bardziej środki prawne, niż socjotechniczne. Wiemy, że próbowali wychowywać kmieci za pomocą formacji religijnej – ale religia zbyt często stanowiła dla chłopa oparcie w sporze z dzierżawcą, żeby ją traktować jako narzędzie „feudalnego ucisku”.
    Ciekawym wątkiem jest w tym kontekście pojęcie „zdrady”. We wsi Chocin w 1637 roku ucieka wataman (inna nazwa sołtysa). Wieś określa uciekiniera jako zdrajcę i złodzieja. Pojawia się pytanie: co to właściwie oznacza? Może okradł gromadę ze składek (chłopi  dobrach prywatnych mieli przecież rozbudowany samorząd, o czym Horn pisze niewiele, a chętnie przemilcza). Ale pojęcie zdrady oznacza też istnienie pojęcia honoru, wiarygodności i wierności. Wierności wobec kogo – właściciela majątku (czy ci ludzie utożsamiali się z nim), czy wobec gromady? A może jednego i drugiego łącznie? I trzecie pytanie porównawcze: czy niewolnicy w południowych stanach USA czuli się przywiązani (w metaforycznym sensie) do majątku, w którym pracowali? Czy identyfikowali się z miejscem na tyle silnie, że określało ono ich tożsamość? Czy ucieczkę z niewoli niewolnicy postrzegali jako zdradę??? Pytania te pozostawiam bez odpowiedzi.
    Jeśliby założyć, że kmieciom na ogół było dobrze tam, gdzie żyli, to emigrację należałoby wytłumaczyć charakterem człowieka, który decydował się na wykocowanie. Nie każdy człowiek ma ryzykancką żyłkę i potrzebę podróżowania. Istnieją ludzie, którzy słusznie lub niesłusznie, ale prawie zawsze narzekają i są niezadowoleni z istniejących warunków życia, a w szczególności narzekają na układy, znajomości, władzę i na szefa (jak wiadomo szefowie zawsze są debilami, „januszami biznesu” itp.). To właśnie wieczni malkontenci, którzy nie potrafią lub nie chcą nawiązywać relacji, wchodzić w rozmaite układy, zależności i zobowiązania, najchętniej decydują się na emigrację. Ludzie ci po wejściu Polski do Unii Europejskiej, masowo opuścili nasz kraj w poszukiwaniu mitycznego Eldorado. Takim mitycznym Eldorado była w I połowie wieku XVII środkowa Ukraina i Dzikie Pola.

    Zbójnictwo karpackie (rozdział 3 tomu 1)

    W publikacjach sprzed 1939 roku opryszków (zbójników, beskidników, spisaków, zbójców, rozbójników) karpackich postrzegano jako bandytów. Po 1945 roku, „polscy i radzieccy autorzy prac o zbójnikach po zbadaniu ekonomiczno-społecznego podłoża tego ruchu doszli do zgodnego wniosku, że można go określić jako zbrojną formę walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa” – stwierdza Horn. Jako przyczynę marksiści podawali rozwój „systemu folwarczno-pańszczyźnianego”, wzrost wyzysku i ucisk „panów feudalnych”. Uciskane chłopstwo jakoby biedniało, było wyzyskiwane, a jego status prawny się pogarszał, co pobudzało mieszkańców okolic podgórskich i górskich „do stałej walki przeciw znienawidzonej szlachcie i szlacheckiemu państwu”. Zbójnicy pochodzili najczęściej z wiosek na prawie wołoskim. Przeważali w nich chłopi, wielu z nich rekrutowało się z biedoty wiejskiej: chałupników, zagrodników i podsadków. Członkami drużyn zbójnickich bywali też popi wiejscy, kniaziowie (sołtysi) oraz drobna szlachta. Niekiedy szlachcice byli dowódcami tych band. Niektóre oddziały opryszków miały charakter oddziałów wojskowych ze sztandarem, bębnem i kotłami. Często opryszkowie aktywizowali się podczas najazdów tatarskich, podszywając się pod Tatarów i „hałłakując”. Chętnie też używali łuków w miejsce zbyt hałaśliwej w ich fachu broni palnej.
    Z przedstawionych przez Horna badań bynajmniej nie wynika, że zbójnicy byli zbrojną formą walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa, gdyż chłopstwo to padało ofiarą bandyckich ataków na równi ze szlachtą i innymi stanami. Fakt, że opryszków jednak chwytano świadczy o tym, że większość chłopów nie wyznawała zasad „walki klasowej”. W przeciwnym wypadku chłopi znacznie chętniej ukrywaliby zbójników przed wymiarem sprawiedliwości.
    Autor niby to rozprawia się z romantycznym mitem zbójników, a jednak sam ten mit odtwarza ad absurdum: „chłopi cenili opryszków za męstwo i odwagę, za pogardę dla śmierci, za bezpardonową walkę przeciw bogatym w obronie biednych. Nie da się zaprzeczyć, że [sic!] opryszki napadali nie tylko na majątki szlacheckie i karawany kupieckie, ale także na chałupy chłopskie. Jednak podobnie jak na Podkarpaciu Zachodnim, tak i na badanych terenie obiektem napadów drużyn zbójnickich były przeważnie gospodarstwa popów, sołtysów i bogatych chłopów”. Litości! W tomie 2 autor rozdyma definicję „gnębionego chłopstwa” do niebotycznych rozmiarów (włączając do niej drobną szlachtę), a w tomie 1 wyłącza z niej popów, sołtysów i bogaczy. Zakłada również, że opryszkowie atakowali bogaczy w obronie biednych, choć jest to twierdzenie całkowicie gołosłowne. Jeśli źródła nie pasują do tezy, tym gorzej dla źródeł!
    Przykładem takiej gołosłownej tezy jest twierdzenie, że celem napadu na zamek pniowski była „obok ograbienia właścicieli zamku, znanych ze swych bogactw… chęć zemsty nad nimi”. I jako dowód Horn podaje fakt, iż zbójnicy mieli zamiar „pana rozsiekać, panią zabić, dzieci pościnać, zameczek zapalić i konie pobrać”. Gdzie tu motyw zemsty? Przecież to jest zwyczajne zwyrodnialstwo i motyw rabunkowy! Ale nie, dla marksisty chęć rozsiekania pana, zamordowania jego żony i dzieci to dowód na zbrojną formę walki antyfeudalnej gnębionego chłopstwa.
    Mamy jeszcze dla czytelnika dwa smaczki. Pochodzenie słowa „opryszek” nie jest jasne. Zetknałem się z opinią, że pochodzi ono od moskiewskiego słowa „oprycznik”. W języku polskim opricznina miała zniekształconą formę „oprysznina”. Byłby to przewrotny argument na rzecz tezy, że ruch opryszków rzeczywiście postrzegany był jako ruch w pewnym sensie „ideowy” o niewątpliwie moskiewskich konotacjach. Przypuszczam, że marksiści tak go po cichu identyfikowali.
    Drugi smaczek odnajdujemy w tekście Horna. Otóż podczas napadu opryszków na dwór pański w Daleszowej, któryś z mieszkańców okazał się zdrajcą i naprowadził bandytów do dworu. Tajemnicę ujawnił jeden z małoletnich chłopców w rozmowie z innym chłopcem. To jednak nie jest najbardziej interesujące, ale to, że rozmowa odbyła się w… szkole. SZKOLE! Gnębione chłopstwo uczęszczało do szkół! Ale po co roztrząsać tę tematykę, przecież „wiadomo”, że edukację (i opiekę stomatologiczną) wprowadził dopiero komunizm.
     

    Tom 3 „wiekopomnego” dzieła Maurycego Horna

    W tomie trzecim Horn omawia opór włościan w dobrach szlacheckich przeciw obcym panom. Praca ta jest w dużym stopniu kalką tomu drugiego, który – jak pisałem w pierwszej notatce – dotyczył jednak oporu włościan przeciw dzierżawcom w dobrach królewskich. Sąd królewski był sądem dominialnym dla chłopów królewskich. Okazuje się, że zarówno chłopi z dóbr szlacheckich, jak i duchownych również mogli się odwoływać od decyzji dzierżawców, jednak nie do króla, tylko do właściciela majątku, którym był szlachcic lub w przypadku majątku kościelnego – zwierzchnik kościelny (biskup, opat). Horn znalazł jeden wyjątek od tej reguły – mianowicie chłopi z majątku należącego do kościoła greckiego odwołali się najpierw do cerkiewnego władyki, a gdy ten pozostawił skargę bez odpowiedzi – odwołali się do samego króla. Delegaci kmiecy wyruszyli do Warszawy zaopatrzeni przez ziomków w znaczną kwotę 350 zł na niezbędne wydatki, niestety po drodze słudzy władyki napadli ich, i ograbili. Po raz kolejny widzimy, że do ubogich nasi kmiecy przodkowie nie należeli.
    Na pytanie dlaczego właściwie chłopi z majątków niekrólewskich utracili prawo odwoływania się bezpośrednio do króla Horn nawet nie próbuje odpowiedzieć, choć wytłumaczenie jest najzupełniej logiczne. Szlachta i duchowieństwo byli wprawdzie poddanymi Króla Jego Miłości, jednakże ich majątki nie były własnością ani króla jako osoby, ani domeny królewskiej jako instytucji, stąd też nie podlegały dominialnej jurysdykcji sądu królewskiego. Między innymi to właśnie odróżniało Polaków, Litwinów i Rusinów od moskali. Przeważająca większość własności w Rzplitej ( ponad ¾) były to majątki prywatne, podczas gdy Iwan Groźny przeprowadził reformy w kierunku wręcz odwrotnym – upaństwowił większość majątków prywatnych („wotczin” - ojcowizn), czyniąc je „pomiestjami” – majątkami trzymanymi przez tamtejszą elitę z woli i łaski cara. Była to w gruncie rzeczy jakaś wczesna forma ustroju komunistycznego. Bynajmniej nie wzmacniało to pozycji oraczy wobec moskiewskiej elity – ale o tym innym razem. 
    Kłopoty mieszkańców majątków prywatnych z chciwymi dzierżawcami jaskrawo przypominają kłopoty mieszkańców królewszczyzn, które omówiłem w pierwszej notatce, więc nie będę niepotrzebnie rozdymał tekstu. Kmiecie też w podobny sposób walczyli z dzierżawcami o ziemię, a opisy zajść pomiędzy kmieciami a dzierżawcami są lustrzanym odbiciem tych samych zajść z królewszczyzn. Podobne były również formy przeciwdziałania właścicieli nadużyciom – a więc procesy sądowe, buntowanie kmieci przeciw dzierżawcy, wysyłanie komisarzy dla zbadania pretensji obu stron oraz – wyjątkowo – także nakłanianie kmieci do wykocowania się. Szlachcic Kasper Doliniański, który wydzierżawił swój majątek Doliniany Janowi Rączce, miał swoim poddanym powiedzieć „nie możecie mi też lepiej wygodzić, jako gdy mi który z was ucieczce, bo mi go to pan Rączka bardzo dobrze przypłaci”. Była to ewidentna zmowa ziemianina z kmieciami w celu wyłudzenia odszkodowania. Dostrzegamy też w przykładach podawanych przez Horna, że chłopi potrafili organizować pieniądze do swoich „buntów” (w istocie były to ruchy społeczne, które czasem przekształcały się w otwarte bunty). Agitatorzy chłopscy z Trześniowa, którzy walczyli z dzierżawiącą wieś Jadwigą Kamieńską, zjawili się w szlacheckiej wsi Bzianka i namawiali tamtejszych kmieci, „żeby z niemi te bunty trzymali i pieniędzy dodawali”. W innym interesującym przykładzie czytamy narzekania dzierżawcy, że właściciel majątku Szklary, Mikołaj Wapowski, był zbyt łagodny wobec poddanych, co doprowadziło do tego, że są nieposłuszni.
    Nieliczne były przypadki walki chłopów przeciw własnym panom – Horn podaje słownie dwa takie przykłady, i to skrajne, tzn. walkę zbrojną.

    Rozdział II tomu 3, czyli szalony profesor

    Lektura rozdziału II naprawdę prowadzi do wniosku, że istotnie z profesorem Maurycym Hornem coś było nie do końca w porządku. Otóż do walki klasowej zaliczył on zbrojne walki chłopów przeciwko właścicielom innych majątków i ich poddanym. Jest to tak absurdalne, że aż zacytuję w całości: „Zachowane wiadomości o walce chłopów z obcymi feudałami są znacznie liczniejsze, aniżeli o wystąpieniach przeciw własnym panom. Klasowy charakter konfliktów włościan z obcą szlachtą i duchowieństwem nie występuje jednak tak oczywiście jak w wypadku zatargów poddanych z bezpośrednimi zwierzchnikami feudalnymi. Chłopi występowali bowiem niekiedy nie jako samodzielna siła, ale jako sojusznicy własnych panów, z drugiej strony niektóre wystąpienia chłopskie przeciw obcej szlachcie trudno odróżnić od zwyczajnych przestępstw kryminalnych”. To jednak Horna nie zraża, gdyż zaraz potem wygłasza swoje uroczyste zaklęcie: „występując przeciw obcym panom, chłopi starali się nie tylko dokuczyć wrogowi klasowemu, ale często także polepszyć jego kosztem swą sytuację materialną”. W ten sposób do przejawów walki klasowej przeciw panom urastały takie działania kmieci, jak:
    • walka z sąsiadami z innego majątku;
    • wyrębywanie drzew z lasu w innym majątku, czasem nawet gromadnie i z obstawą zbrojną na wypadek kontrataku sąsiadów;
    • grabież drewna sąsiadom z innego majątku;
    • wysyłanie bydła na uprawy zbożowe sąsiadów z innego majątku, aby weszło w szkodę;
    • grabież drewna przeznaczonego na remont kościoła;
    • zabór koni, bydła i owiec, należących do poddanych z innego majątku;
    • porwanie córki leśniczego, by ją pojąć za żonę;
    • napady na wołowców przepędzających bydło, itp.
    Tym samym, najzwyczajniejsze chuligaństwo, samowola i bandytyzm zostało zaliczone do przejawów walki klasowej. Co więcej, te wybryki działy się za wiedzą panów szlachty, a nierzadko za ich zgodą i namową. Krótko mówiąc szlachta z chłopami w ramach walki klasowej walczyła z inną szlachtą i jej chłopami. Albo z duchownymi i ich chłopami. Albo może nawet chłopi walczyli z chłopami i jest to przejaw walki klasowej chłopów ze szlachtą i duchowieństwem. A żeby jeszcze bardziej rozśmieszyć czytelnika, to można dodać, że nasi dzielni chłopi walczyli również z chłopami po stronie węgierskiej, zagarniając im bydło, w czym chłopi węgierscy odpowiadali im pięknym za nadobne. Naturalnie w ramach walki klasowej, to chyba jasne.

    Rozdział 3 tomu 3 - walka z kościołem i wojskiem

    W rozdziale tym do form walki klasowej zaliczono walkę chłopów z kościołem i oddziałami wojskowymi Rzeczypospolitej. Już samo to zestawienie jest dosyć śmieszne, bo obie grupy „wrogów klasowych” miały się do siebie jak pięść do nosa. 
    Chłopi odmawiali mianowicie płacenia mesznego, dziesięcin, nie chcieli uiszczać opłat za posługi kościelne, jak również zajmowali grunta kościelne, ignorowali też wszelkie obrzędy religijne odprawiane w świątyniach. Często walka ta miała podłoże wyznaniowe sporów unitów lub dyzunitów z katolikami, nie zaś klasy chłopskiej z klasą duchowieństwa, jeżeli można je tak nazwać. Z pewnością zaś był to spór o powinności wobec kościoła.
    Walki z oddziałami wojskowymi były naturalną konsekwencją koncepcji „taniego państwa”, realizowaną przez elitę Rzeczypospolitej już od dłuższego czasu i nie różniąca się wiele od sytuacji w innych krajach. Oddziały wojskowe nie dysponowały centralnymi magazynami zaopatrzenia w żywność i inne niezbędne produkty. Po zakończeniu kampanii wojennej hetmani wyznaczali im tzw. „leża zimowe”, czyli instalowali roty w rozmaitych wsiach w regionie, zmuszając ich mieszkańców do zapewnienia żołnierzom wiktu i opierunku. Prowadziło to do licznych nadużyć, gwałtów i skarg na żołnierzy, a także starć zbrojnych z wojakami i pseudo-wojakami. 
    Inną formą walki klasowej była – zdaniem Horna – dezercja chłopów z rot wybranieckich. Pozostawiam to bez komentarza.

    Podstawowe różnice między niewolą a poddaństwem

    Jeśli tylko człowiek nie krzywdzi innych ludzi, to wszelkie ograniczenia wolności człowieka są złe z zasady. W XXI wieku większości ludzi Zachodu niewola kojarzy się z ograniczeniem wolności poruszania i pracą w wielkiej korporacji. Jest to trywializowanie problemu niewolnictwa, tak zdefiniowane niewolnictwo to raczej żart. Człowiek Zachodu często nie ma pojęcia, na czym w praktyce polega niewolnictwo i czym się różni od poddaństwa. Manipulatorzy chętnie wykorzystują tę niewiedzę.
    Jest w książce Horna jedna intrygująca wzmianka, w której występuje słowo „niewolnik”. Sam autor na szczęście nie wyciąga z tego żadnych daleko idących wniosków, a jednak warto się nad nią zatrzymać. W kościelnym nowo założonym miasteczku Płazowa w powiecie bielskim pojawili się mianowicie jacyś chłopi, chcący tam zamieszkać, twierdzący, że są wolni i nie podlegają władzy żadnego pana. Opat sądecki Jan Jordan stwierdza: „Iż się tacy siła najdują, którzy, gdy tam przyszli, wolni być się opowiedzieli, lecz teraz o nie panowie się ozywają…”. Jak widać czujni ziemianie odnaleźli swoich uciekinierów. Następnie wielebny opat wzywa, „aby każdy taki, który się niewolnikiem być czuje, u pana swego pod utraceniem majętności o wyzwolenie się starał, bo… niech wie każdy o tym, że niewolnika szlacheckiego pan osadźca wydać musi. Przeto, aby się taki każdy prędko wyzwolił, koniecznie potrzeba”. Prędko wyzwolił! Słyszeli Państwo o niewolnikach, którzy się „prędko wyzwalali”? Ja nie. Słowo „niewolnik” trzeba tu rozumieć jako pisany w cudzysłowie skrót myślowy wielebnego ojca opata. Najwyraźniej droga do legalizacji zmiany pana nie była aż tak trudna, skoro opat zakładał, że kmiecie się „prędko wyzwolą”, to znaczy uzyskają od poprzedniego pana zrzeczenie się zwierzchności nad nimi na rzecz kościoła.
    Kluczowe dla zrozumienia poddaństwa jest właśnie pojęcie zwierzchności. Ziemianin nie był właścicielem kmiecia ani jego rodziny, lecz dysponował nad nim zwierzchnością. Chcąc zamieszkać w majątku innego pana, kmieć musiał uzyskać od swego poprzedniego pana zrzeczenie się zwierzchności, uwolnienie od poddaństwa i przeniesienie go na rzecz nowego pana. Tak, dzisiaj pewnie odczuwalibyśmy to jako nieznośną niewolę lub wręcz niewolnictwo, zwłaszcza że zwierzchnictwo miało teoretycznie charakter dożywotni i dziedziczny. Nie dawało jednak panu prawa do dowolnego dysponowania życiem kmiecia i jego rodziny. Nadużycia dzierżawców nie unieważniają tej zasady.
    Pewne podobieństwa poddaństwa z niewolnictwem istnieją, gdyż poddaństwo z samej definicji nie daje człowiekowi pełnej wolności. Wprost przeciwnie, uzależnia go od innego człowieka, od pracodawcy, a w szczególności od miejsca zamieszkania, ogranicza mu przez to wolność poszukiwania swojego miejsca na Ziemi. Jednakże uzależnienie to – choć gwarantowane prawem – jest w praktyce o wiele delikatniejsze. Znane przysłowie mówi „z niewolnika nie będzie rolnika”. A przecież jest to przysłowie, które jest popularne właśnie wśród chłopów i odróżnia ich od niewolników. Rolnik działający na własnym gospodarstwie, mający własną rodzinę, dobytek ruchomy i nieruchomy, dokonujący szeregu czynności prawnych całkowicie niedostępnych dla niewolników, nie może być uznany za osobę w pełni zniewoloną przez pana.
    Porywanie siłą chłopów z jednego majątku do innego majątku było rzadkością. To też zresztą wyraźnie świadczy o tym, że chłopi nie byli niewolnikami. Ziemianin zapraszał kmieci do osiedlania się w swoim majątku, wabił korzystną wolnizną, potem, gdy kmieć już się wzbogacił, ziemianin próbował  uczestniczyć w jego dochodach w większym stopniu i na różne sposoby uniknąć utraty cennych rąk do pracy.
    Liczne, nakładane na kmieci powinności były dla nich uciążliwe, a czasami drastycznie uciążliwe. Szczególnie często podnoszony jest fakt, że chłopi płacili podatki, a szlachta nie. Jednak można zapytać: skoro szlachta nie płaciła podatków, to dlaczego na każdym Sejmie tak zażarcie kłóciła się z królem o ich wysokość? Odpowiedź jest banalnie prosta: ponieważ podatki uderzały w ich poddanych, a zatem umniejszały też dochody szlachty. Szlachta płaciła podatki pośrednio, a chłopi bezpośrednio. W interesie szlachcica były więc jak najlepsze relacje z poddanymi. Problemu tego nie mieli co bardziej chciwi dzierżawcy.

    Jeszcze kilka słów o metodologii Horna

    Moim zdaniem Maurycy Horn włożył wiele wysiłku w zebranie źródeł, które następnie zinterpretował w sposób urągający zasadom krytyki źródłowej. Z wrodzonej złośliwości podejrzewam, że źródła te gromadzili dla niego również studenci, gdyż relacje między profesorem a uczniami niekiedy przypominają „ucisk feudalny gnębionego chłopstwa”, przynajmniej wg marksistowskiej opowieści o historii ludu. Serio jednak mówiąc jeśli ze źródeł mają wypływać wnioski wprost przeciwne do treści, to ich gromadzenie jest stratą czasu.
    Bezczelność marksistów okresu PRL była potrójna. Moim zdaniem zakładali, że:
    1. ogłupiony czytelnik nie będzie myślał samodzielnie (w końcu większość z nas instynktownie zakłada, że jak profesor, to chyba wie co mówi);
    2. ziemianie i ryby nie mają prawa głosu, więc nikt marksistów nie wyśmieje, bo stoi za nim potęga instytucji partyjnych i aparatu przemocy;
    3. koledzy-profesorowie starszego pokolenia nie będą się czepiać za brak cytatów ze źródeł i tezy wyssane z palca. Nie, drodzy koledzy, wyciągamy wnioski ze źródeł, sami widzicie, no ale w naszej ideologii nie ma domniemania niewinności, szlachta jest z reguły winna, trzeba to tylko udowodnić. Jak? Naginając prawa fizyki.
    I jeszcze taka uwaga na koniec. Stacje żołnierskie były dla kmieci niewątpliwym utrapieniem, z chciwymi dzierżawcami mieli nielekkie życie. Mówiąc jednak otwartym tekstem, ani chciwi żołnierze kwarciani, ani nieuczciwi dzierżawcy nie mogli wywołać tak wielkich szkód, jak chociażby planowe stalinowskie ludobójstwo, tzw. Hołodomor. Porównanie rzecz jasna nieadekwatne, choć musi się pojawić wówczas, gdy marksiści nie dostrzegając belki we własnym oku, szukają drzazgi w oczach starej elity Rzeczypospolitej.

    Jakub Brodacki
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Max  |  0
    Wojna pisze najdziwniejsze scenariusze.

    To zamek Itter.

    Po anschlussie Austrii przez Niemcy w 1938 roku przeszedł w ręce SS i został przyłączony do kompleksu obozu koncentracyjnego w Dachau. Podczas wojny służył za obóz jeniecki dla VIP-ów, zostali w nim osadzeni między innymi byli premierzy Francji Édouard Daladier i Paul Reynaud, jak też wojskowi: Maxime Weygand i Maurice Gamelin. O ile ich Niemcy traktowali przyzwoicie, o tyle pomieszkująca w przytulonych do zamku barakach więźniowie wykorzystywani jako służba – mieli się dużo gorzej.

    Jest 4 maja 1945 roku. NA wieść o samobójstwie Hitlera i finalnym upadku III Rzeszy komendant więzienia Stefan Wimmer ucieka, a z nim strażnicy z SS-Totenkopfverbände. Pozostawieni sami sobie więźniowie obawiają się opuścić zamek, postanawiają posłać kogoś, aby odszukał w okolicy oddziały alianckie. Obawiają się słusznie, w dalszym ciągu w okolicy walczą niedobitki wojsk Waffen-SS, wciąż wierne III Rzeszy, mogą chcieć z powrotem przejąc kontrolę nad zamkiem.
    Ochotnik, czeski kucharz o nazwisku Krobot, wsiada na rower i jedzie do pobliskiego miasteczka, szukać kogokolwiek, kto pomógłby więźniom. Austriaccy partyzanci (jak się okazuje, byli i tacy) konkatują go z z oficerem niemieckim Josefem „Seppem" Ganglem, dowódcą niewielkiego oddziału Wehrmachtu. Ten ostatni od dawna ma serdecznie dość i Hitlera, i wojny, i w ogóle III Rzeszy. Chce pomóc, ale jego oddziałek jest zbyt nieliczny. Udaje się więc, z białą flagą do… Amerykanów.

    Kapitana John C. Lee, dowódcą 23. Batalionu Czołgów 12. Dywizji Pancernej nie czeka. Bierze czternastu ludzi, dwa czołgi Sherman i razem z Ganglem oraz jego ludźmi ruszają na pomoc więźniom.
    Amerykanie i Niemcy, razem.

    Spójrzcie teraz na zdjęcie. Jeden z czołgów stanie na mostku prowadzącym do miasta, a drugi, nie wiedzieć czemu nazywany przez żołnierzy „Pijana Jenny”, przed głównym wejściem do twierdzy. Zdążą jeszcze przygotować obronę.

    świcie 5 maja pojawiają się ż0łnierze 17 Dywizji Grenadierów pancernych Waffen-SS. Jest ich około 150, są dużo liczniejsi i posiadają broń artyleryjską. I zaczyna się najdziwniejsze starcie II wojny światowej. Po jednej stronie Amerykanie, Niemcy, Austriacy, Francuzi i więźniowie innych nacji, po drugiej Waffen-SS.

    Niestety, obrońcy przegrywają. Oba czołgi są już zniszczone, a im kończy się amunicja. Wtedy, Francuz Jean Borotra (nota bene, były członek kolaboranckiego rządu Vichy, sic!), w przebraniu austriackiego cywila, przekrada się przez linie wroga, w nadziei sprowadzenia odsieczy.

    Po południu jest już bardzo źle. Niemcy z Waffen-SS właśnie podeszli pod samą bramę i szykują panzerfausta, aby ją zniszczyć.

    I w tym momencie na kark spada im amerykańska 142 Dywizja Piechoty.

    Epilog.
    Mimo wielogodzinnych walk, zginął tylko jeden człowiek. Josef Gangl. Ten, który pierwszy chciał pomóc.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    Sprzedaż zgodnie z kodeksem cywilnym polega na tym, że jedna strona dostarcza towar, usługę a druga za nią płaci. Ale w Polsce okazuje się, że może dojść do przekazania własności nieruchomości, a nabywca nie płaci, albo tylko zaliczkuje.

     

    W styczniu 2020 roku Spółka Gadbrook sp. z o.o. z belgijskiej grupy GH Development,  „zakupiła” teren przy ul. Wolskiej 31. Sprzedający Wojciech Jaworski otrzymał pierwszą ratę (10% zadatku), zabezpieczona jako depozyt u notariusza w dniu aktu notarialnego, ale to jedynie pieniądze jakie spółka wpłaciła. 

    – Po wielu miesiącach oczekiwania na podjęcie realnych działań w zakresie możliwości zabudowy nieruchomości, co za tym idzie zapłatę pozostałych rat przez spółkę Gadbrook, ciągłego przekładania terminów, piętrzenia pozornych trudności, podawania ciągle nowych powodów zwłoki, fakty stały się dla nas jasne. W naszej ocenie zostaliśmy oszukani, a kwota na która się umówiliśmy nigdy nie zostanie wpłacona – mówi Tomasz Szostek, pełnomocnik sprzedającego dla dorzeczy.pl

    Pomimo, że deweloper nie wywiązał się z umowy transakcyjnej do księgi wieczystej sąd wpisał jako nowego właściciela spółkę Gadbrook, który wszczął postępowanie budowlane.

    Jednakże status właścicielski został zakwestionowany poprzez oświadczenie o uchyleniu się od skutków prawnych oświadczenia złożonego pod wpływem błędu z dnia 09.03.2022 r.,  pozew o uzgodnienie treści księgi wieczystej z rzeczywistym stanem prawnym z dnia 20.06.2022 r. wraz z prezentatą Sądu Rejonowego dla Warszawy-Woli w Warszawie.

    Ponadto wyrokiem Sądu Rejonowego dla Warszawy-Woli w Warszawie, IV Wydział Karny z dnia 28.10.2022 r. oraz Sądu Okręgowego w Warszawie, X Wydział Karny Odwoławczy z dnia 25.01.23 r. potwierdził, że Wojciech Jaworski nie utracił prawa własności do nieruchomości przy ul. Wolskiej 31.

    Choć różne instytucje a nawet sądy uznają Wojciecha Jaworskiego za właściciela, jednakże w Księdze wieczystej i według Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy właścicielem nie jest, a jest nim spółka Gadbrook, która nie zapłacili za działkę. Czyżby władze Warszawy były w zmowie ze spółką belgijską?

    W wypowiedzi dla dorzeczy.pl pan Tomasz nie krył nerwów i żalu, gdyż w całej tej sytuacji pojawia się również czynnik ludzki, choroba Wojciecha Jaworskiego - toczeń. – Wojtek cierpi na poważną, przewlekłą chorobę, której leczenie w Polsce jest bardzo kosztowne, a nie daje niestety oczekiwanych rezultatów. Sama choroba mocno utrudnia Wojtkowi codzienne funkcjonowanie, a opiekuje się on sam schorowaną matką. Ci ludzie, Belgowie podczas aktu notarialnego, obiecali Wojtkowi pomoc w leczeniu u najlepszych specjalistów w Belgii, mówili mu, że pomogą, że wszystko będzie dobrze. Uspokajali nas zapewniając pozorną wiarę w człowieka. Po takiej deklaracji obaj uwierzyliśmy, że mimo pewnych perturbacji towarzyszących całej transakcji, ludzie, którzy wykazują taką empatię i współczucie, ludzie zapewniający o chęci swojej pomocy, nie mogą przecież zrobić Wojtkowi krzywdy. Jednak nadzieje okazały się być złudne, a deklaracje wykreowane tylko na potrzeby przejęcia działki. Jak można tak zagrać na uczuciach chorego człowieka? Kim trzeba być?

    W całej sprawie aparat państwowy (prokuratura, sądy) wykazują "zadziwiającą" bezradność, i wraz z nastaniem nowej władzy - nic w tej sprawie nie uległo zmianie.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Początkowo telewizja satelitarna dostępna była jedynie dla nielicznych Polaków.
     
               Telewizja satelitarna pojawiła się na Zachodzie już w latach 60., kiedy na orbicie ziemskiej zaczęły latać pierwsze satelity. Uznano wtedy, że taki sposób transmitowania treści jest znacznie tańszy od budowania infrastruktury naziemnej, a przy tym pozwala docierać z programami i je odbierać w różnych częściach globu. Pod koniec lat 70. powstała telewizja kablowa, która nadawała „zbiorowo” różne programy satelitarne.
     
               Do PRL telewizja satelitarna trafiła dopiero w połowie lat 80. Sprzęt niezbędny do jej odbierania był koszmarnie drogi, a ponadto należało uzyskać zgodę odpowiednich władz na założenie tego sprzętu.
     
              Sam sprzęt do odbioru telewizji kosztował prawie 2 tysiące dolarów (a średnia pensja wynosiła wtedy 25-30 dolarów), do tego dochodziły koszty robocizny, a specjalistów potrafiących go zainstalować początkowo było niewielu, stąd trzeba było tygodniami czekać na wizytę fachowca.
     
           Polacy musieli więc szukać “prywaciarzy”, którzy ściągnęliby im znacznie taniej sprzęt z Zachodu.
     
          Następnie należało uzyskać zgodę na zainstalowanie i odbiór telewizji satelitarnej.
     
            Dostęp do takiej telewizji pozwalał na złamanie cenzury komunistycznej poprzez możliwość oglądania programów z całego świata. Nic więc dziwnego, iż zgodę na zamontowanie sprzętu do odbioru telewizji satelitarnej uzyskiwali tylko ludzie w pełni lojalni wobec władz komunistycznych. Innym odmawiano lub zmuszano do dostarczania kolejnych „niezbędnych” zaświadczeń, w tym potwierdzenia legalności źródeł finansowych zakupu tak drogiego sprzętu.
                          
           Najpierw trzeba było pozyskać zezwolenie w państwowej inspekcji radiowej. Następnie pozwolenie w urzędzie ceł i w ministerstwie łączności. Do tego dochodziło uzasadnienie potrzeby posiadania telewizji satelitarnej, jak również trzeba było podpisać oświadczenie, że tylko sami będziemy z niej korzystać (czyli nie pozwalać na oglądanie programów np. przez sąsiadów). Kolejnym krokiem było uzyskanie zgody na montaż sprzętu.
     
            Na koniec trzeba było liczyć się z wizytą „smutnego pana” ze Służby Bezpieczeństwa, który – po rozmowie i wcześniejszym sprawdzenia nas w ewidencji – wydawał zgodę na odbiór telewizji satelitarnej.
     
           Nic więc dziwnego, iż nawet osoby, które było stać na zakup tak drogiego sprzętu nie występowały o zgodę na odbiór telewizji satelitarnej, aby nie stać się przedmiotem sprawdzenia przez Służbę Bezpieczeństwa.
     
          Reżimowi dziennikarze dzielili się z czytelnikami informacjami o uzyskaniu zgody i odbiorze telewizji satelitarnej, mimowolnie potwierdzając swój status lojalnych obywateli PRL.
     
            Sytuacja uległa znaczącej poprawie pod koniec 1988 roku. Na warszawskim Ursynowie powstała firma Ursynat, która zajmowała się instalacją telewizji kablowej w blokach lub całych osiedlach. Tym samym mieszkańcy osiedli dostawali dostęp do telewizji satelitarnej za stosunkowo niewielką opłatą instalacyjną i abonamentową.
     
            Władze komunistyczne przygotowujące się transformacji gospodarczej i politycznej zgodziły się na zasadniczą liberalizację w dostępie do telewizji satelitarnej.
     
             W ślady Ursynatu poszły inne firmy, także w innych miastach. Nie wszystkie miały środki na zapewnianie mieszkańcom dostępu do szeregu kanałów, więc oferowały niekiedy ... jeden lub dwa. Wybór konkretnego programu odbywał się na podstawie głosowania mieszkańców osiedla. Po zakończeniu głosowania kanał ten był transmitowany przez jakiś czas, aż do następnego głosowania.
     
            W 1989 roku do Polski trafił sygnał ASTRA, który wymagał znacznie tańszych talerzy o jedynie metrowej średnicy, a te, wraz z resztą sprzętu, kosztowały już … tylko  500 dolarów.
     
             Był to efekt wyniesienia i umieszczenia na pozycji orbitalnej 19o2 anteny satelitarnej ASTRA 1A, należącej do luksemburskiej spółki SES. Astra 1A nadawała sygnał telewizyjny, z którego mogli korzystać mieszkańcy Europy Zachodniej i Środkowej. Dzięki temu po raz pierwszy w Polsce odebrano satelitarny sygnał telewizyjny. Był to początek łatwego dostępu do telewizji.

          W tym samym roku zaczęło ukazywać pierwsze czasopismo o telewizji satelitarnej –TV SAT Magazyn. Było ono miesięcznikiem, tak więc widzowie niewiele dowiadywali się o programie. Pismo natomiast udzielało porad w jaki sposób oglądąć kanały zakodowane bez kupowania dekodera.
     
           Następnie pojawiły się niemieckie kanały takie jak RTL plus czy Sat.1. Telewizja satelitarna zyskiwała na popularności z roku na rok.
     
            Pierwszym w pełni polskim kanałem satelitarnym była TVP Polonia, która wystartowała w 1992 roku. Kolejnym był Polsat, który również ruszył w 1992 roku.
     

    https://epiotrkow.pl/news/Historia-telewizji-satelitarnej-w-Polsce,37269
    https://www.komputerswiat.pl/artykuly/redakcyjne/telewizja-satelitarna-w...
    https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,20677069,antena-satelitarna-tel...
    https://www.telepolis.pl/wiadomosci/telewizja-i-vod/polacy-30-lat-temu-z...
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by alchymista  |  0

    Notatki na marginesie książki Maurycego Horna (Walka chłopów czerwonoruskich z wyzyskiem feudalnym w latach 1600-1648, cz. 2, Opole 1976)

    Jesteśmy narodem chłopskim. Historię Polski piszą obecnie w większości potomkowie synów chłopskich, którzy przechowali w pamięci opowieści o wyjątkowej niedoli ludu polskiego w wieku XIX, gdy wieś była ponad miarę przeludniona, biedna i zacofana. Na dodatek część historyków szlacheckich XIX wieku dążąc do uobywatelnienia chłopów i włączenia ich do walki o Niepodległość Polski, ponad miarę im schlebiała, przedstawiając ich położenie jako wynik wielowiekowych prześladowań przez szlachtę. Po 1945 roku ziemianie przyciśnięci butem komunistycznej władzy nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, a ich archiwalia analizowali historycy nawiedzeni marksistowską wizją dziejów, w której pojęcia „walki klasowej” i „świadomości klasowej” odgrywały główną rolę. Głównymi bohaterami historyków marksistowskich byli więc uciskani lub przynajmniej ci, którzy wydawali się być uciskanymi.

     

    Kilka brutalnych i banalnych faktów

    Życie w wiekach dawnych było bardzo ciężkie. Z maszyn silnikowych znano tylko dwie, mianowicie młyn i wiatrak. Ograniczona była liczba miejsc, gdzie można było postawić najwydajniejszy z nich, czyli młyn, gdyż ograniczona jest liczba cieków wodnych. Zazwyczaj były one na całej długości poprzecinane stawami i młynami, w których albo mielono zboże, albo obrabiano drewno lub metale. Wiatraków można było postawić więcej, ale wiatr nie wiał permanentnie. Obecnie jeden rolnik z traktorem jest w stanie zaorać pole, które dawniej orało kilkudziesięciu mężczyzn. Jeden kombajn jest w stanie błyskawicznie zżąć zboże i oddzielić ziarno – dawniej trzeba było na to wielu ludzi i czasu.

    Skoro nie było maszyn, to – jak mówiło XIX-wieczne kąśliwe przysłowie – „Maniek z Maryną najlepszą maszyną”. Ludzie jednak nie byli w stanie dać radę wszystkiemu. Potrzebne były zwierzęta pociągowe i juczne: konie, woły, osły. Wszystkie one wymagały paszy, a zatem sporo miejsca zajmowały pastwiska.

    Z braku maszyn ludzie zmuszeni byli do ścisłej, kolektywnej współpracy i kooperacji. W gromadzie łatwiej było przetrwać. Rodzina chłopska była liczna i wielopokoleniowa, dzieci wcześnie używano do pracy. Toteż każdy kmieć, który miał wiele dzieci i dostateczne zasoby (ziemię, obejście, zwierzęta) był potencjalnie zamożny.

    Dojście do zamożności zależało już od wielu czynników. Po pierwsze: pracowity, przedsiębiorczy i sprytny gospodarz. Po drugie: zaradna i robotna żona, sprawnie zarządzająca domem i pomniejszym inwentarzem żywym. Po trzecie: oboje musieli być płodni i wyjątkowo zdrowi, by mieć liczną gromadkę dzieci i dożyć dorosłego wieku części z nich. Po czwarte: dobrzy i pomocni sąsiedzi. Po piąte: zasoby naturalne (jakość ziemi, wielkość majątku, dostępność wody, drewna, zwierząt gospodarskich). Po szóste: czynniki niezależne od gospodarza takie jak relacje z dworem szlacheckim (daniny, pańszczyzna itp.), łatwa dostępność rynku na którym można było korzystnie sprzedać produkty, podatki, najazdy obcych wojsk (lub swoich), klęski naturalne (powodzie, zarazy, nieurodzaje, huragany itp.).

    Gospodarstwo chłopskie przypominało małą firmę rodzinną, z tym jednak zastrzeżeniem, że ogromną część potrzebnych narzędzi, budynków, sprzętów domowych wytwarzano we własnym zakresie lub z pomocą sąsiadów. Chłopi byli mistrzami życiowego survivalu, co zasługuje na nasz ogromny szacunek. Szczególnie trudne były dla chłopów sytuacje skrajne: ciężkie choroby ludzi i zwierząt oraz porody. Musieli więc posiadać i rzeczywiście posiadali znaczącą wiedzę praktyczną o leczeniu chorób oraz o odpowiednich gusłach, które często działały jak placebo lub przynajmniej dawały poczucie pewnej kontroli nad sytuacją. Mieli też ogromną, praktyczną wiedzę o klimacie i pogodzie.

    Ten krótki zarys życia chłopskiego jest niezbędnym wstępem do refleksji nad lekturą pracy Horna, gdyż czytelnik może nie mieć świadomości jak twardymi, upartymi i wytrwałymi ludźmi byli ówcześni kmiecie. Nie były to ofiary złej szlachty, jak to się często przedstawia.

     

    Maurycy Horn i jego praca nad chłopami czerwonoruskimi

    Horn był historykiem sowiecko-polskim pochodzenia żydowskiego. Przed wojną studiował na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, jednak studia ukończył już pod okupacją sowiecką w roku 1940. Po rozpoczęciu wojny niemiecko-rosyjskiej został ewakuowany do Tadżykistanu i w tym czasie wstąpił do sowieckiego „Związku Patriotów Polskich”. Po 1945 roku wrócił do Lwowa. Pracę doktorską obronił w czerwcu 1948 roku w Instytucie Pedagogicznym im. Aleksandra Hercena w Petersburgu (Leningradzie). Następnie pracował w uczelniach lwowskich i dopiero w 1957 roku w ramach tzw. „drugiej repatriacji” wyjechał do PRL, osiadając w Opolu, gdzie wkrótce został dziekanem Wydziału Filologiczno-Historycznego WSP, a następnie jej rektorem.

    Praca Horna jest pracą silnie przesiąkniętą ideologią marksistowską. Podstawowym w niej pojęciem jest „wyzysk feudalny” i „walka klasowa gnębionego chłopstwa”. Są to zaklęcia pozbawione istotnego sensu, a źródła są naciągane pod tezę w sposób okrutny dla bezkrytycznego umysłu czytelnika.

    Aby udowodnić istnienie wyzysku feudalnego historykom marksistowskim potrzebne były dobre źródła, pozwalające na zobrazowanie i wykazanie uniwersalności ideologii marksistowskiej. W przeciwieństwie do chłopów z dóbr szlacheckich, chłopi z królewszczyzn mieli prawo składać zażalenia na starostów i dzierżawców do króla, a konkretnie do sądu referendarskiego. Dokumenty dotyczące ich losu często trafiały do ksiąg grodzkich, stąd stosunkowo łatwo zrekonstruować ich relacje ze szlachtą. I tu od razu pojawia się podstawowy problem, z którym nieraz można się zetknąć w pracach marksistów: wnioski wyciągane z lektury źródeł są bardzo często błędne lub powierzchowne. Krytyka źródłowa prawie żadna; przyjmuje się „na wiarę” fakty opisywane przez dokumenty. Tak jakby nie istniała żadna wiedza pozaźródłowa, życiowe doświadczenie historyka czy chociażby umiejętność wyłowienia z tekstu źródła interesujących „smaczków”, które na pozór wydają się nieistotne lub nie pasują „pod tezę”, a przecież wiele wyjaśniają.

    Niewątpliwą jednak zaletą opracowania Horna jest częste i obfite cytowanie oryginalnych dokumentów, co daje wprawnemu czytelnikowi szansę na wyciąganie samodzielnych wniosków. Jest więc praca Horna wydawnictwem źródłowym i tak też ją tutaj traktuję. Żałować tylko trzeba, że Horn nie podaje dokumentów w całości, byłoby to z ogromnym pożytkiem dla czytelnika.

     

    Konflikty kmieci ze szlachtą. Czytelne trendy i schematy działania obu stron.

    Dzięki przywoływanym przez Horna obszernym fragmentom dokumentów możemy łatwo odtworzyć rzeczywiste przyczyny konfliktów pomiędzy chłopami a szlachtą.

    Jest faktem ogólnie znanym, że na początku wieku XVII Rzeczpospolita przeżywała wyż demograficzny. Rodzinom chłopskim (jak również szlacheckim) zaczynało się robić ciasno w granicach włości wytyczanych 50-100 lat wcześniej. Aby się wyżywić kmiecie zmuszeni byli wycinać lasy i zaorywać nowe pola pod uprawę. Naturalnie, nie uszło to uwagi szlacheckich dzierżawców królewszczyzn, których zadaniem było przecież pozyskać z majątków jak największe dochody dla króla i dla siebie. Przybywając po raz pierwszy do danego majątku dzierżawca od razu dostrzegał, że ustalone w połowie wieku XVI powinności kmieci są o wiele za małe w stosunku do włości, które faktycznie dzierżyli na początku wieku XVII. Pierwszym krokiem było więc zwołanie gromady wiejskiej. Tu albo następowała pół-legalna próba wymuszenia haraczu w zamian za milczenie, albo zażądanie opłat (czynszów) lub pańszczyzny (robocizny) dla folwarku z tych pól, które kmiecie świeżo przysposobili do uprawy roli, a które wcześniej do nich nie należały. Wówczas kmiecie albo spełniali jego życzenie, albo przedstawiali stare przywileje, które nakładały na nich powinności znacznie mniejsze, niż te żądane.

    Na którymś etapie tego wzajemnego przeciągania liny kmiecie wreszcie stanowczo odmawiali wykonania żądań dzierżawcy. Mogło to się stać zaraz po pierwszym spotkaniu z dzierżawcą, ale mogło się to stać po tym, jak kmiecie zgodzili się na dodatkowe powinności i zaczynały one niepostrzeżenie rosnąć, znacznie wykraczając poza to, co można rozumieć jako pańszczyznę. Szczególną irytację budziło na przykład wysyłanie kmieci z towarami w dalekie podróże, obowiązek strażowania w zamkach, udział w naprawach grobli i młynów, utrzymywanie żołnierzy i hajduków, pełnienie roli gońców, przewożenie pieniędzy, ściganie zbiegłych chłopów, walki z przemytnikami czy nawet udział w prywatnych wojnach dzierżawcy. Już to ostatnie pokazuje, że chłopi nie byli takimi ofiarami losu, jak się powszechnie sądzi, bo przecież na te starcia zbrojne musieli zostać uzbrojeni i odpowiednio przeszkoleni. Wróćmy jednak do głównego wątku: gdy powinności narastały, coraz bardziej poddenerwowani kmiecie zaczynali szemrać i zmawiać się do protestu.

    Gdy kmiecie otwarcie odmawiali spełniania nowych powinności, sytuacja mogła się rozwinąć na dwa sposoby:

    1. dzierżawca wysyłał na nich skargę do sądu referendarskiego, który wzywał przedstawicieli gromady na rozprawę;

    2. dzierżawca podejmował próbę samodzielnego odzyskania należności.

    Sposób pierwszy był kłopotliwy dla dzierżawcy. Rozpoczęcie czynności procesowych kmiecie traktowali jako pretekst do odmowy spełniania jakichkolwiek powinności wobec dzierżawców, aż do faktycznego ustalenia ich rozmiarów przez sąd. Jednocześnie obie strony zmuszone były wyasygnować środki na podróż swych przedstawicieli do Warszawy lub nawet do Wilna, jeśli akurat król tam rezydował, na opłacenie prawników i zapewne na koszta procesowe (zarówno te legalne, jak i nielegalne, np. łapówki). Schemat ten powtarza się wielokrotnie. Co więcej, król otaczał przedstawicieli kmiecych swoistym parasolem ochronnym, tzw. glejtem nietykalności (glejt ten bywał brutalnie łamany przez dzierżawcę, ale to wcale nie polepszało jego sytuacji w relacji z kmieciami, a tylko utwierdzało ich w oporze, a pamięć ludzka była długa!) Jeśli kmiecie bez przeszkód dotarli na rozprawę, sąd referendarski przesłuchiwał obie strony. Świadków nie powoływano. Jeśli z konfrontacji nie wynikało nic pewnego, sąd wysyłał na miejsce sporu swoich przedstawicieli, tzw. rewizorów lub komisarzy. Na miejscu komisarze jako rodzaj sądu obwoźnego wydawali zarządzenia, od których można się było odwołać znów do sądu referendarskiego.

    Na miejscu komisarze rozpatrywali sprawy w obecności gromady. Przesłuchiwali obie strony, ale także powoływali świadków. Następnie komisja spisywała wielostronicowy protokół i przesyłała go w zamkniętym „rotule” do sądu referendarskiego. Nierzadko komisarzom towarzyszył geometra (mierniczy przysięgły), który wytyczał te działki, za użytkowanie których chłopi zobowiązani byli do nowych powinności. Na podstawie protokołu komisji król wydawał dekret. Jeśli dekret był stosunkowo korzystny dla kmieci, zanosili go do urzędu grodzkiego w celu oblatowania. Oblatować mógł go również dzierżawca.

    Po wydaniu dekretu rozwój sytuacji znów mógł się potoczyć dwojako: albo obie strony trzymały się postanowień królewskich, albo walka zaczynała się na nowo.

    W przypadku gdy dzierżawca próbował własnymi siłami wymusić spełnianie powinności, dochodziło do licznych starć i konfliktów z kmieciami, które zmuszały ich do złożenia skargi do sądu referendarskiego (wówczas uruchamiała się cała wyżej opisana procedura). Dzierżawca stosował niejednokrotnie metody, które dzisiaj kojarzą się nam z działaniem mafijnym, ale wtedy były na porządku dziennym, także pomiędzy szlachtą (dodajmy zresztą, że chłopi nie byli wcale tak bezbronni, jak się zdaje, ale o tym dalej). Wysyłał mianowicie grupę swoich ludzi, która niespodziewanie porywała chłopom bydło, aby w ten sposób wymusić powinności, nakładał grzywny pieniężne, sprowadzał płatnych łamistrajków, bił chłopów, nasyłał na wieś swoich hajduków (w skrajnym przypadku nawet lisowsczyków!), którzy grabili, bili, gwałcili kobiety, groził torturami i śmiercią (czasem spełniał te groźby), bił kmieci ze skutkiem śmiertelnym i temu podobne. W skrajnych przypadkach zbrojnego buntu dochodziło do regularnej wojny z kmieciami, a nawet do całkowitego „zniesienia” wsi (wysiedlenia mieszkańców).

    Jak łatwo się domyślić, kmiecie nie pozostawali mu dłużni, a możliwości mieli przecież wiele, ponieważ większość atutów była w ich rękach – to od ich pracy i pieniędzy dzierżawca był ściśle uzależniony, niczym wojownik termitów od pokarmu, którym karmią go robotnice... I tak, kmiecie mogli:

    • bojkotować zarządzenia dzierżawcy (np. bojkot zebrania gromady);

    • wybrać wójta wbrew woli dzierżawcy;

    • organizować nocne schadzki w lesie w celu omówienia wspólnych działań;

    • bojkotować miejscowy kościół i nie płacić za mszę;

    • pisać skargi do króla (co w ich mniemaniu zwalniało ich od wszelkich powinności na czas trwania procesu);

    • w odpowiednim momencie dopaść świeżo upieczonego króla-elekta, przedstawić mu stary (unieważniony) przywilej i korzystając z zamieszania związanego z tranzycją władzy, skłonić go do jego zatwierdzenia;

    • zmawiać się z chłopami z innych wsi i korzystając z niechęci króla do dzierżawcy, kolektywnie wymuszać korzystne dla siebie wyroki sądu referendarskiego;

    • uciekać ze wsi;

    • opuścić wieś gromadnie i ukryć się w lesie na czas dłuższy;

    • urządzić włoski strajk albo na przykład orać grunt folwarczny nie tam, gdzie im kazano, ale tam, gdzie im się podoba;

    • urządzić strajk otwarty (np. pozostawić folwark bez zaorania i zasiewku);

    • urządzić strajk okupacyjny we wsi i z bronią w ręku (również palną!) odeprzeć wysłaną przeciw nim ekspedycję karną;

    • obrazić lub pobić szlachcica wysłanego w celu odebrania powinności;

    • zabić pomienionego szlachcica (czasami uchodziło im to na sucho w tym sensie, że zamiast kaźni musieli zapłacić główszczyznę);

    • najechać dwór dzierżawcy;

    • i wiele, wiele innych, a wszystkie wyżej wymienione pochodzą z lektury Horna…

    Spory i starcia kmieci z dzierżawcami trwały nieraz po wiele lat, co oczywiście działo się ze szkodą dla dzierżawcy i skarbu królewskiego. Kmiecie tracili na tym najwięcej, bo czasami życie i zdrowie swoje i najbliższych, efekty swojej wieloletniej pracy, majątek. Zadziwiający jest jednak upór i determinacja. Istniejące stare przywileje kmiecie traktowali jako wieczyste, podczas gdy dla króla i dzierżawców były to tymczasowe regulaminy. Dobitnie stanowisko elity państwa przedstawił w swoim wystąpieniu przed kmieciami w starostwie kamionackim pełnomocnik Stanisława Żółkiewskiego Jan Kopystyński. Odpowiadając on na podnoszony przez kmieci fakt istnienia starych przywilejów i dekretów, stwierdził, że te dekreta były wydane (wtedy), kiedy przez niedostatek i ścisłość gruntów, dla wielkiej puszczy i lasów, przy której te wsie zasiadły” i było jeszcze mało gospodarstw kmiecych. Natomiast teraz kmiecie „wyrąbawszy i spustoszywszy puszcze i lasy… drzewa sprzedali… skąd do dobrego mienia przyszedłszy, na tych miejscach, gdzie puszcze, lasy były, ziemię we czwórnasób przyczynili, że gdzie pierwej jedna wieś siedziała, teraz sześć siedzieć mogło”. Kopystyński kontynuował: „tak wiele osiadło poddanych w tych wsiach, że aż w sześć niedziel na chłopa jednego pańszczyzna przypada, tj. pięć niedziel chłop siedząc sobie w domu robi, a szóstej niedzieli wyszedłszy, i to nie rano, i dosyć nieżyczliwie, trzy dni pańszczyznę odrabia”. Chłopi się wzbogacili – oceniał Kopystyński – a oprócz gospodarstw, z których odrabiają robociznę, mają „z osobna… pola, obszary, lasy, łąki, z których tylko dań miodową i osep pszeniczną do zamku dają. Z puszczy zaś i teraz sobie pożytki kurzą i drogo sprzedają, a z tego żadnego pożytku do skarbu Jego Królewskiej Mości nie czynią” (Horn, 164). Jednym słowem powinności kmieci musiały być co pewien czas aktualizowane, stosownie do obecnego stanu ich dochodów. Miejmy zrozumienie dla faktu, że ziemia królewska była bezpośrednio własnością Korony, a własność kmieca była ściśle uzależniona od wypełnianych przez nich powinności. Zasada „daję, abyś dał” (do ut des) była w ogóle podstawą ustrojową Rzeczypospolitej.

    Podejście to racjonalne nie zawsze cieszyło się jednak zrozumieniem samych zainteresowanych. Zdawali sobie oni sprawę, że tak czy inaczej to od nich zależy, czy będą wypełniać zwiększone powinności, czy też nie. Nie ulega też wątpliwości, że dzierżawcy niejednokrotnie darli i łupili powierzonych sobie poddanych, szczególnie zaś wtedy, gdy nie mieli nadziei na odzyskanie powinności innym sposobem. Ciężko więc wyważyć kto w tych sporach miał rację, a kto wykazywał się nadmiernym sprytem i przeceniał swoje znaczenie. Wszelakie negocjacje mają to do siebie, że obie strony muszą wyczuć, na ile ustępstw skłonna jest pójść strona przeciwna, i poprzez odpowiednią strategię spotkać się w punkcie akceptowalnym dla obu stron. Niestety, zajadłość, zatwardziałość i pieniactwo niejednokrotnie zwyciężało, a przegrywali ludzie.

     

    Smaczki” – czyli to, co wprawne oko wyłowi z pracy Horna

    Zacznijmy od tego, że status kmieci królewskich był w opinii historyków lepszy od statusu kmieci szlacheckich. Czy tak w istocie było? Pod pewnymi względami na pewno tak: mogli oni przecież odwołać się do sądu królewskiego, byli więc podmiotem prawnym, mieli coś w rodzaju osobowości prawnej. Z drugiej wszakże strony widzimy, że oznaczało to również nieustanne pilnowanie własnych przywilejów i własnego statusu, bo freedom is not free. Władysław Łoziński podaje, że w zażaleniach do króla chłopi tytułują się zawsze „obywatele poddani Króla Jego Mości”. Duma!

    Inna sprawa to doświadczenie życiowe, które podpowiada nam, że każdy człowiek lepiej dba o własność swoją dziedziczną, niż własność powierzoną czasowo, zatem szlachta najprawdopodobniej lepiej dbała o swoich poddanych w dziedzicznych majątkach, niż o poddanych królewskich, których nierzadko łupiła. Wynikałoby zatem z tego, że dola chłopów w majątkach prywatnych mogła być pod wieloma względami lepsza, niż, chłopów w majątkach królewskich.

    Jedno jest wszakże pewne: modne ostatnio określanie chłopów jako „niewolników” nie może mieć zastosowania do chłopów w królewszczyznach w I połowie XVII wieku. I tak:

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym by niewolnicy odwlekali wypełnianie swej niewolniczej pracy przy użyciu środków prawnych?

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym by niewolnicy mieli dostateczne pieniądze, by uzbroić się w rusznice i wojować nie tylko ze swoimi „panami”, ale i okoliczną szlachtą (bo i takie wypadki miały miejsce)?

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym pan zbroi swoich poddanych do walki z Tatarami i przez długi czas nie odbiera im tej broni, tak jakby w ogóle nie bał się buntu z ich strony (a taki wypadek miał miejsce!)? Warto tu wspomnieć, że podobne praktyki istniały w majątkach prywatnych na Ukrainie...

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym działki, które uprawiają niewolnicy, są określane jako „grunty ich własne”? Co więcej, działki te dziedziczono...

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy, wzorując się na ogólnie przyjętych zwyczajach, urządzają rokosze przeciwko swojej zwierzchności? Słowo „rokosz” jest tu kluczowe. Nie chodzi przecież o nielegalny bunt, ale o bunt zalegalizowany. Chłopi doskonale wiedzą, że w państwie legalistów i pieniaczy każdy krok musi mieć jakąś podstawę prawną.

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy bez kajdan i bez straży są wyprawiani z towarami w odległe podróże? Kmiecie uczyli się w ten sposób świata, z pewnością też znali sytuację innych kmieci w majątkach prywatnych i koronnych.

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym niewolnicy są na tyle zasobni, by wynajmować prawników i toczyć wieloletnie spory prawne z panami? Kmiecie handlowali płodami natury i innymi towarami, dzięki czemu mogli być niejednokrotnie bardziej zamożni, niż drobna szlachta.

    • Czy znacie jakiś ustrój niewolniczy, w którym toczy się z niewolnikami wieloletnie negocjacje i okazuje nadzwyczajną pobłażliwość i tolerancję dla niewypełniania przez nich wyroków sądowych? A takie sytuacje były nagminne...

    Takie pytania można mnożyć bez końca i odpowiedź będzie zawsze jedna: nie, niewolnicy nigdy nie mają takich możliwości.

    Jednym z ciekawych „smaczków” jest fakt, że w sporze ze złym starostą kmiecie bortiatyńscy… proszą o pomoc okoliczną szlachtę, by wpłynęła na postępowanie starosty! Najwyraźniej dostrzegają, że dola poddanych szlacheckich jest co najmniej poprawna, a zatem szlachta być może udzieli pomocy, okaże im zrozumienie...

    Być może największą korzyścią z bycia kmieciem było zwolnienie z obowiązku obrony Ojczyzny. Przeważająca większość kmieci nie musiała ćwiczyć się w wojennym rzemiośle (wyjątkiem byli wybrańcy, czeladnicy szlacheckich pocztów oraz ciury obozowe), podczas gdy model wychowawczy nakładał na szlacheckie dzieci obowiązek ćwiczenia się we władaniu bronią i jeździe konnej. Szlachta musiała też stawić się na pospolite ruszenie. Szlacheccy synowie służyli w armii kwarcianej i w licznych oddziałach prywatnych panów i książąt. Czytamy najczęściej pamiętniki tych, którym się powiodło, i którzy wróciwszy po wojnach do domu, ustatkowali się, ożenili, wzbogacili. Ale wielu z nich kończyło swoje życie bez rąk, bez nóg, oniemiali, głusi lub bez oczu, jako zrozpaczeni pensjonariusze przyzakonnych „szpitalików”. Ich beznadziejne życie z pewnością nie trwało tak długo, jak życie literackiego Onufrego Zagłoby…

    Sądzę, że masowe poparcie ludności rusińskiej (i nie tylko) dla buntowników Chmielnickiego w roku 1648 wynikało z faktu, że ludność ta miała dostateczne zasoby finansowe i materialne, by realizować swoje aspiracje. Zasoby finansowe i materialne nie są cechą niewolników, ale cechą ludzi mniej lub bardziej wolnych. Przypuszczam zatem, że dola chłopów w majątkach prywatnych była nie gorsza, a wręcz może lepsza, niż w majątkach koronnych. Szlachta najwyraźniej traktowała chłopów en masse jako konkurentów i rywali, obawiała się utraty swego statusu. Stąd brały się być może próby zepchnięcia kmieci do roli „chamów” – potomków biblijnego Chama – i mitologia sarmacka, która próbowała oddzielić „naród sarmacki” od poddanych. Wszystko to nabrało jednak pewnego zdziczenia dopiero po Potopie i po głębokim a zaskakującym wstrząsie, jaki elita państwa przeżyła w starciu z własnymi poddanymi.

     

    Jakub Brodacki

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Telewizory stanowiły w PRL-u dobro luksusowe.
     
          W Polsce telewizja zaczęła nadawanie na początku lat 50. – najpierw emitowano półgodzinny program raz w tygodniu (tylko w Warszawie i okolicach), potem trzy razy w tygodniu.
     
          Początkowo  programy oglądano jedynie w świetlicach w zakładach pracy, a codzienną domową rozrywkę zapewniało radio.
     
          Sytuacja zmieniła się w drugiej połowie lat 50. gdy zaczęły produkować telewizory. Pierwszym, produkowanym w Polsce seryjnie telewizorem była Wisła. Warszawskie Zakłady Telewizyjne rozpoczęły jego produkcję w 1956 roku na licencji sowieckiego odbiornika "Awangard" . Ekran miał wymiary 18x24 cm. Rok później,, w listopada 1957 r. rozpoczęto produkcję Belwedera. Był to pierwszy opracowany w całości w Polsce odbiornik. Przekątna ekranu wynosiła ok. 36 cm, rozmiar 29x22 cm. Telewizor ważył ok. 23 kg.
     
         Jednak bardzo niewielu Polaków było stać na jego kupno. W pierwszej połowie lat 60. kosztował on około 8 tysięcy złotych, co przy średniej pensji wynoszącej niespełna 2 tysiące było wielkim wydatkiem. Ci, którym udało się go zdobyć, mieli dom pełen ludzi – każdy chciał obejrzeć emitowane programy.
     
         Telewizory można także wypożyczyć. „Wpłacając 170 zł, możesz mieć telewizor w domu – to duża przyjemność na gwiazdkę" – głosiło ówczesne  ogłoszenie w prasie.
     
          W październiku 1970 roku uruchomiono Program Drugi Telewizji Polskiej, a w 1973  na rynku pojawiły się kolorowe telewizory. Pierwszym był „Jowisz”. Ważył 32 kilogramy i powstał w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych w porozumieniu z francuskim Thomsonem.  Jednym z jego konstruktorów był mgr inż. Jerzy Kania.
     
     
        Zabawna jest też pierwotna nazwa tego telewizora - ustalono ją jako "PAW" - czyli "Pierwszy Aparat Wielobarwny". Jednak niosła ona ze sobą niezbyt przyjemne konotacje i przemianowano ją właśnie na "Jowisz".
     
           „Jowisz” był horrendalnie drogi – kosztował 46 tysięcy złotych, czyli tyle, co połowa Fiata 126p.
     
                W latach 70. WZT produkowały też „Rubina”, na sowieckiej licencji, który ważył ponad 50 kilogramów. Był jednak dwa razy tańszy niż „Jowisz”. Pod koniec lat 70. kosztował ok. 20 tysięcy złotych.
     
                Rubin bywał jednak niebezpieczny – czasami dochodziło do jego samozapłonu. Niektóre jego elementy wykonane były z tektury, a dodatkowo pobierał wysokie napięcie.  O iskrę było więc wyjątkowo łatwo.
     
     
             Telewizja Polska wciąż produkowała programy w czerni i bieli – jeśli już pokazywano coś w kolorze, to „atrakcje” typu zjazd PZPR.
     

          Do odbioru kolorowej telewizji nie wystarczała jedynie antena domowa – ważna też była wysoka jakość sygnału emitowanego przez nadajniki Telewizji Polskiej, a z tym czasami też nie było najlepiej. Za sukces należy uznać uruchomienie pod koniec 1975 roku pierwszej naziemnej stacji łączności satelitarnej.
     
     
          W okresie gierkowskiego „cudu” telewizor stał się jednym z pragnień Polaków. Jak śpiewał Grzegorz Markowski: „Telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt”.


         Jedynie w1975 roku Polacy kupili milion telewizorów, co było liczbą dwukrotnie większą niż na początku dekady.


          Telewizory produkowane w WZT czy gdańskim Unimorze miały przyciągające nazwy: Ametyst, Fregata, Neptun, Saturn, Zefir, Fiord, Tosca, Aladyn.
     
     
            Marzeniem stał się telewizor niemiecki albo japoński, kupiony w Peweksie lub przemycony z zagranicy.
     
     
            W latach kryzysu gospodarczego w latach 80. po telewizory ustawiały się gigantyczne kolejki. Przed otwarciem sklepów  otwarciem ludzie koczowali nocą na zewnątrz, nie brakowało awantur i szarpania.
     
     
           Osoby dysponujące oszczędnościami niejednokrotnie lokowały je właśnie w telewizorach, szczególnie kolorowych, licząc, iż w ten sposób ocalą swoje oszczędności.
     
     
          W 1989 roku w związku z hiperinflacją za telewizor kolorowy trzeba było zapłacić nawet 3 mln zł.
     
     
           W latach 90. telewizory relatywnie znacznie staniały i przestały być – jak w PRL – towarem luksusowym.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    W. Przylipiak – Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko
    https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/3236646,Jowisz-byl-polski-i-niezawodny-a-mial-nazywac-sie-PAW
    https://expressbydgoski.pl/wspominamy-prl-telewizory-rubiny-wybuchaly-w-bydgoskich-domach/ar/c15-14751306
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Do kolejnej dużej fali paniki wojennej doszło w PRL w 1962 roku
     
     
           O ile latem 1961 roku prawdopodobieństwo przekształcenia się zimnej wojny w gorącą było umiarkowane to inaczej rzecz się miała w pierwszych dniach października 1962 roku, gdy sowieckie okręty w ramach operacji „Anadir” dotarły na Kubę. Na ich pokładzie znajdowały się 164 ładunki jądrowe.
     
     
            Prezydent John Kennedy w wygłoszonym 22 października przemówieniu zapowiedział, że ich wystrzelenie w jakikolwiek kraj na zachodniej półkuli zostanie uznane za atak ZSRS na Stany Zjednoczone. „Słuchałem tego w nocy w Krakowie—zanotował w dzienniku Zygmunt Mycielski  — Mowa była tak ostra i stanowcza, że „pachniało atomówką”.
     
     
            Następnego dnia  we wszystkich większych peerelowskich zakładach kraju odbyły się wiece, podczas których przyjmowano rezolucje solidarności z Kubą.
     
     
               „Zanotowano - napisano w informacjach Wydziału Organizacyjnego KC PZPR - fakty żywiołowych wystąpień, szczególnie kobiet i młodzieży przeciw polityce USA, która jest brzemienna w niebezpieczeństwo wybuchu wojny”.
     
     
            Wrogość wobec „imperialistycznej Ameryki” stanowiła jednak margines ówczesnych społecznych postaw i emocji. Dominował w niej strach przed wybuchem nuklearnego konfliktu.
     
     
               Pierwsze symptomy paniki wystąpiły już 23 października. W niektórych miejscowościach odnotowano „wzmożony wykup artykułów pierwszej potrzeby”. Na Mokotowie w Warszawie sprzedano 2300 kg smalcu, którego zwykle „szło” 500–600 kg. W 104 sklepach tej dzielnicy zabrakło słoniny.  Następnego dnia cukru zabrakło cukru w sklepach w Śródmieściu. Ludzie kupowali po 2–3 kg mydła. Na Nowym Świecie dużym popytem cieszyły się futra.
     
     
           W odpowiedzi na tę falę zakupów 25 października limitowana sprzedaż została wprowadzona w Warszawie, Łodzi i Trójmieście, a następnego dnia na terenie całego kraju. Można było kupić po jednym kilogramie mąki, kaszy, cukru i mięsa oraz po pół kilograma ryżu, makaronu, soli, mydła i wędlin.
     
     
            26 października partia „rzuciła” do sklepów stolicy 600 aktywistów PZPR celem wyjaśniania sytuacji rynkowej i politycznej”.
     
     
             Szczególnie panikarskie nastroje panowały na tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie znów zaczęto obawiać się powrotu Niemców: „We Wrocławiu wszyscy mówią o wojnie. Jeżeliby taka była to czy mam wracać do domu?”
     
     
             Wojsko zostało postawione w stan najwyższej gotowości. Grzały się silniki czołgów, rozdano ostrą amunicję.  „Wojsko ruskie przyjechało do nas i stoi z nami [...] dziś d-ca Brygady tak powiedział, że będzie wojna tylko nakazał, żeby nigdzie nie mówić...”.
     
     
               27 października Chruszczow zaproponował wycofanie rakiet. „Ludzie mówią — dzień później zapisała w swoim dzienniku Maria Dąbrowska — „koniec świata odłożony na trzy tygodnie” — i trochę zelżało w sklepach, z których wykupywano już wszystko”.
     
     
               Sytuacja powoli wróciła jednak do normy.
     
           W latach sześćdziesiątych panika wojenna ogarniała Polaków jeszcze kilka razy. Kilkudniowa przeszła przez kraj podczas wojny sześciodniowej między Izraelem i państwami arabskim w czerwcu 1967 roku. Znów wzrosła sprzedaż mąki, cukru i soli w sklepach w Warszawie, Krakowie i Lublinie.
     
     
           Podobną reakcję społeczną wywołało wkroczenie do Czechosłowacji nocą z 20 na 21 sierpnia 1968 r. wojsk ZSRS, Polski, Węgier, Bułgarii i NRD, co położyło kres „praskiej wiośnie”.  Pierwszą rekcją Polaków na wiadomość o wkroczeniu do Czechosłowacji były kolejki pod sklepami oraz wykupywanie artykułów pierwszej potrzeby — mąki, cukru i soli, a także środków piorących oraz mydła. W niektórych województwach ograniczono sprzedaż produktów do 1 kg na osobę.
     
     
            Wedle danych Ministerstwa Finansów już 21 sierpnia o 40% wzrosły wypłaty z książeczek oszczędnościowych PKO w stosunku do przeciętnych wypłat z dni poprzednich, wpłaty zmniejszyły się natomiast o 20%. Niektórzy rodzice zabrali dzieci z kolonii.
     
     
           Panikę w Polsce wywołał również konflikt radziecko-chiński na granicznej rzece Ussuri w 1969 roku. Na brak poczucia bezpieczeństwa związanego z sytuacją międzynarodową i istnienie zagrożenia dla Polski wskazywało w 1969 roku aż  59% respondentów.
     
     
           Na obniżenie się poziomu strachu wojennego w latach siedemdziesiątych wpłynęła przede wszystkim odwilż w stosunkach międzynarodowych. Także propaganda peerelowska przestała epatować „niemieckim rewanżyzmem” oraz „amerykańskim imperializmem” .
     
     
           Sprawiło to, iż wybuch w październiku 1973 roku wojny Jom Kippur między koalicją arabską a Izraelem nie doprowadził do wybuchu paniki wojennej. Podobnie zachowali się Polacy na wieść o wkroczeniu w lutym 1979 roku armii chińskiej na terytorium Wietnamu. Jedynie na suwalskiej wsi powtarzano jeszcze przedwojenne „prawdy”, jakoby „żółta rasa miała zalać świat”.
     
     
               Agresja sowiecka na Afganistan zakończyła okres spokoju. SB odnotowała wzrost „nastrojów ucieczkowych wśród mieszkańców województw zachodnich”.  W listach „widać strach, niepokój, lęk”.
     
     
               Wiosną 1981 roku uwaga koncentrowała się wokół kwestii: „Wejdą? Nie wejdą”, czyli realnego zagrożenia militarną interwencją Związku Sowieckiego.
     
     
               Jakkolwiek w latach stanu wojennego władze komunistyczne próbowały nadal straszyć Polaków zagrożeniem wojennym (symbolem tych zabiegów stał się w propagandzie Ronald Reagan), dużo bardziej przytłaczająca w latach osiemdziesiątych okazała się jednak sytuacja wewnętrzna. Można powiedzieć, iż objawy paniki neutralizowane były przez bieżące emocje związane ze stanem wojennym i problemami życia codziennego.
     
     
             Pomimo ostrych napięć w stosunkach międzynarodowych (do 1986 roku) nigdy nie doszło do pojawienia się w Polsce kolejnej fali paniki wojennej. Niewątpliwie wpływ miały na to również inne czynniki; przede wszystkim wchodzenie w dorosłe życie kolejnych pokoleń, które nie doświadczyły grozy drugiej wojny światowej.
     
     
            Z biegiem lat — zwracała uwagę Anna Pawełczyńska — słabła pamięć o wojennym głodzie i cierpieniach, ludzkiej podłości i zdradzie. Szczegóły dramatycznych wydarzeń i zjawisk odchodziły w zapomnienie.
     
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Zaremba – Powojenne paniki wojenne: Polska 1945-1980
    T. Leszkowicz – Ludowe Wojsko Polskie w cieniu zimnej wojny
    R. Braithwaite Rodric -  Armagedon i paranoja. Zimna wojna – nuklearna konfrontacja
    D. Jarosz, M. Pasztor  -  W krzywym zwierciadle. Polityka władz komunistycznych w Polsce w świetle plotek i pogłosek z lat 1949–1956
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Duża fala paniki wojennej miała miejsce w PRL w 1961 roku.
     
     
               Kolejna fala pogłosek wojennych wybuchała gdy w marcu 1949 roku Andriej Wyszyński zastąpił Wiaczesława Mołotowa na stanowisku ministra spraw zagranicznych ZSRS. Pamiętano bowiem, że kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny światowej Mołotow zastąpił na tym stanowisku Maksima Litwinowa.
     
     
               Następna zaś w kwietniu , gdy na polecenie Ministra Obrony Narodowej zarządzono przegląd koni wraz z uprzężami i wozami.
     
     
               Kolejna w lipcu, gdy kraj obiegła informacja o cudzie w Lublinie. Podejrzewano, że jest znakiem zbliżającej się wojny.
     
     
               Gdy 7 listopada 1949 r., kiedy radiowe wiadomości podały, że nowym ministrem obrony narodowej został sowiecki marszałek Konstanty Rokossowski, nawet zagorzali zwolennicy nowego reżimu musieli przyznać, że nie jest to nic nieznacząca decyzja personalna. Zdecydowana większość Polaków widziała w tej nominacji  kolejny krok w procesie sowietyzacji kraju, na drodze do stania się przez Polskę siedemnastą republiką. Wieszczono też wojnę. „Jednak nam nie wierzą.- zanotowała bezpieka opinię jednego mieszkańca Lublina – Widocznie będzie wojna. Rosja dała swojego człowieka”
     
     
               W Krakowie wzrosła liczba podań o węgiel w składach zajmujących się jego obrotem. Podobnie jak wcześniej wzrósł popyt na towary włókiennicze, obuwie i żywność, przede wszystkim sól, cukier, kasze, słoninę.  „Zróbcie sobie zapasy cukru, mąki mydła, soli itd. — tak Wam radzę, jak sobie. – napisano w jednym z przechwyconych listów z Krakowa - Pieniędzy żadnych nie trzymajcie, choć wiem, że i tak nie macie. Słyszeliście pewnie, że już Marszałek Żymierski poszedł won, a na jego miejsce przyszedł nowy Marszałek Polski, Rokossowski. Ogromna czystka w W-wie w Rządzie. Niedługo będziemy mieli Rząd Radziecki”.
     
     
                Poczucie zagrożenia wojną sięgnęło zenitu, gdy 25 czerwca 1950 roku komunistyczna Korea dokonała inwazji na południe. Przekonanie, że zaraz rozpocznie się trzecia wojna światowa, było w społeczeństwie polskim powszechne. Ze sklepowych półek znikało wszystko, co mogło się przydać. Rodzice nie puszczali dzieci na kolonie.  Chłopi odmawiali wykonywania prac polowych, urzędnicy partyjni narzekali: „Nie sprzątnięte dotychczas siano moknie na łąkach”.
     
     
              W 1951 roku kolejne fale paniki wojennej miały miejsce po rozpisaniu  w czerwcu Narodowej Pożyczki Rozwoju Sił Polski (przygotowują się do wojny — mówiono), w lipcu 1951 roku po śmierci arcybiskupa Adama Sapiehy (w Krakowie krążyła przepowiednia, że w roku, w którym umrze Sapieha, wybuchnie wojna), we wrześniu 1951 roku po wydłużeniu służby wojskowej. W 1952 roku zaś w październiku po wyborze Dwighta Eisenhowera na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
     
     
               Śmierć Stalina i zawieszenie działań militarnych w Korei wpłynęły na uspokojenie nastrojów.  Rozpoczęcie w Genewie w 1954 roku rozmów wielkiej czwórki  podsyciło nadzieje na trwały pokój.
     
     
               Na świecie zapanował „duch Genewy” i odwilż w stosunkach między mocarstwami. Pewnej zmianie uległ obraz świata lansowany przez komunistyczną propagandę — Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Francja przestały być przedstawiane jako zagrożenie.
     
     
               Wstęp do nowego etapu wojennego strachu otworzyło zestrzelenie nad Uralem 1 maja 1960 roku amerykańskiego samolotu szpiegowskie- go U-2. Po zerwaniu przez Chruszczowa konferencji wielkiej czwórki w Paryżu, w wielu zakładach pracy w Polsce zaobserwowano wzrost rozmów o niebezpieczeństwie wybuchu nowej wojny.
     
     
               Strach przed wojną z nową siłą rozpalił się rok później, gdy z 12 na 13 sierpnia 1961 roku armia wschodnioniemiecka za wiedzą i wolą Chruszczowa rozpoczęła wznoszenie muru dzielącego Berlin Wschodni i Zachodni. Pierwsze symptomy paniki pojawiły się 14 sierpnia w południowo-wschodniej części kraju, w powiatach leżących wzdłuż linii kolejowej Medyka–Przemyśl–Kraków. Ludzi zaniepokoiły idące nocą transporty wojsk sowieckich.
     
     
               W regionie rzeszowskim — jak informowały władze partyjne — zapanował „stan pewnej psychozy wojennej” - z półek sklepowych znikła większość towarów. Analogicznie było na Lubelszczyźnie.
     
     
           W Przemyślu w trzy dni wycofano wkłady z PKO na sumę blisko 1,5 mln zł, podczas gdy średnia dzienna wypłata wynosiła wówczas 80 tys. zł. Powszechnie krążyły pogłoski o mobilizacji do wojska 8–10 roczników.
     
     
             Innym ogniskiem paniki były Ziemie Zachodnie, gdzie pojawiły się obawy przed powrotem Niemców.  Ich powrót, przewidywana zemsta, widmo ponownej okupacji wielu przerażały.
     
     
               W obliczu masowego wykupowania towarów władze lokalne wprowadziły limitowanie sprzedaży artykułów pierwszej potrzeby.
     
     
               Przed sklepami z biżuterią w całym kraju ustawiły się kolejki. W warszawskiej sieci „Jubilera” obroty wzrosły o 180%. Masowo wyjmowano pieniądze z kont oszczędnościowych.  Pamięć o wojennej inflacji spowodowała, że pieniądze zamieniano na dobra trwałego użytku, które — jak przypuszczano—w przypadku nowej wojny nie straciłyby na wartości. Znacznie wzrosła więc sprzedaż pralek, dywanów, sprzętu RTV, maszyn rolniczych. Z drugiej strony właściciele aut osobowych zaczęli zastanawiać się nad ich sprzedażą, by w ten sposób uniknąć spodziewanych rekwizycji.
     
     
               W kolejkach dochodziło do awantur.  „W dalszym ciągu obserwuje się wykupywanie artykułów spożywczych, szczególnie tłuszczu. – napisano w raporcie z Warszawy - Przy stoiskach mięsnych dochodzi często do awantur, gdyż wielu chce kupować w dużych ilościach smalec, słoninę i boczek, co spotyka się z reakcją pozostałych kupujących. Częste są głosy, aby ograniczyć ilościowo sprzedaż tych artykułów”.
     
     
               Pojawiły się obawy o los dzieci przebywających na wakacjach. Na przykład pracownice Warszawskiej Fabryki Mebli zgłosiły się do rady zakładowej z żądaniem ściągnięcia dzieci z kolonii nad morzem.
     
     
                Prawdopodobieństwo wybuchu wojny wydawało się tak wielkie, że wystąpiły nastroje ucieczkowe. Rodziny z południa i centrum kraju namawiały swoich krewnych mieszkających na jego zachodnich kresach do opuszczenia swoich domów i mieszkań. „Kochany Braciszku z Synem. – pisała kobieta z Puław- Kochani czego czekacie, zabierać manatki i przyjeżdżać do nas i to prędko, czy nie wiesz co się święci, nigdy nie myślałam, że tak się przywiązałeś do Wałbrzycha, ale życie jest droższe pamiętaj Jaśku, takie sny mam okropne, przyjeżdżaj, czekam.”
     
     
               Nawet intelektualiści ulegli wojennej atmosferze. Jan Józef Szczepański zanotował:  „Widziałem Zbyszka Herberta i Mrożka, obaj w katastroficznym usposobieniu”.
     
     
               Panika zaczęła wygasać w początkach października, mimo, iż Gomułka, w wygłoszonym 10 września na Stadionie X-lecia w Warszawie przemówieniu zamiast uspokoić nastroje, zaatakował kraje zachodnie, mówiąc, że Berlin Zachodni jest „bazą i odskocznią dla rozpalania zimnej wojny oraz siedliskiem organizacji szpiegowskich i dywersyjnych”.
     
     
             Przebieg „berlińskiej” paniki potwierdzał tezę Floriana Znanieckiego, że zachowanie kształtowane jest przez wzajemne oddziaływanie postaw indywidualnych. Ludzie widząc tłumy wykupujących sól bądź „wyciągających na potęgę” pieniądze z PKO, robili to samo.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W PRL-u  wielokrotnie pojawiały się pogłoski o rychłym wybuchu wojny.

     
               Pierwsza fala pogłosek o zbliżającym się wybuchu trzeciej wojny pojawiła się w marcu 1945 roku. Jej pojawienie się można wiązać z doniesieniami o postanowieniach konferencji w Jałcie. Kultywowanie.  myśli o rychłej wojnie zachodnich sojuszników ze Związkiem Sowieckim niosło ze sobą nadzieję, że decyzje mocarstw w kwestii granic Polski są nieostateczne.
     

               Pogłoski te podsycił dekret z marca 1945 roku o mobilizacji kobiet do pomocniczej służby wojskowej. Po co rejestrować kobiety skoro wojna miałam się skończyć lata dzień.  „Bo jak się skończy wojna z Niemcami to ma być – pisano w liście -  zaraz z Rosją, bo nie mogą się pogodzić tamci Polacy z tymi i jak się wybiją te obie strony to będzie wtedy dobrze, ale tamta zachodnia strona ma większy zbrój i lepszy”.

     
            Kolejna fala pogłosek o wybuchu wojny przetoczyła się w sierpniu i we wrześniu 1945. Wywołało ją doniesienia o zrzuceniu bomb na Hiroszimę i Nagasaki. „Amerykanie dysponują teraz taką bronią — mówiono — przed którą Stalin będzie musiał „się schować”.
     

            Niektórzy nie kryli entuzjazmu. Licealista w liście pisał: „Dzięki odkryciu bomby atomowej — otwiera się dla nas jakaś nadzieja. Szkoda, że nie ma Churchula i Roswelda. Wtedy to wojna prawie mur! Ale i teraz — żyję radością tej przewagi. Kiedy dowiedziałem się o tym wynalazku, odbyłem podróż na rękach. Staram się być dobrej myśli. Może w tunelu i dla nas zapali się światło?” .

     
               Następna ogólnopolska miała miejsce po wystąpieniu Winstona Churchilla w Fulton 5 marca 1946 roku. W Warszawie panika zaczęła się 8 marca, w piątek. Warszawiacy rzucili się tłumnie na targowiska wykupywać towary spożywcze, które można magazynować: ziemniaki, mąkę, cukier, sól, słoninę. W pierwszych dniach następnego tygodnia ceny podstawowych artykułów żywnościowych w stolicy wzrosły o 50– 100%. Wykupywano również ubrania, lampy naftowe, naftę, zapałki.
     
     
            „Rano dziennik londyński wręcz alarmujący.  – zapisała Maria Dąbrowska w dzienniku 14 marca 1946 roku -  Kiedy słuchać Londynu, a potem Warszawy (wzgl. Moskwy) to widać jasno, że to nie sojusznicy rozmawiają, ale śmiertelni wrogowie. Atmosfera jest bodaj cięższa niż w czasie Monachium. Ale, o Boże, jak nie chciałoby się przeżywać trzeciej wojny”.
                                                                                                                    
     
               Panika rozlała się na inne regiony kraju. Jedni mówili, że wojna zacznie się w ciągu trzech dni, inni, że w ciągu miesiąca. W Krakowie twierdzono, że jej wybuch będzie oznaczać koniec świata, do której to zagłady ma doprowadzić bomba atomowa.  „Mieszkańcy miasta byli przekonani święcie o tym, co szeptana propaganda szerzyła. – napisano w jednej krakowskich gazet -  Konfesjonały w kościołach były oblężone; każdy pragnął uczynić porządek ze swym sumieniem, aby w obliczu wielkiej, grożącej wszystkim katastrofy, w wypadku śmierci stanąć przed Bogiem oczyszczonym”.
                                                       
     
               Kolejny skok napięcia, który nastąpił we wrześniu i październiku 1946 roku, związany był z konferencją ministrów spraw zagranicznych, która odbywała się w Paryżu między lipcem a październikiem. „Ludność województwa — donoszono z Białegostoku— z uwagą śledzi obrady konferencji pokojowej, w społeczeństwie wytwarza się pewien nastrój oczekiwania”.
     
     
               W tym samym czasie w Grecji wybuchło powstanie komunistyczne. A 6 września 1946 roku   amerykański sekretarz stanu James Byrnes powiedział w Stuttgarcie, że wojska amerykańskie pozostaną w Europie. Poruszył także problem granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, którą określił jako tymczasową.
     
     
               Panika ogarnęła całą Polskę. W Łodzi nagabywano żołnierzy: „czy wojna jest nieunikniona?” i „po której stronie stanie Wojsko Polskie?”. „Ogólna psychoza w mieście. Wojna jest nieunikniona”—donoszono z Sosnowca. Tak samo było w Lublinie, gdzie „psychoza wojny osłabionego nerwowo społeczeństwa, mimo całej swej nierealności przyjmuje się. Społeczeństwu podnieconemu wystarczy powiedzieć „wojna” — by uległo panice...”.
     
     
             W województwie lubelskim mówiono, że w Radomiu miał miejsce desant 10 tys. żołnierzy dowodzonych przez gen. Władysława Andersa. W Zagłębiu Dąbrowskim spekulowano, że ZSRS zostanie pokonany przez sojusz amerykańsko-chiński.
     
     
              W całej Polsce wykupywano sól, cukier i mąkę. Trudności z ich zakupem w różnych regionach kraju ludzie tłumaczyli konfiskatami przygotowującej się do wojny Armii Czerwonej.
     
     
               Krążyły opowieści o wznoszeniu przez Armię Czerwoną umocnień, kopaniu okopów, gromadzeniu paliwa, amunicji i sprzętu.
     
     
             W listopadzie 1946 roku  Szczecinem wstrząsnęła wiadomość o rzekomym niszczeniu przepraw na Odrze.
     
     
            Po zwróceniu się prezydenta Trumana do Kongresu o udzielenie pomocy finansowej zagrożonych komunizmem Grecji i Turcji, nastąpił kolejny atak strachu w powojennej Polsce.
     
     
            Przez całą drugą połowę lat czterdziestych utrzymywał się wysoki poziom lęku wśród Polaków, który pod wpływem międzynarodowych wydarzeń błyskawicznie przeobrażał się panikę.
     
     
           Tak właśnie stało się, gdy w czerwcu 1948 roku sowieckie władze okupacyjne zarządziły blokadę zachodnich sektorów Berlina i odcięły dostawy energii elektrycznej. W odpowiedzi Wielka Brytania i Stany Zjednoczone rozpoczęły tworzenie mostu powietrznego. Oliwy do ognia dolewały alarmistyczne w tonie tytuły polskiej prasy i zachodnich audycji radiowych.
     
     
             Ponownie doszło do masowego wykupu żywności w całej Polsce. Panikę potęgowały zarządzenia władz lokalnych o rejestracji poborowych czy konieczności uporządkowania schronów.
     
     
               Nadciągająca wojna i jej ewentualny przebiegł stały się przedmiotem codziennych rozmów.  Przewidywano na przykład masową dezercję żołnierzy Armii Czerwonej stacjonujących we wschodnich Niemczech.
     
     
              Do paniki wojennej dołączył nowy rodzaj trwogi, gdy w lipcu 1948 roku Hilary Minc zapowiedział kolektywizację rolnictwa. Wieś ogarnęła psychoza, która utrzymywała się do śmierci Stalina w marcu 1953 roku. Ten strach wojenny na wsi mieszał się z nadziejami pokładanymi w wojnie, która w przekonaniu  wielu chłopów miała przynieść ocalenie przed kołchozami.
     
     
             Do apogeum paniki doszło we wrześniu 1948 roku, w sklepach w wielu miastach  zabrakło  Podstawowych produktów spożywczych. Na targowiskach znacznie wzrosły ceny owoców i warzyw, zwłaszcza ziemniaków gromadzonych na „czarną godzinę”.
     
     
               Mimo, iż w kolejnych miesiącach nastąpiło uspokojenie nastrojów, to wojenny strach nadal dawał  o sobie znać wybuchami paniki, które przenosiły się z miasta do miasta.
     
     
               W początkach 1949 roku wzrost obaw wywoływała rejestracja mężczyzn do wojska. Ponownie doszło do masowego wykupu towarów, np. w powiecie tucholskim w ciągu pięciu dni mieszkańcy nabyli więcej mydła i proszku do prania niż w całym 1948 roku. W Rawie Mazowieckiej w ciągu jednego dnia wykupiono 240 kg mydła.
     
     
              Niedobory żywności ludzie interpretowali jako efekt jego gromadzenia przez władze na potrzeby wojskowe, co potęgowało irytację i złość ludzi czekających w coraz dłuższych kolejkach. W jednej miejscowości w centralnej Polsce krążyła opinia, że „wojska radzieckie jadą na zachód, a mięso i tłuszcz skupuje się i magazynuje na ich potrzeby”.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Stefan Bryś  |  0

    Nie jest to Tokyo, New York ani nawet Abu Dhabi. To tylko Gaza. Przynajmniej taka, jak chce ją widzieć po wojnie premier Netanyahu. Na pierwszym – najważniejszym bo ekonomicznym planie widać port. A taki port w takim miejscu to podstawa, fundament, clou. Ma ci on połączyć Europę Bliski Wschód i wszystko to, co znajduje się pomiędzy.

    Na planie drugim widoczna ma być koalicja państw arabskich tj. Egipt, Arabia Saudyjska, Jordania, EAU. A celem jej powstania i istnienia ma być poradzenie sobie z uchodźcami ze strefy Gazy. Kwestię bezpieczeństwa będzie gwarantował oczywiście Izrael. A to z tego prostego powodu, że Izrael ma prawo dzielić, oddzielać, wydzielać i w nosie mieć wszystkie traktaty, porozumienia i gwarancje. Inni nie.

    Artykuł z Jerusalem Post

    podpowiada: „Wreszcie po dziesięcioleciach władza wróci do mieszkańców Obywateli Gazy”. Ale tylko i wyłącznie po jej całkowitym zdemilitaryzowaniu. "Największymi korzyściami dla państw Zatoki Perskiej uczestniczących w porozumieniu będą umowy obronne ze Stanami Zjednoczonymi oraz nieograniczony dostęp do śródziemnomorskich portów Gazy za pośrednictwem kolei i rurociągów".

    Najbardziej zdumiewające jest to, że to wszystko już staje się faktem, a nikt nawet nie myśli o konsultacjach z Palestyńczykami zamieszkującymi w Gazie.
    Z drugiej strony, to taki stary kolonialny zwyczaj: W 1918 roku lord Balfour oświadczył:

    "W Palestynie nawet w najmniejszym stopniu nie myślimy o konsultowaniu życzeń obecnych mieszkańców tego kraju. Syjonizm, słuszny czy niesłuszny, dobry czy zły, ma swoje korzenie w starożytnych tradycjach, obecnych potrzebach i nadziejach na przyszłość, które są głębsze niż pragnienia i uprzedzenia 700 000 Arabów, którzy dziś zamieszkują tę starożytną ziemię".

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Punkty skupu butelek i opakowań szklanych pełniły ważną rolę w życiu sowieckich obywateli.
     
     
            Zwrot butelek i skup szklanych opakowań stanowiły ważną część zarówno życia prywatnego, jak i państwowego handlu.
     
     
             Prawo do otwarcia punktu skupu miały delikatesy posiadające dział monopolowy. Lokalizację uzgadniali specjaliści z Rejonowego Wydziału Handlu raz naczelnicy z Rejonowego Komitetu Wykonawczego. Najczęściej punkty tworzono w piwnicy domu, w którym znajdowały się delikatesy, bądź w jednym z sąsiadujących budynków.
     
     
            W niektórych sklepach w Moskwie stosowano praktykę bezpośredniego przyjmowania pustych butelek przy zakupie napojów alkoholowych w dziale monopolowym. Kilka opróżnionych butelek można było od razu – omijając punkt skupu – wymienić na jedną pełną lub przynajmniej obniżyć cenę zakupu.
     
     
           Specjaliści potrafili szybko obliczyć, ile butelek należy wypić wieczorem, żeby rankiem, zwróciwszy je, mieć możliwość wypicia klina.
     
     
            Punkty skupu butelek były głównym miejscem, do którego ciągnęli o świcie sowieccy obywatele marzący o niewielkim, ale pewnym, dodatkowym dochodzie. Można było bowiem oddawać nie tylko butelki po winie, ale także po mleku, kefirze czy piwie. Można było zwracać również słoiki. Największym skarbem był trzylitrowy słój, za który punkty skupu płaciły aż trzydzieści kopiejek.
     
     
           Kolejki ustawiały się przed punktami skupu z samego rana - z reguły były wielometrowe i milczące.  Wzdłuż całej kolejki ciągnął się rząd sportowych toreb, plecaków i siatek niewyobrażalnych rozmiarów – wszystko to było wypełnione szkłem po brzegi.
     
     
            Nieformalne prawo sprzedaży poza kolejką  dwóch, trzech, pięciu butelek przysługiwało alkoholikom i studentom. Pierwszym starczało zarobionych pieniędzy na kufel piwa i paczkę papierosów aurora, drudzy ciułali na obiad w uczelnianej stołówce.
     
     
          Niektórzy młodzi ludzie umawiali się bezpośrednio z ładowaczami, zdając im butelki bez kolejki, o dwie kopiejki taniej w stosunku do ich nominalnej wartości.
     
     
           Standardowa butelka po wódce była warta w latach 70. dwanaście kopiejek. Butelka wódki kosztowała w sklepie  cztery ruble dwanaście kopiejek. Cztery ruble za wódkę, dwanaście kopiejek za butelkę. Za „malutką” (albo „ćwiarteczkę”) płacono dziewięć kopiejek, zdarzały się  butelki o pojemności siedmiu dziesiątych litra – te kosztowały siedemnaście kopiejek.
     
     
           Wśród klientów punktów skupu zdarzali się zawodowcy,  potrafili zarobić większe pieniądze na zbieraniu i zwrocie szklanych opakowań. W ich szeregach było wiele dziarskich staruszek, które rozdzielały między siebie szklane „plantacje”, a preferowały różnego rodzaju tajemne zakamarki w podwórzach i tereny w pobliżu delikatesów.
     
     
            Starzy mieszkańcy Fontanki pamiętają mężczyznę przechadzającego się codziennie wolnym krokiem po nabrzeżu. „Trzymał w ręku spinning, do którego żyłki, zamiast błyszczyka, była przytwierdzona ni to siatka, ni to koszyczek. Zatrzymywał się od czasu do czasu, zarzucał wędkę i po jednej, dwóch minutach wyciągał swój połów – butelkę. Przećwiczonym ruchem wkładał ją do plecaka, nawet nie zdejmując go z ramion. Wszystko odbywało się szybko, precyzyjnie,  i  zdawało się być wytrenowane do najmniejszego szczegółu”.
     
     
          Inni zawodowcy  byli skromniej wyposażeni – wykorzystywali długi kij, na którym był umocowany podbierak.
     
     
            Obok „indywidualnych przedsiębiorców” funkcjonowały także całe zespoły, które zajmowały się zorganizowaną i skuteczną zbiórką opakowań. Na przykład przed meczem piłki nożnej na stadionie im. Kirowa do Nadmorskiego Parku Zwycięstwa wjeżdżały specjalne samochody ze zbieraczami butelek.
     
     
           Siadali oni na trawnikach i polanach, na których relaksowali się kibice w oczekiwaniu na mecz. Zostawiali po sobie nieprzebrane ilości butelek. Gdy tylko fani futbolu udawali się na trybuny, do dzieła przystępowali zbieracze. Wszystko szybko zbierali, ładowali i odwozili do punktu skupu, z którego pracownikami mieli umowę.
     
     
           W zgrany sposób działały robocze zespoły konduktorów w wagonach kolejowych, które również zawierały długoterminowe „kontrakty” z pracownikami skupu.
     
     
            Znacznie mniejszą rolę pełniły punkty skupu makulatury. Nie tylko dlatego, że za makulaturę płacono grosze, ale także dlatego, iż każdy uczeń miał obowiązek przynieść do szkoły określoną liczbę makulatury w roku.
     

            Makulaturę zbierali także pionierzy, którzy chodzili po mieszkaniach i zbierali gazety, lokatorzy z reguły mieli zawczasu przygotowaną dla nich paczkę starych, wykorzystanych gazet.

     
    Wybrana literatura:
     
    I. Głuszczenko – Sowiety od kuchni. Mikojan i radziecka gastronomia

    A. Gaworski, M. Panas-Goworska - Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
     W Związku Sowieckim nigdy nie rozwiązano problemu opakowań.
     
     
          Opakowań wszędzie brakowało. Wiele artykułów spożywczych było sprzedawanych bez opakowania, na wagę, tak więc kwestia w czym je nieść ze sklepu, musiała być rozwiązana przez klientów.
     
     
            Na przykład śmietana była rozlewana. Tak więc w gospodarstwie domowym zawsze powinno być naczynie (zazwyczaj słoik z gwintowaną zakrętką) przystosowane do jej transportu. Gospodynie pielęgnowały te słoiki – najczęściej pozostałość po węgierskich konserwach: marynowanych ogórkach albo zielonym groszku. Puste słoiki trzymano w kuchni i z reguły było ich więcej niż potrzeba. Na wypadek, gdyby któryś się zbił, zawsze musiał być zapasowy. Składowano je w szafkach, na parapetach lub na podłodze.
     
     
          W każdym gospodarstwie domowym były specjalne torby na ziemniaki. Podawano je sprzedawcy, który przystawiał ją do wylotu rynny i kartofle z łoskotem leciały wprost do torby.
     
     
           Aby kupić olej roślinny, należało podejść do specjalnej maszyny, podstawić lepiącą się szklaną butelkę, wrzucić monetę – i olej zaczynał płynąć gęstym, żółtym strumieniem.
     
     
           Później pojawił się olej w plastikowych butelkach. Od razu rozniosła się plotka, że olej w nich przechowywany może się zepsuć. Przelewano go więc do szklanych. Najlepiej sprawdzały się zakręcane butelki po koniaku, a najbardziej prestiżowe były te po napojach z importu.
     
     
         W warunkach ciągłego deficytu wszelkich opakowań każde z nich mogło stać się potencjalnym pojemnikiem. W pudełkach po herbatnikach trzymano lekarstwa. Do słoików wsypywano cukier lub kaszę.
     
     
          Gazety miały wielorakie zastosowanie. Używano jej jako materiału do pakowania. W gazetę zawijano śmieci i obierki z kartofli przed wyrzuceniem do zsypu. Gazetę kładziono na krześle, gdy chciano na nie wejść. Gazetą przykrywano stół, gdy brakowało obrusa. W gazetę zawijano kanapki. Gazety używano jako papieru toaletowego. Gazetą można było umyć okna. Gazetę przyklejano do ściany przed położeniem tapety. W czasie remontu gazety rozkładało się na podłodze, a malarze robili z gazet czapeczki i zakładali je na głowę. Bukiet kwiatów również zawijano w gazetę, chociaż przed wejściem do mieszkania gazetę zdejmowano i wyrzucano. Na marginesach gazet zapisywano numery telefonów. Po wielokrotnym wykorzystaniu gazety oddawano na makulaturę.
     
     
           Wszystko, co można było zawinąć, zawijano w zwykły, gruby papier pakowy, a w razie jego braku – w gazetę. Śledź zawinięty w gazetę to typowy obrazek sowieckiego życia.
     
     
           Aby zapakować cukierki, galaretkę i inne łakocie na wagę, skręcano papierowe rożki. Specjalny papier pakowy był jasnobrązowy, gruby i bardzo mocny. Podczas ważenia sera bądź kiełbasy papier zwiększał ciężar o kilka dekagramów. Powodował różnicę w cenie, która trafiała do kieszeni sprzedawcy.
     
     
          Opakowania, jeśli już się pojawiły były demonstracyjnie szpetne i fatalnie wykonane. Na przykład opakowania na mleko  niezmiennie przeciekały. Typowym obrazkiem na ulicy był człowiek z siatką zakupów zostawiający za sobą ślad białych mlecznych kropli.
     
     
            „Jednym z kluczowych ograniczeń w przemyśle konserwowym są opakowania – przekonywał Mikojan. – Przemysł konserwowy jest zbudowany na wykorzystaniu blaszanych puszek służących za opakowania. Podstawową częścią składową blachy jest, jak wiadomo, cyna. W celu uniezależnienia się od zagranicy na tym odcinku […] znacznie rozszerzyliśmy wykorzystanie szklanych i drewnianych opakowań (beczek)”.
     
     
           O ile zdołano z czasem rozwiązać problem metalowych opakowań, to nadal nie potrafiono zagwarantować ich jakości. „Tymczasem Ameryka już wykorzystuje małe opakowania szklane z blaszanymi wieczkami, - żalił się Mikojan - przy czym wieczka są zamykane hermetycznie i opakowania te można poddać takiej samej sterylizacji w autoklawach, jak puszki blaszane. Trudność zorganizowania procesu produkcji takich opakowań polega nie tyle na wytworzeniu szkła […] i nie na produkowaniu blaszanych wieczek, ile na hermetycznym, gwarantującym szczelne zamknięcie zespoleniu wieczka ze szkłem”.
     
     
           „Duże znaczenie ma pakowanie artykułów spożywczych. – dowodził Mikojan -  Krojenie, ważenie i pakowanie artykułów należy przenieść ze sklepów do fabryk. Powinny one dostarczać towar już zapakowany, w małej gramaturze, z oznaczeniem na opakowaniu wagi, ceny, sposobu spożywania i innych. Chleb należy produkować w głównej mierze na sztuki, częściowo pokrojony na kawałki w sposób maszynowy, w opakowaniach z papieru. To uwolni sprzedawcę od konieczności krojenia i ważenia, uprości handel, zmniejszy straty chleba w sklepie i częściowo w domu, w postaci okruchów. To samo dotyczy artykułów mięsnych i rybnych. Te także należy w znacznej części produkować w opakowaniach. Powinniśmy postawić, jako zadanie praktyczne na najbliższe lata, produkowanie w porcjowanej i opakowanej postaci masła pochodzenia zwierzęcego i margaryny. Cukru, soli, suchych produktów śniadaniowych, biszkoptów oraz innych towarów. A mleko i olej roślinny należy wytwarzać w standardowych butelkach, napełnianych maszynowo”.
     
     
             Te ambitne plany komisarza nie zostały nigdy zrealizowane.
     

               Oczywiście człowiek sowiecki nigdy nie widział reklamówek. Wszystko wkładało się do siatki.  Siatki były przezroczyste – zawsze można było zobaczyć, co ktoś kupił.
     
     
            Pierwsze torby plastikowe przywożono je z zagranicy, były rzadkością, uznawano niemal za wyrób luksusowy. Na rozmaitych wystawach przemysłowych, które często miały miejsce w Moskwie, niektóre firmy, polskie i węgierskie, rozdawały plastikowe torby z własnym logo. Wielu obywateli sowieckich chodziło na te wystawy tylko po to, żeby dostać reklamówki. A dostać je można było jedynie w ścisku i po walce, ponieważ momentalnie je rozchwytywano.
     
     
            Niejednokrotnie można było spotkać na ulicy kobietę w eleganckim skórzanym płaszczu, która w ręku trzymała  plastikową torbę. Nie był to dysonans, w mniemaniu owej damy, taka torba odgrywała tę samą rolę, co drogi płaszcz.
     
     
            W latach 70. pojawiły się torby celofanowe bez uszu. Nikomu nie przychodziło do głowy, żeby je wyrzucać; przeciwnie, myto je (i to z obu stron) i suszono. Rzędy toreb suszących się na balkonie to ważny szczegół sowieckiego życia.
     
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W Związku Sowieckim była jedna partia, jedna Rada Związków Zawodowych, jeden Związek Pisarzy i jedna dla wszystkich książka kucharska.
     

       Książka ta stanowiła swego rodzaju utopię – to wizerunek idealnej kuchni, która zostaje stworzona dla społeczeństwa przodującego w świecie.
     
     

       Ten swoisty kodeks kulinarny towarzyszył kilku pokoleniom. Po pierwszym wydaniu z 1939 roku pojawiły się liczne wznowienia. „Księga o smacznym i zdrowym jedzeniu” była w ZSRR wielokrotnie wznawiana, a jej łączny nakład wyniósł trzy i pół miliona egzemplarzy.
     

       Przygotowaną w 1939 roku przez Instytut Żywienia, planowano zatytułować „Księga o zdrowym i pożytecznym jedzeniu”, jednak Mikojan zadecydował  aby „pożyteczne” zmieniono na „smaczne”. 

     
      Książka z 1939 nie była zbiorem przepisów, ale swoistą odpowiedzą „świata socjalistycznego” światu burżuazyjnemu.
     
     
    Kiedyś handlarze, z chęci zysku, do mleka dolewali wody, ściągali z niego śmietankę […]. Teraz […] mleko produkowane przez Leningradzki Kombinat Mleczarski nie jest, oczywiście, w żaden sposób fałszowane. Nigdy. Minimalna tłustość mleka, określona u nas przez standard, to trzy i dwie dziesiąte procent”.
     
     
            W innym miejscu podkreślano, iż „w odróżnieniu od brudnych ubojni starej Rosji […] nasze kombinaty mięsne jawią się jako przedsiębiorstwa o wysokiej kulturze sanitarnej”.
     
     
            Księga informuje z dumą, iż „to, co jest charakterystyczne dla Związku Radzieckiego, to brak falsyfikacji towarów. Solidność i wysoka jakość produktów z socjalistycznych przedsiębiorstw to bez wątpienia walory ustroju socjalistycznego, w porównaniu ze zmurszałym
     ustrojem kapitalistycznym”.
     

       „Obecnie w krajach kapitalistycznych, - wskazywano - jak niegdyś w starej Rosji, konsument codziennie musi godzić się z tym, że jest oszukiwany co do ceny, jakości, wagi bądź  miary towaru. Postępowa prasa krajów kapitalistycznych przytacza mnóstwo takich  faktów oszustwa z praktyki handlowej USA, Anglii i innych państw o „amerykańskim  stylu życia” […]. W naszym kraju została zorganizowana najsurowsza kontrola  jakości wszystkich towarów […].”
     

       Wedle książki żywienie ludności powinno być oparte na podstawach naukowych, a państwo ponosiło odpowiedzialność za jakość jedzenia.
     
     
            Znaczna część tekstu była poświęcona zaleceniom niemającym nic wspólnego z kulinariami. Na przykład radom, iż „plamy na obrusach po czerwonym winie można usunąć jednoprocentowym roztworem chlorku; z tkanin kolorowych – gorącym mlekiem lub sokiem z cytryny”. Albo:  „Muchy w pokojach można tępić w następujący sposób: napalić w pomieszczeniu suchych liści dyni, od czego muchy zdechną. Można zmieszać pieprz z mlekiem bądź tytoń z miodem i postawić mieszankę na talerzykach w tych miejscach, gdzie zlatuje się najwięcej much”.
     

       Autorzy Księgi interesowali się również wyglądem różnych sprzętów w gospodarstwie domowym. „Aby wyczyścić zaśniedziałe przedmioty z miedzi (rondle, świeczniki i inne), najpierw należy przemyć je wodą po kwaszonej kapuście lub ogórkach bądź też kwaśnym mlekiem. Następnie przedmiot należy wypolerować pastą amoniakowo-kredową”.
     

       Wiele uwagi poświęcono środkom sanitarnym i higienie. Zalecano więc: „Przed myciem naczyń należy dokładnie wyczyścić je z resztek jedzenia. Nie dopuście, żeby woda, w której myjecie naczynia, stawała się tłusta. Częściej ją zmieniajcie. Ścierka do naczyń powinna być czysta i sucha. Nie żałujcie gorącej wody i mydła do mycia naczyń. Naczynia, w których  gotujemy i z których jemy, powinny być nieskazitelnie czyste.”
     

       Każdy przepis składał się ze szczegółowego opisu obróbki produktu i czynności, które trzeba wykonać w trakcie gotowania. I tak na przykład: „Ugotowane na twardo jajka obrać ze skorupki, przekroić na pół (wzdłuż), z każdej połówki jajka wyjąć żółtko i wykroić część białka  w taki sposób, aby wgłębienie w białku stało się podłużne”; „Wieprzowinę lub cielęcinę (nerkową część boczku lub mięso z zadniej nogi) obmyć, usunąć ścięgna i pokroić na kotlety, ale bez kości. Każdy kawałek (sznycel) rozbić tłuczkiem, posolić, popieprzyć, obtoczyć w jajku i bułce tartej”.

     
        Objaśnienia były tak sformułowane tak, jakby były przeznaczone dla ludzi, którzy dysponowali nieograniczoną ilością czasu. W rzeczywistości sowiecki człowiek zajęty pracą, udziałem w masówkach oraz pogonią za jedzeniem dysponował małą ilością czasu na przygotowanie posiłku.
     

         Istotnym ideologicznym pojęciem książki była obfitość, stąd też w opisie sklepu rybnego wspomniano, iż „pod względem obfitości i bogactwa artykułów rybnych nasz kraj nie ma sobie równych”.
     

       W rozdziale „Kanapki” do kanapek zalecano wykorzystywać kawior, anchois, kapary, łososia. W rzeczywistością olbrzymia większość ludności Związku Sowieckiego nie tylko nie widziała, ale nigdy nie słyszała o takich rarytasach.
     

       Jeszcze atrakcyjniej przedstawiał się rozdział „Zimne dania i przekąski z ryb”. Wymienia się tu i mięso łososia, i łososia syberyjskiego, i jesiotra, i minogi, i bieługi, i jesiotra gwiaździstego, i ostrygi.
     
     
           W części poświęconej sklepom owocowo-warzywnym wymieniono najprzeróżniejsze odmiany jabłek: „białe soczyste, złote chinki Miczurina, renety, anisy, aporty, słynne antonówki, szafrany; małe i duże złocistopomarańczowe piramidki mandarynek, pomarańczy, cytryn, grejpfrutów; najlepsze z najlepszych gruszki z Krymu, winogrono Isabella, Angur, Szasła, skrzynie z brzoskwiniami z Erywania, takimi, że smaczniejszych, delikatniejszych, aromatyczniejszych nie znajdziesz nigdzie … A na półkach dumnie ustawiły się wymyślne i proste butelki z gorzkimi i słodkimi nalewkami z rozmaitych ziół: dziurawca, anyżu, turówki; na  pestkach, skórce pomarańczowej, goździkach, kardamonie, jarzębinie niewieżyńskiej, której owoce zostały zebrane po tym, jak je chwycił pierwszy mróz. Oto marynowane młode borowiki w słoikach, nieopodal stoi beczułka z kraśniakami i koźlarzami, a tam zwisają grzyby suszone… Młode ogórki nieżyńskie i muromskie w słoikach i beczułkach, pomidory w marynacie, marynowana cebulka, pękata pomarańczowa dynia, pomidory w zalewie, jabłka kiszone i mnóstwo rozmaitej warzywnej i owocowej strawy”.
     
     
           W rzeczywistości gdy człowiekowi sowieckiemu udało się zdobyć na wpół nadgniłe warzywa lub owoce uważał się za wybrańca losu.
     
     
           Takiej różnorodności nie było w przypadku serów. W ZSRS, w odróżnieniu od Europy Zachodniej, nie istniała różnorodność gatunków sera. I – co zaskakiwało przyjezdnych Europejczyków – ser był podawany jako zakąska nawet w restauracjach, razem ze śledziem i ozorkiem w galarecie. O tym, żeby ser podać na deser, z owocami i winem, nikt nawet nie myślał.
     

       W  latach 20. w Związku Sowieckim toczyła się zażarta dyskusja na temat dopuszczalności produkowania napojów alkoholowych w kraju robotników i chłopów. Potrzeby budżetowe sprawiły, iż latach 30. masowa produkcja wódki została wznowiona..
     
     
          W rozdziale poświęconym napojom alkoholowym podkreślono, iż o ile „za cara naród biedował i ludzie pili wówczas nie z radości, a ze zgryzoty, z nędzy. Pili właśnie po to, żeby się upić i zapomnieć o swoim przeklętym życiu. (…)  Teraz zaczęło się żyć weselej. Z powodu dobrego i sytego życia nie upijesz się […]. Weselej zaczęło się żyć, znaczy, i wypić można. Jednak wypić tak, żeby nie tracić rozumu i nie szkodzić zdrowiu”.
     

       Jeśli chodzi o szampan, to jego masowe rozpowszechnienie sowiecki człowiek zawdzięczał Mikojanowi. W lipcu 1936 roku zostało przyjęte postanowienie KC o energicznym rozwoju przemysłu winiarskiego, w tym o produkcji win musujących w najbliższym pięcioleciu w liczbie dwunastu milionów butelek.
     

       Wraz z odrodzonymi świętami noworocznymi szampan stał się częścią uroczystości rodzinnych i nieodłącznym elementem na wpół oficjalnych bankietów, za pomocą których urzędnicy państwowi obchodzili święta proletariatu.
     
     
      „Radziecki szampan” został podzielony na dwie kategorie: sowiecki, produkowany na Krymie, oraz „patriotyczny”, rosyjski, cechujący się gorszym smakiem.
     

       Księga przypomina muzeum, w którym dania są wystawione niczym eksponaty. Można je obejrzeć, aby zobaczyć jak wyglądają. W życiu bowiem trzeba było zadowolić się każdym ochłapem mięsa oraz kartoflami podawanym w różnej formie.
     
     
         Jest w niej coś z samej istoty sowieckiej propagandy, zbudowanej przecież na zupełnej fikcji.
     
     
           Na przykład w okresie wielkiej czystki tow. Stalin przekonywał:  „Zaczęło się żyć lepiej, towarzysze. Zaczęło się żyć weselej”.

     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Ideologiem nowej sowieckiej kuchni został lekarz dietetyk, profesor Manuel Isaakowicz Pewzner, który w kierowanym przez siebie Instytucie Żywienia, wypracowywał naukowe podwaliny „gastronomii socjalistycznej”.
     

          Pewzner przekonywał, że burżuazyjni kucharze dążą do zaspokojenia „kapryśnych gustów konsumenta burżuazyjnego, przydając potrawom oryginalny wygląd i smak, i w tym celu nadużywają najprzeróżniejszych przypraw, przypraw korzennych i tym podobnych”. Sam uważał przyprawy, w tym korzenne, za pobudzające i szkodliwe.
     

         W zamian zalecał spokojną, zdrową kuchnię, której podstawą powinny być neutralne smakowo dania: gotowane mięso, makaron, ryż, serniki, kasze na mleku, buliony z kury. Szczególnie negatywnie odnosił się do potraw smażonych.
     

         Jego idee, propagowano przez sowieckie gazety,  miały duży wpływ na sowieckie społeczeństwo. Ludzie zaczęli przygotowywać potrawy spełniające wymogi jego dietetyki nie tylko w stołówkach, ale także w domach.
     

         Zatriumfowało formalne podejście do oceny jedzenia: jaka jest w nim zawartość tłuszczy, węglowodanów, soli mineralnych.
     

         Niektórzy bohaterowie Ilfa i Pietrowa tak właśnie się odżywiali: „Punktualnie o dwunastej Aleksander Iwanowicz […] zabrał się do śniadania. Najpierw wyjął z szuflady oskrobaną surową rzepę i spożył ją z całą powagą. Następnie zjadł zimne jajko na miękko. Zimne jajko na miękko jest, jak wiadomo, bardzo niesmaczne i żaden rozsądny człowiek nie jada jajek w tej postaci. Ale Aleksander Iwanowicz nie jadał, Aleksander Iwanowicz odżywiał się. Aleksander Iwanowicz kierował procesem fizjologicznym polegającym na wprowadzaniu do organizmu odpowiedniej ilości tłuszczów, węglowodanów tudzież witamin”.
     

          W sowieckiej gastronomii pojęcie „smaczne” zostało zastąpione pojęciem „pożyteczne”, a kuchnia żydowska stała się w czasach sowieckich wzorcem „żywienia dietetycznego”.
     

         Równocześnie wypowiedziano wojnę domowym kuchniom. Tow. Mikojan przekonywał, iż „ współczesna kobieta radziecka powinna uwolnić się od prymitywnej pracy, od obraźliwej, ciężkiej, domowej harówki […]. Kiedy kobieta widzi, że w ciągu tej godziny, którą poświęcała na przygotowanie jedzenia w domu, może, pracując w fabryce, zrobić nawet dziesięć razy więcej i kupić za swoje zarobione pieniądze wszystkie niezbędne towary, stara się zrezygnować z domowej produkcji jedzenia. Szczególnie ważna powinna być rola spożywczych półproduktów i konserw […].”.

         
          Sowiecki zwrot od domowego jedzenia ku zbiorowemu żywieniu zmienił wszystko: i to, co jedzono, i to, jak jedzono. Zginęły tradycyjne receptury, niewygodne stało się przyrządzanie czasochłonnych i małych porcji. Niemożliwa okazała się zwyczajowa rosyjska biesiada przy stole, o ile nie jest to bankiet związków zawodowych.
     

               „Radziecka gastronomia zbiorowa pozbawiła Rosjanina wielu uroków narodowej kuchni rosyjskiej, o których kompletnie zapomniał” – żałował Pochlebkin.
     
     
              System sowiecki był zorientowany na standaryzację. Tak samo jak  wiele kultur ogromnego wielonarodowego terytorium zespolono w jedno państwo, żeby w rezultacie ukształtował się człowiek sowiecki, tak i zunifikowano jedzenie dla tegoż człowieka.


               „Do diety wszystkich narodów kraju – pisze Pochlebkin – do jedzenia codziennego i odświętnego stu czterech nacji, narodowości i plemion zostały wprowadzone dziesiątki jednakowych pod względem asortymentu, jakości, składu, a nawet smaku masowych, szablonowych, państwowych artykułów spożywczych i wyrobów, które przeszły standaryzację GOST”.
     
     
             W roku 1934 Mikojan przekonywał, iż  „zjednoczony w jeden Ludowy Komisariat do spraw Zaopatrzenia, nasz przemysł spożywczy, pod bezpośrednim kierownictwem Komitetu Centralnego oraz wodza naszej partii i światowego proletariatu towarzysza Stalina, został doprowadzony w czasie pierwszej pięciolatki i pierwszego roku drugiej pięciolatki w większości branż do poziomu rzeczywistego przemysłu maszynowego”.
     
     
            Linie produkcyjne Henry’ego Forda inspirowały stalinowskich ludowych komisarzy. Ponadto w tamtych latach Stany Zjednoczone wydawały się stosunkowo nieszkodliwym krajem przemysłowców. Nie dziwi zatem, że Mikojan w swoich wystąpieniach często porównywał Związek Sowiecki i Amerykę. A jeśli chodzi o przemysł spożywczy, to właśnie doświadczenie amerykańskie stało się dla niego najważniejsze.
     

               Słynny Kombinat Mięsny im. Mikojana otwarty w 1933 roku został wybudowany na podstawie amerykańskich planów.
     

             W czasie wojny okazało się, że kombinat ma znaczenie strategiczne. Wojsko trzeba było żywić, a jedzenie należało przygotowywać w takiej formie, aby można je było łatwo dostarczać na front. W latach wojennych kombinat produkował koncentraty spożywcze, zupy-kremy owsiane, grochowe i z soczewicy, kaszę jaglaną, ryżową, kisiele i inne.
     

           Artykuły w zakładowej wielonakładówce nieustannie przypominały pracownikom o roli przedsiębiorstwa w walce z faszystowskim agresorem. „Witajcie, pracownice tyłów!” – pisał w 1944 roku bojownik z pierwszej linii frontu. „Niejednokrotnie w czasie zaciekłych walk z okupantem dostawaliśmy wasze wyroby. Były one bardzo smaczne, dodawały nam sił i umożliwiały bój ze znienawidzonym wrogiem”.
     

           W rzeczywistości większość konserw mięsnych, którymi zaspokajano pierwszą linię frontu, wkrótce zaczęli dostarczać sojusznicy. Była to słynna amerykańska mielonka, która do tego stopnia stała się częścią frontowej epopei, że wspomina się o niej nawet w literaturze i kinematografii z lat zimnej wojny.
     
     
    CDN.
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Zaczęło się od nieprzyjemnej sceny w osiedlowym sklepiku spożywczym. Łukaszek, Gruby Maciek i okularnik z trzeciej ławki stali w kolejce po wegańskiego, zeroemisyjnego cold doga, gdy jeden z dwóch panów stojących przed nimi poprosił o bańkę wody mineralnej.
    - Gazowaną? - spytała pani sprzedająca.
    I wtedy stało się. Jeden z panów eksplodował. Zaczął krzyczeć, że to skandal, antysemityzm, i że pani natychmiast powinna oddać mu swoją kamienicę.
    - Nie mam kamienicy - odparła pani.
    - Nie wierzę! - odpalił pan. - Mało to wy, Polacy, nagrabiliście się po wojnie mienia?
    - Jestem Ukrainką - wyjaśniła go pani.
    Pan spojrzał wściekłym wzrokiem na zaśmiewających się w rękaw chłopaków i krzyknął na drugiego pana:
    - To wszystko twoja wina! - po czym wyszedł ze sklepu.
    Drugi pan, który okazał się być sąsiadem Łukaszka, westchnął, kupił baniak wody niegazowanej i też wyszedł.
    Chłopcy dopędzili go kilku minutach, kiedy szedł w stronę bloku, w którym mieszkali Hiobowscy.
    - Czego się pan martwi, przecież to nie pana wina - zagaił okularnik.
    - Ano moja. Teraz dopiero się nasłucham.
    - Tak pan mówi, jakby on z panem mieszkał - zadudnił Gruby Maciek.
    - Bo mieszka. On i cała jego rodzina.
    - Jak do tego doszło? - zastanawiał się Łukaszek.
    - Bardzo prosto. Kiedy pięć lat temu wybuchła wojna z Iranem uratowałem jego i jego rodzinę przygarniając ich i dając im dom nad głową.
    - Którą stronę oni reprezentowali? - okularnik był zaciekawiony.
    - Nie irańską - poinformował sąsiad i kontynuował:
    - Z początku wszystko było dobrze, ale wkrótce zaczęły się narzekania. A to pokój za ciasny, a to kawa niedobra, a to pakiet telewizji zbyt ubogi... Siedzą cały czas i szczerze mówiąc chciałbym już odzyskać mieszkanie dla siebie...
    - Świetnie pana rozumiemy - zadudnił Gruby Maciek.
    - I dlatego panu pomożemy - uzupełnił Łukaszek.
    - Świetnie chłopcy - ucieszył sąsiad. - A czego chcecie w zamian? Przepraszam, że tak pytam, ale sami rozumiecie, po tylu latach, kto z kim przestaje i tak dalej...
    - Za nic - uspokoił go okularnik. - Po prostu zrobimy dobry uczynek. Będzie jak znalazł na adwent, kiedy ksiądz będzie pytać na religii.
    I poszli.
    Kiedy przyszli do mieszkania, sąsiad otworzył drzwi kluczem, z środka wyjrzał pan, który był wcześniej z sklepie i zaczął krzyczeć, że skończył się kawior. Zobaczył chłopców i przestał krzyczeć.
    - A wy tu czego? - spytał.
    Gruby Maciek podszedł bliżej do drzwi i zadudnił szeptem:
    - Wojna się skończył.
    - Jaka wojna? - oczy pana zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
    - No, z Iranem.
    - Jak to, już? - w głosie pana było słychać rozczarowanie. - I kto wygrał?
    - No, wy.
    - Super - pan spojrzał na nich podejrzliwie. - Tylko dlaczego ja nic o tym nie wiem?
    - Już pan wie - wtrącił błyskawicznie okularnik.
    - Bo to tajne - powiedział Łukaszek. - Tak tajne, że nawet Iran jeszcze tego nie wie. A wie pan dlaczego?
    - Nie - pan był bardzo przejęty.
    - Kamienice - szepnął Łukaszek. - Do odzyskania. W Iranie.
    Panu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Runął w głąb mieszkania, a po krótkiej chwili pojawił się z walizką. Za nim biegła reszta rodziny.
    - Szesnaście... Siedemnaście... - liczył rozbawiony Gruby Maciek.
    Okularnik pobiegł za nimi aż do windy i wrócił po dłuższej chwili meldując:
    - Pojechali.
    - Jak ja wam się chłopcy odwdzięczę - rozczulił się sąsiad.
    - Nie trzeba - zamachał rękami Łukaszek. - Tylko niech pan pamięta, żeby zmienić zamki.
    I na nieme pytanie zawarte w spojrzeniu sąsiada odpowiedział:
    - Oni mogą wrócić.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Wedle bolszewików obywatel sowiecki powinien jadać wyłącznie w stołówkach.
     
          Wkrótce po przejęciu władzy przez bolszewików zaczęło brakować w miastach podstawowych artykułów żywnościowych. W celu opanowania kryzysu bolszewicy zaczęli rabować chłopom żywność, a następnie ją dostarczać i dystrybuować w sposób scentralizowany.
     
         Mieszkańcy miast stopniowo odzwyczajali się od jedzenia w domu i oswajali się z najróżniejszymi stołówkami i „rozdzielniami”, zlokalizowanymi głównie przy zakładach pracy. Takie stołówki tworzono wszędzie: od przedsiębiorstw przemysłowych po Kreml.
     
          Placówki żywienia zbiorowego stały się częścią tego systemu. Wiele organizacji zapewniało swoim pracownikom bezpłatne jedzenie (co było całkowicie naturalne w kraju, w którym pieniądze straciły jakąkolwiek wartość).
     
           W pierwszej kolejności zaopatrywano wojsko i marynarkę, placówki rządowe i partyjne, w następnej: domy dziecka i przytułki, żłobki i przedszkola, sanatoria, domy wypoczynkowe, obozy pionierskie. Do kolejnej kategorii zaliczono  największe zakłady przemysłowe, w których pracowały dziesiątki tysięcy robotników i urzędników.
     
          Każda organizacja posiadała własną kuchnię, która była zaopatrywana w artykuły spożywcze centralnie, z baz państwowych.
     
          Dla państwa ważne było, w jakim stopniu jedzenie jest kaloryczne, na ile odpowiada podstawowym normom sanitarnym i sprzyja, w myśl teorii Marksa, reprodukcji siły roboczej. I nie miało natomiast najmniejszego znaczenia, czy jest ono smaczne, czy nie. To podejście przetrwało również w czasach, kiedy komunizm wojenny odszedł do przeszłości.
     
          „Główną wadą – pisze Pochlebkin – było zapewne to, że zbiorowe albo, mówiąc ściślej, dotowane przez państwo żywienie od początku nie stawiało przed sobą celów kulinarnych. Jego podstawą […] było zaspokojenie głodu człowieka pracy, danie mu energii, by mógł dalej pracować”.
     
           Nic dziwnego, że termin „żywienie zbiorowe”  budził  negatywne skojarzenia: brud, kiepska obsługa, chamstwo, niesmaczne, a niekiedy wprost niejadalne dania. Dla sierot po komunizmie epoka sowiecka miała dzięki tym stołówkom niepowtarzalny aromat – unikalnej mieszanki „zapachu przypalonego sosu, nie wiedzieć dlaczego nazywanego mięsnym; pulchnych pulpetów nazywanych tak samo; setny raz podgrzewanego morszczuka srebrzystego; słodkiej herbaty kipiącej w kotle przez cały dzień i podłogi z linoleum, starannie przecieranej metrową szczotką ze ścierką zanurzaną w chlorowanej wodzie…”  A także parówek w celofanie, który można było zedrzeć tylko po ugotowaniu.
     
               Albo kawa beczki -  gotowano ją w ogromnych aluminiowych garach z namalowanymi na bokach brudnoczerwonymi numerami inwentaryzacyjnymi, podawano zaś w szklankach z rżniętego szkła. Perełką było też mleko zagęszczone, na którym podczas gotowania wytwarzał się obfity kożuch. Także rzadkie kartoflane purée w trzech kupkach, nakładane na talerz pewnym ruchem kucharskiej łyżki.
     
           Osobną kwestią były sztućce – przede wszystkim zatłuszczone łyżki aluminiowe, które, jeszcze gorące, były wysypywane na tacę, ogólnie dostępną dla odwiedzających stołówkę. Natychmiast po wzięciu przecirano ją papierową serwetką. Serwetek, przez wzgląd na oszczędne gospodarowanie, nigdy nie wydawano w całości, tylko pocięte na małe trójkącik.
     
         W sowieckich stołówkach samoobsługowych nie było noży.  Aluminiowe sztućce stanowiły produkt uboczny krajowego przemysłu lotniczego. Trudno wykonać nóż z tego materiału – gnie się i tępi. Stal nierdzewna była jednak droga. No i jaka pokusa! Przecież rozkradną!
     
          W tej sytuacji w stołówkach nie podawano kotletów. Jak bowiem pokroić kotlet łyżką? Królowały więc różnego rodzaju kotlety mielone, łatwe do pokrojenia osławioną aluminiową łyżką.
     
          Niezwykłym wynalazkiem sowieckiego żywienia zbiorowego był tak zwany dzień rybny – wyznaczony na czwartek.  Dzień rybny okazał się prawdziwym przekleństwem żywienia zbiorowego. Serwowano rybę nie do zjedzenia, ościstą, „kłującą” skumbrię, a niektórzy kucharze poprzestawali na kotletach z mintaja.
     
          Jedną z odmian żywienia zbiorowego były bankiety. W każdej dużej instytucji bankiet był ważną częścią życia, regularnie powtarzającym się rytuałem i obowiązkową uroczystością. Na bankietach królowała nieodłączna sałatka oliwje w kwadratowych miseczkach, obowiązkowo wódka w słusznych ilościach i kilka butelek wina – „dla pań”. Oraz tak zwane „plasterki” – nieodzowna część bankietowego menu. Mogła to być szynka, kiełbasa, mięso. Ser również leżał pokrojony na talerzach. Pod koniec bankietu zawsze wysychał, pozostając – w odróżnieniu od mięsa – nieskonsumowanym. Wszystko to koniecznie musiało być udekorowane: zieleniną, warzywami, masłem. I obowiązkowo ryba – biała i czerwona, a na „bogatych” bankietach – kawior.
     
          Zwykle, po kilku minutach, całe to piękno zostawało brutalnie naruszone. Niechlujność to nieodłączna cecha bankietu. Tak jak możliwość wyniesienia czegoś do domu.
     
          Rytualnym bowiem podsumowaniem bankietu było rozchwytywanie pozostałego na stole jadła. Przy czym „damy” z partii i związków zawodowych miały jedną przewagę: wódkę wygodniej było wpychać do torebek niż do kieszeni męskich marynarek.
     
          Jako przeciwwaga bankietu organizowano także nieformalne wieczorki w pracy. Każdy przychodził na nie ze swoim jedzeniem. Łączono i nakrywano stoły, stawiąc na nie jedzenie przyniesione przez uczestników wieczorku. Po jego zakończeniu  talerze zmywano w toalecie.
     
          Trzeba także pamiętać, iż codzienność sowieckich obywateli nie uwzględniała stołowania się w restauracjach. Odwiedzanie tego typu miejsc było oznaką lekkiego życia, a życie miało być ciężkie. Uważano też, że kobieta nie może do restauracji pójść sama. W przeciwnym razie można by ją uznać za damę lekkich obyczajów.Panowało także przekonanie, że wizyta w restauracji wymaga uroczystego stroju.
     
          W latach 1934-1935 pojawili się teoretycy, którzy wyjaśniali zasadniczą różnicę między „radziecką” a „burżuazyjną” sztuką kulinarną. Potrawy serwowane w restauracjach traktowano jako narodziny kultury burżuazyjnej. Z kolei asortyment masowych sowieckich stołówek uznano za wzorzec „socjalistycznego” jedzenia.
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    We wrześniu 1996 roku zakończył proces likwidacji budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu
     
     
           Po decyzji o zaniechaniu budowy elektrowni w Żarnowcu– minister Syryjczyk został zobowiązany do wyznaczenia likwidatora, który miał sprzedać do 31 grudnia 1992 roku wszystko, co tylko się da. Wszystkie długi – niespłacone kredyty czy zaległości wobec firm miało pokryć państwo.
     

          Oficjalnie likwidacja zaczęła się 1 marca 1991 roku. Miała potrwać niecałe dwa lata. Ministerstwo na likwidatora majątku elektrowni wyznaczyło Piotra Górskiego, dawnego pracownika elektrowni.
     

           Czesi, zgodnie z planem, przywieźli do Polski niemal wszystkie części potrzebne do złożenia reaktora. W 1994 roku reaktor i wytwornica pary zostały sprzedane Węgrom i wywiezione do elektrowni jądrowej Paks. Pozostałe urządzenia zostały sprzedane Finom i wywiezione do elektrowni jądrowej Loviisa w Finlandii.
     
     
            W sumie udało się odzyskać około 6 milionów dolarów, z czego większość zapłacili Finowie. Była to kropla w morzu nakładów wyłożonych na samą elektrownię, oszacowanych na około 500 milionów.
     

               W fabryce Škody czekał kolejny, trzeci, zbiornik reaktora dla drugiego etapu budowy EJŻ. Było to w czasie, Czesi pisali do dyrekcji Żarnowca, żeby ktoś w końcu przyjechał i go odebrał.  Ostatecznie delegacja pojechała do fabryki Škoda Pilzno i powiedziała:
    My tego już nie chcemy”.
    „A co mamy z nim zrobić?”
    – zapytali zdziwieni Czesi.
    Nie wiem, zakopcie go w ziemi”.

    Podobno zbiornik został na terenie fabryki jako eksponat.
     

               Analogicznie było w przypadku aparatury do śledzenia suwnicy nadzorującej reaktor zamówionej w fabryce w Magdeburgu. Podczas wizyty polskiej delegacji odbyła się taka rozmowa.
    „My wam to wszystko dostarczymy, ale musicie zapłacić 100 tysięcy marek” – zaczęli Niemcy.
    Ale nam już to niepotrzebne. Możemy zapłacić najwyżej 30 tysięcy” – odpowiedzieli Polacy.
    A co z urządzeniami?
    „Weźcie je sobie”.

     

               W sumie sprzedano mniej więcej połowę z ważnych elementów wyposażenia elektrowni Żarnowiec. Resztę, jak dwie potężne czeskie wytwornice pary, zezłomowano.


               Elektrownia w 1990 roku miała tak ogromne długi, że wiele zakładów produkujących dla niej części również stanęło na krawędzi bankructwa. Wyszło odgórne polecenie rządowe, żeby przede wszystkim spłacić i ratować polskich producentów. Największym z nich było Rafako. W Raciborzu produkowano stabilizatory ciśnienia i wytwornice pary, jedne z najdroższych urządzeń dla Żarnowca. Jeden taki stabilizator do dziś stoi przed fabryką.
     
     
            Na początku chętnych na pozostałości po Żarnowcu nie brakowało. Schodziła przede wszystkim stal wysokiej jakości. Ludzie przyjeżdżali po nią nawet z południa Polski. Równie ochoczo kupowali też nieużywane arkusze blachy, które szły za pół ceny, i potężne płyty drogowe, oddawane za niewielkie pieniądze. W okolicy budowy wiele z nich do dziś leży na prywatnych posesjach czy lokalnych drogach.
     

               Z czasem do przetargu wystawiono też samochody: żuki, tarpany, UAZ-y, niwy, a nawet niewielki dźwig. Poza tym setki mebli, maszyny do pisania, itp.
     

               To, czego sprzedać się nie udało, trzeba było zezłomować. W 1995 roku taki los spotkał  dwustupięciometrowy maszt Ośrodka Pomiarów Zewnętrznych.
     

               Z czasem zaczęto likwidować nieużywane budynki. Zniknęły monumentalne „szatniowce”, niepotrzebne magazyny, stacja kolejowa, tory, ogromna ciepłownia, oczyszczalnia ścieków, hotel, biura dyrekcji. Zniknęła potężna ciepłownia, zdolna do ogrzania pięćdziesięciotysięcznego miasta.


             Zamykanie Żarnowca początkowo miało skończyć się 31 grudnia 1992 roku, ale potem wielokrotnie przesuwano ten termin. Ostateczny koniec Elektrowni Jądrowej Żarnowiec w budowie w likwidacji nastąpił 2 września 1996 roku.
     

               Ślamazarne tempo likwidacji oraz gigantyczna strata majątku zainteresowały organy kontroli państwowej. Wnioski inspektorów NIK  były druzgocące. Likwidator zamiast opłacać zaległe faktury złożył pieniądze na lokacie oraz udzielał pożyczek, co ze względu na wysoką inflację przyniosło ogromną stratę. NIK przyznał, że gdyby likwidator – Creditinform – zachował się właściwie, długi udałoby się spłacić już pod koniec 1992 roku. Zajęło to aż cztery lata więcej.
     

               Tymczasem to właśnie wspomniana firma stała się największym beneficjentem procesu likwidacji budowy. Nie licząc wynagrodzeń dla pracowników przedsiębiorstwa, zarobiła na niej 1,5 miliarda ówczesnych złotych, czyli około 90 tysięcy dolarów.
     
     
                W międzyczasie śledztwo zaczęła prowadzić Prokuratura Wojewódzka w Gdańsku. Przesłuchiwano wszystkich, nawet byłego ministra Tadeusza Syryjczyka, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Sprawę przejął Urząd Ochrony Państwa, ale również bez efektu.
     

               Nikomu nie postawiono żadnych zarzutów. Nikt nie odpowiedział za to, co stało się z majątkiem Żarnowca, ani nawet nie został upomniany.
     
     
             Pozostałości polskiej elektrowni jądrowej są post apokaliptycznym widokiem. Potężne betonowe bloki, wystające pręty i proste, geometryczne bryły.

     
             Na środku placu w centrum Wejherowa stoi charakterystyczny pomnik Jakuba Wejherta – założyciela miasta – łudząco przypominający Dartha Vadera. Do jego budowy w 1991 roku wykorzystano beton z zakładów upadającej już Elektrowni Jądrowej Żarnowiec.
     
     
    Wybrana literatura:
     
    P. Wróblewski – Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej
    G. Jezierski - Energia jądrowa wczoraj i dziś
    G. Jezierski - Kalendarium budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu, czyli... jak
    straciliśmy swoją szansę?
    5
    5 (1)

Strony