blogi

  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Życie w powojennej zrujnowanej Warszawie było koszmarem dla niej mieszkańców.
     
         Wielu warszawiaków jeszcze długo po wojnie zamieszkiwało ruiny. Nazywano ich „jaskiniowcami”.
     
         „Ruiny. – mówił lektor w filmie „Warszawa 1956” -  Bawią się w nich dzieci, kobieta wspina się po prowizorycznej konstrukcji w zniszczonej kamienicy. Widzimy drewnianą antresolę, lampę naftową, robactwo. Chłopiec leży z nogą w gipsie po tym, jak runął w przepaść. Cudem przeżył. Małe dziecko matka przywiązuje sznurkiem do łóżka. Ono jednak oswobadza się z więzów i chwiejnym krokiem wychodzi z mieszkania, za nim ciągnie się sznurek. Powoli zbliża się do przepaści, zewsząd sterczą resztki zbrojeń i kawałki murów. Nagle dziecko zaczyna biec za gołębiem, tragedia jest tuż-tuż, w ostatniej chwili sznur więźnie pomiędzy rozrzuconymi deskami, dziecko jest uratowane. Tym razem”.
     
         Z kolei  korespondent „Daily Herald” donosił w grudniu 1945 roku donosił: „Ludzie żyją w ruinach Warszawy po 10 osób w jednym pokoju. Wodę, być może zakażoną, przynosi się kubłami. Oświetlenie stanowi świeczka. Nie wszędzie znajdują się piece. Wiele mieszkań mieści się w suterenach i w piwnicach. Ludzie śpią po kilka osób na jednym łóżku, inni na stołach lub pod stołami”.
     
        W 1947 roku, między entuzjastycznymi relacjami z kolejnych sukcesów odbudowy, „Stolica” przypomniała, że wciąż wiele osób mieszka w prowizorycznych schronieniach. „Mieszkania wprost fantastyczne” – to określenie ociekających wilgocią dawnych jednokondygnacyjnych sklepów ocalałych w okolicach Rynku, w których ulokowało się około dwudziestu rodzin.
     
         Tygodnik opisał także „mieszkania niesamowite, upiorne”, w tym znajdujące się na trzecim piętrze lokum „znanego literata” – jedyne cudem ocalałe w doszczętnie zburzonej kamienicy. Schody zastąpiono deskami lub drabinami, po których dało się wejść, lecz zejście wymagało akrobatycznych zdolności.
     
        W takich warunkach mieszkała także Krystyna Artyniewicz, autorka bajek dla dzieci, którą odwiedził Jerzy Putrament.  „Cały dom był stosem cegieł, z wybuchu ocalała tylko klatka schodowa. Artyniewicz dokonała dosyć istotnych przeróbek, odcięła jakąś ścianką […] podest schodów na połowie pierwszego piętra. Powstała klita mała, ale wysoka. W tej klitce zrobiła coś w rodzaju antresoli, na którą się właziło po drabinie. Na tej antresoli stał tapczan. Dwa tapczany na parterze. W tych warunkach mieszkała wraz z synem i siostrzeńcem-sierotą […]. Była pogodna, nawet dumna ze swej przemyślności”.
     
         W podobnym warunkach mieszkali studenci warszawskich szkół wyższych.  I tak np. w studenci  Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego „nocowali w budynku uczelni: na stołach, na podłodze w sali wykładowej (studentki, które boją się myszy, kładą się w środku grupki koleżanek), a nawet na szafie, gdzie postawiono prawdziwe drewniane łóżko. Jego właściciel schodzi stamtąd, stając na barkach kolegi”.
     
        Tak koszmarne warunki zmuszały  bardziej przedsiębiorczych mieszkańców do brania spraw w swoje ręce i stawiania „dzikich domków” na terenach działkowych na  ówczesnych obrzeżach Warszawy. W celu wygrania z urzędnikami ludzie  stawiali taki domek w tempie godnym najlepszych przodowników pracy. Zaczynano w sobotę po południu, w poniedziałek rano domek stał gotowy, a wtedy nie dało się go już zlikwidować – urzędnikom pozostawało usankcjonować stan rzeczywisty i nałożyć niewysoką karę za samowolkę budowlaną.
     
        Niektóre takie domy , wybudowane na własny użytek przez fachowców, murarzy i cieśli, miały wszelkie wygody i – według mieszkańców – standardem biły na głowę budowane przez państwo mieszkania w blokach.
     
        W zrujnowanej Warszawie nie było jak się umyć, potrzeby fizjologiczne załatwiano wśród gruzów, śmieci wyrzucano na ulice lub zakopywano, a ruiny długo ukrywały zwłoki ludzi i zwierząt. Ocalałe starsze budynki były zagrzybione, a szczury grasowały nawet w ciągu dnia. Sytuację higieniczną pogarszały też zniszczenie systemów wodociągowych i kanalizacyjnych.
     
               Przewidując problemy mieszkaniowe już 7 września 1944 roku komunistyczny Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o komisjach mieszkaniowych, który wprowadzał pojęcie przydziału „na każdego mieszkańca przestrzeni mieszkalnej, odpowiedniej do jego zawodu, stanu zdrowia i stanu rodzinnego”.
     
               Na mocy tego aktu gminy zyskały prawo dokwaterowywania lokatorów do mieszkań „niedoludnionych” oraz regulowania sposobu zajmowania pomieszczeń mieszkalnych. Przewidziano także przebudowę większych mieszkań na mniejsze, pozbawiono właścicieli budynków swobody dysponowania lokalami, zniesiono wolny najem i wprowadzono zasadę przydziału powierzchni mieszkalnej zależnie od norm kwaterunkowych.
     
         Do dziś zachowało się mnóstwo mieszkań, które wyodrębniono na mocy tego dekretu. Kilkupokojowe przedwojenne mieszkania dzielono na kilka mieszkań. Zwykle na jeden pokój przypadała jedna rodzina. Kuchnie i łazienki były wspólne – karierę zrobiło słowo „używalność”, mówiło się na przykład o „pokoju z używalnością kuchni”.
     
          Niekiedy mieszkanie dzielono nie zważając na funkcje pomieszczeń: ktoś dostał łazienkę, ktoś inny kuchnię.
     
          Przy tej okazji komuniści realizowali nową wizję społeczeństwa polegającą na zdegradowaniu „przebrzmiałych klas” - burżuazji i arystokracji.
     
          Siłowe przejmowanie mieszkań przez nową władzę stanowiło powszechną praktykę: oficerowie Wojska Polskiego, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa i milicjanci wysyłali podwładnych, by wyrzucali mieszkańców upatrzonych przez siebie mieszkań na bruk.
     
          Życie po wojnie oznaczało konieczność zmierzenia się z kwaterunkiem.  Na początku – wspomina pani Elżbieta – my wchodziliśmy głównym wejściem, oni wejściem dla służby. To była jedna rodzina, matka z córkami. Zajęły służbówkę z oknem, jasną kuchnię, przedpokoik i olbrzymi pokój. My zajmowaliśmy dwa dalsze pokoje: jeden rodzice, drugi ja z bratem. Nasze części oddzielało przepierzenie z dykty. Na końcu była łazienka. Tak więc one miały kuchnię, my łazienkę. Najpierw gotowaliśmy w naszym pokoju, na „kozie”. Potem, jak doprowadzili gaz, ojciec przerobił łazienkę i wstawił do niej kuchenkę. (…) Siedząc na sedesie, mogłam w garnku mieszać…”.
     
           Osobliwe towarzystwo zastał w swoim praskim mieszkaniu Kazimierz Piechotka:  „W moim mieszkaniu (…) w jednym pokoju mieszkała Zuzia Haake, córka sąsiadów, pod których opieką, wychodząc do powstania, zostawiłem mieszkanie i psa, w drugim ruski major z żoną i córką, a w kuchni – uzbrojony w karabin ordynans. W maleńkiej łazience wanna była wypełniona węglem, na nim leżały worki ze zdobyczną wełną, a na wierzchu kilka nieczynnych aparatów radiowych w drewnianej oprawie. Do mycia służyła wszystkim duża, emaliowana miednica, ustawiona na środku kuchni na taborecie. Wodę grzało się w wielkim garnku na blasze węglowego kaflowego pieca z fajerkami
     
          Wanda Daszkowska w „Modzie i Życiu” przekonywała, że odpowiednie zaaranżowanie przestrzeni może zapobiec konfliktom: „We wspólnej kuchni terenem burzliwych „zderzeń” może być zarówno jedyny stół kuchenny, jak i jedyny schowek czy spiżarka służąca do przechowywania naczyń kuchennych, zapasów żywnościowych itp. Atmosferze „bojowej” towarzyszy jednak zwykle (o dziwo!) zupełny brak inicjatywy, aby jakoś lepiej i wygodniej urządzić kuchnię. A przecież problem „wspólnej kuchni” jest możliwy do rozwiązania. Postarajmy się tylko zracjonalizować urządzenie naszej kuchni, a przekonamy się, że konieczność wspólnego z niej korzystania przestanie być powodem denerwujących nieporozumień”.
     
         Rady radami, a życie w ciasnocie rządziło się innymi prawami.
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Ruch przodowników miał być jednym z filarów, na których opierał się PRL.  Budził on jednak wiele kontrowersji i sprzeciw znacznej części robotników.
     

         Wyraziste postacie ludzi pracy w jakimś sensie miały uwiarygodniać system, który podjął się zadania przebudowy Polski i Polaków na modłę sowiecką. Mia być filarem, ale nie był. Pod warstwą propagandowego pudru bowiem kryły się zwyczajne ludzkie przywary, które w sprzyjających warunkach zaczynały stanowić problem.
     

        Współzawodnictwo było bardzo podatne na różnego rodzaju przestępstwa gospodarcze – zawyżanie wyników, malwersacje finansowe, defraudacje. Ulegali temu nawet ci, którzy mieli być przykładem dla innych.
     

        W 1952 roku w Łodzi wybuchła  afera murarska. Toczyła się tam sprawa przeciwko Marianowi Korytowskiemu podejrzanemu o sfałszowanie wyników pracy Wacława Lesiewicza – murarskiego rekordzisty Polski.
     

        Urodzony w 1920 roku Korytowski walczył w powstaniu warszawskim, w szeregach Armii Krajowej. Dosłużył się stopnia podporucznika, a za wojenne dokonania otrzymał liczne odznaczenia. Po wojnie podjął pracę w łódzkim Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, gdzie pracował ww. Leśkiewicz.
     

        Jednak w środowisku łódzkich budowlańców rewelacyjny wynik Leśkiewicza szybko zaczął budzić podejrzenia. Sprawą zainteresowali się ubecy. W trakcie przesłuchania jeden ze świadków zeznał, iż  usłyszał od Korytowskiego, że: „robiono kanty, ale mądrze”.
     

        Z zeznań innych wynikało jednoznacznie, że pobicie rekordu Polski Wacław Lesiewicz zawdzięczał tylko i wyłącznie fałszerstwom.
     

        Ciekawe, że wśród świadków zeznających w tej sprawie nie było Lesiewicza, choć to przecież jego wynik sfałszowano, czyli po prostu zawyżono, i to tak bardzo, że przodownik dostał za to nagrodę.
     

        Ostatecznie  UB uznało jednak sprawę za przedawnioną, choć wszystko działo się zaledwie parę lat wcześniej. W uzasadnieniu napisano, iż  „postanowiono śledztwo zaniechać z uwagi na niecelowość”.
     

        Na wysokim szczeblu zadecydowano zapewne, iż  upublicznienie tej sprawy mogło rzucić cień nie tylko na konkretnego rekordzistę, ale w pewnym sensie, na cały ruch przodownictwa.
     

        Lesiewicz zniknął jednak z prasy.
     

       Rekordy, nagrody i prasowy poklask to tylko część zagadnienia nazwanego przodownictwem pracy. Była też inna, mniej oficjalna i mniej przyjemna – w każdym razie dla przodowników. Gazety o tym nie wspominały. Było jednak wiadomo, że przodownicy pracy z roku na rok stykali się z coraz większą ludzką niechęcią.  Ludzie tracili cierpliwość. Praca była ciężka, zarobki nędzne, a agitacja trudna do zniesienia.
     

        Reakcje władz na okazywaną przodownikom niechęć były przesadzone. Na przykład gdy niejaki Jan Fruzyński nazwał publicznie przodowników „wariatami”, natychmiast zainteresowała się nim bezpieka.  Na szczęście udało się mu jakoś wywinąć. Mniej szczęścia miał Wilhelm Gałęziowski elektryk w kopalni „Ludwik” w Zabrzu, który w 1951 roku w czasie kłótni z  przodownikiem pracy Leonem Kowolikiem nazwał go „wyścigową świnią”.
     
     
        Kowolik był wyróżniającym się górnikiem kopalni „Ludwik”. W grudniowym numerze „Górnika” z 1950 roku ukazał się o nim duży  artykuł, w którym pochwalił się, że wykonał ponad 280 procent normy. Przywołując rekordy Kowolika próbowano uzasadnić  słuszność wprowadzenia nowych, czyli wyższych, norm w górnictwie.
     
     
       W 1952 roku został odznaczonym orderem Sztandar Pracy II klasy , miał także  dwa Brązowe Krzyże Zasługi oraz  złotą i srebrną odznakę „Przodownik Pracy”.


         Dwa lata później  Gałęziowski w czasie scysji z żołnierzem wykrzyczał, iż  „Wojsko Polskie i demokracja są faszystowskie”.
     
     
          Tego bezpieka nie mogła już darować i sporządziła przeciwko niemu akt oskarżenia, obwiniając go o obrazę znanego przodownika pracy i krytykę obowiązującego systemu politycznego. Na mocy wyroku sądu został skazany na karę roku pozbawienia wolności.
     
     
               Czasami, kiedy nie można było dopaść górnika przodownika, atakowano jego wizerunek. Tak właśnie było 18 października 1952 roku, kiedy to Zygmunt Zielonka rozbił gablotkę i zabrał zdjęcie  Franciszka Szindlera – przodownika pracy z kopalni „Bolesław Śmiały”. Po przesłuchaniu odniósł zabrany portret i zobowiązał się też do pokrycia kosztów naprawy gablotki.
     
     
             29 sierpnia 1955 roku do portierni kopalni „Stalin” listonosz przyniósł kopertę bez znaczka zaadresowaną do przodownika pracy Józefa Szulca. W środku znajdował się list z ostrzeżeniem za „ wysługiwanie się reżimowi warszawsko-sowieckiemu i działanie na szkodę narodu polskiego. Wydajna praca – to pomoc Sowietom w ograbianiu naszej Ojczyzny, to rabunek bogactw naszego kraju. Tytuł tzw. „przodownika pracy” – to tytuł zdrajcy narodu, szkodnika polskiego społeczeństwa” Ostrzeżenie podpisał tajemniczy „Gryf” należący do antykomunistycznej organizacji „Krzyż”.
     
     
          List oczywiście trafił do UB, która wszczęła śledztwo, w trakcie którego ustalono, iż podobne ostrzeżenia otrzymało także kilku innych przodowników w Sosnowcu.
     
     
           Bezpieka i współpracująca z nią MO objęły ich ochroną, która polegała na tym, że w czasie, kiedy górnicy szli do pracy i z niej wracali, teren „na całej przestrzeni patrolowały patrole funkcjonariuszy MO w celu zabezpieczenia ich, aby wspomniana organizacja nie zastosowała wobec ich aktu terroru”. Jednocześnie  przydzielono im „dobrych członków partii, którzy (…) mieli na zadaniu obserwowania ich na dole kopalni podczas pracy”.
     

               Ostatecznie ubecy ustalili, iż sprawcą był Ryszard Kozielewski, który służył w armii gen. Andersa, a po powrocie do kraju zatrudnił się jako kierowca. W latach 1951–1953 kierował organizacją przeciwstawiającą się ustrojowi komunistycznemu. W roku 1953 dostał za to wyrok czterech lat więzienia, ale w 1955 roku został zwolniony i znalazł zatrudnienie w kopalni „Stalin”. Wkrótce potem rozpoczął „antyprzodowniczą” działalność, pisząc ww. listy.  Produkował też ulotki, które rozrzucał w jednym z górnośląskich kościołów.
     
     
          W końcu 1955 roku Kozielewski zwerbował do swojej organizacji trzech członków, a kiedy dołączyli inni, zaczął planować działalność na większą skalę. Wyniesione z kopalni materiały wybuchowe zamierzano użyć do niszczenia komunistycznych pomników.
     

               Organizację rozbito na podstawie donosu od konfidenta UB o pseudonimie „Lisek”. Kozielewskiego zatrzymano pod koniec marca 1956 roku.
     
     
          Proces grupy odbił się sporym echem w komunistycznej prasie. Relacjonowała go m.in. „Trybuna Robotnicza”. Mimo, iż Kozielewski wyraził skruchę sąd skazał go na 15 lat więzienia. Pozostali członkowie organizacji otrzymali niższe wyroki.


          W 1962 roku Kozielewski zwrócił się z prośbą do Rady Państwa o przedterminowe zwolnienie, ale została ona odrzucona.
     

         Żartem historii jest fakt, iż najwybitniejsi przodownicy w górnictwie z Pstrowskim na czele doświadczenie zdobywali na kapitalistycznym Zachodzie. To tam nauczyli się nowoczesnych metod pracy w kopalniach, które zastosowali i po powrocie do kraju.  I tak np. Czesław Zieliński zaprojektował siekierę podobną do tej, której używał we Francji. Poza tym we Francji nauczył się dbać o sprzęt, na przykład codziennie ostrzył swoją siekierę.
     
     
          Stosował też specjalne koryta, którymi transportował urobek. Otwory wiercił także metodą, która nauczył się we Francji. Także inni reemigranci francuscy przywieźli ze sobą specjalne siekiery, o ostrzu pochylonym pod nieco innym kątem niż  siekiery stosowane w polskich kopalniach. 
     
     
          W ten sposób efektywne metody z kopalni z krajów kapitalistycznych przyczyniały się do bicia rekordów w kopalniach państwa socjalistycznego.
     
     
          Po 1956 roku coraz ciszej było o przodownikach, sporadycznie wspominano  sławnych przodownikach, trochę częściej pisano o przodujących brygadach, czy  zakładach. Ograniczenie  współzawodnictwa bardzo pozytywnie wpłynęło na  polepszenie bezpieczeństwa pracy w kopalniach.
     

          W 1982 roku zniesiono odznaki przodownika pracy. Idea zmarła,  niedługo potem o przodownikach zapomnieli ludzie.

     
    Wybrana literatura:
     
    A. Janikowski – Trzysta procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL
    Z. Markocki -  Propagandowe oddziaływanie na rozwój ruchu przodownictwa i współzawodnictwa
    H. Wilk Hubert -  Kto wyrąbie więcej ode mnie?  Współzawodnictwo pracy robotników w Polsce w latach 1947-1955
    H. Makarewicz, W. Pental -  802 procent normy. Pierwsze lata Nowej Huty
    W. Roszkowski - Najnowsza historia Polski 1945–1956
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W odbudowywanej z gruzów Warszawie oraz w budowanej Nowej Hucie przodownicy pracy byli budowlańcami.
     
     
          Najbardziej znanym  przodownikiem murarzem wczesnego okresu przodownictwa w stolicy był Michał Krajewski. Ten przedwojenny komunista, po wojnie zaczął stosować system pracy trzyosobowej, czyli trójek murarskich.
     
     
            W 1948 roku norma dla murarza wynosiła 700 cegieł, co w przybliżeniu dawało 1,67 metra sześciennego muru dziennie. Pewnego dnia Krajewski wzniósł mur z 3400 cegieł rozbiórkowych. Potem jeździł po budowach i zachwalał zalety systemu trójkowego.
     

               Drugą sławą tamtych lat był Józef Markow. Za swoje dokonania dostał Order Sztandaru Pracy I klasy. On i Krajewski zostali posłami na sejm PRL w 1952 roku.
     
     
               Trzecim był Jan Chojnowski. To właśnie dzięki takim ludziom jak Krajewski, Markow czy Chojnowski „warszawskie tempo” było synonimem szybkości w budownictwie. Szybkość nie szła jednak w parze z jakością.
     
     
            W 1949 roku w Ministerstwie Budownictwa postanowiono,  aby na nowo powstającym osiedlu na Mokotowie budować szybkościowce, czyli bloki mieszkalne stawiane w bardzo szybkim tempie. Inżynierowie wykonali projekt trzypiętrowego bloku, a na jego wzniesienie budowniczowie dostali od ministerstwa 85 dni – taka była wtedy mniej więcej norma. Warszawscy przodownicy pracy postanowili, że dom powstanie w krótszym czasie.
     
     
            Plan budowy szybkościowca wielokrotnie modyfikowano, aż w końcu stanęło na tym, że robotnicy są w stanie wznieść budynek w 14 dni, i to nie w stanie surowym, ale z wykończonymi klatkami schodowymi i instalacją wodno-kanalizacyjną.
     
     
            Ostatecznie, kosztem niewyobrażalnego wysiłku, robotnicy dwunastego dnia  ułożyli dach. 3 września 1949 roku blok oddano do dyspozycji Ministerstwa Budownictwa, które postanowiło uczcić zakończenie budowy małą uroczystością, na której Marian Spychalski rozdał kilkudziesięciu robotnikom odznaki  Odbudowa Warszawy.
     
     
            W trakcie budowy (w latach 1950-1952) Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, która miała być wizytówką miasta oraz komunistycznej władzy, rekordy biło wielu budowniczych. W ówczesnej warszawskiej prasie pełno było zdjęć przodowników pracujących przy budowie MDM-u. Wśród nich był Marian Czajka, który zimą wyrabiał 380 procent normy. Była i kobieta przodownica – Rozalia Korlak i jej „skromne” 160 procent.
     
     
          Warszawskie gazety pisały o nich  jak o gwiazdach sportu, bo i natura współzawodnictwa pracy miała w sobie coś z rywalizacji sportowej.
     
     
          W drugiej połowie 1951 roku nastąpiło zwieńczenie współzawodnictwa w Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej.  „Dziś, o 7.30, trójka szklarska podjęła próbę pobicia rekordu Polski – napisał 24 sierpnia 1951 roku  „Express Wieczorny” -  Trzech przodowników w ciągu 8-mio godzinnego dnia pracy oszkli przypuszczalnie 200 okien. Pierwszy meldunek brzmi: Przez pół godziny trójka wprawiła 19,32 metra kw. szkła 3 mm. Stanowi to ponad 300 proc. normy. Niemniej, z każdą minutą wydajność pracy się zwiększa. O wynikach ostatecznych dowiemy się z jutrzejszego numeru naszego pisma”.
     

          Gazeta wyraźnie budowała napięcie, jak pisano o jakimś meczu, którego wynik był nieznany. A może się nie uda?  Udało się. „Jak donosiliśmy we wczorajszym numerze, trójka szklarska Bogdan Śladowski, Józef Gutowski i Kazimierz Michalski pod kierownictwem Zygmunta Zmorzyńskiego – napisano następnego dnia - przystąpiła w bloku nr 7c w MDM do próby pobicia rekordu Polski w szkleniu. Próba ta została uwieńczona sukcesem. (…) nowy rekord w szkleniu szyb 3 mm 209,84 m kw. w ciągu 8 godzin, co stanowi 510 proc. normy. (…) Zwycięska trójka wzywa do współzawodnictwa i bicia rekordów inne zespoły szklarskie. (…) Zygmunt Zmorzyński, pod kierunkiem którego pracuje trójka, jest jednocześnie przodującym korespondentem naszego pisma”.
     
     
            W trakcie odgruzowywania całkowicie zniszczonego Muranowa budowniczowie w 1951 roku zobowiązali się załadować 60 tysięcy metrów sześciennych pozostałości po domach.  Wedle ówczesnych obliczeń w jednym tylko miesiącu odbudowy Warszawy 135 tysięcy pracujących ochotniczo osób ładowało 35 tysięcy metrów sześciennych gruzów tej dzielnicy. Inżynierowie szybko zrozumieli, że najlepszym sposobem usunięcia zniszczonego materiału budowlanego będzie doprowadzenie do danego kwartału miasta linii kolejowej i wywożenie resztek pociągami. Tak postąpiono  na Muranowie. Przy torach pracowały koparki. Doświadczony operator potrafił załadować pociąg złożony z 26 wagonów w ciągu dwóch godzin. Tory często zmieniały położenie – na oczyszczonym terenie likwidowano trakcję i przesuwano ją w inne miejsce. Tam gdzie można było doprowadzić torów, gruz wywożono furmankami i ciężarówkami.
     
     
            W 1951 roku z Muranowa wywieziono około 300 tysięcy metrów sześciennych gruzu, który częściowo wykorzystywano do regulacji Wisły. Jednocześnie  oceniano, że do wywiezienia pozostało jeszcze niemal 2 miliony metrów sześciennych gruzu. Dlatego organizowano różne akcje społeczne – w czasie jednej z nich usunięto 18 tysięcy metrów sześciennych gruzu.
     
     
           Po usunięciu gruzu przystąpiono do budowy nowego Muranowa. Grupa architektów, z Szymonem Syrkusem, Bohdanem Lachertem i małżeństwem Brukalskich na czele, podjęła się trudnego zadania wskrzeszenia Muranowa.
     
     
            Przy budowie Muranowa pracowało także wielu przodowników pracy, o których wyczynach informowała ówczesna prasa. Na przykład o brygadziście Stanisławie Majchrowskim, którego zespół wykonywał 200 procent normy. Jeszcze lepsze wyniki osiągał Zbigniew Ameryk, który na jednym z muranowskich osiedli pobił rekord – w ciągu 4 godzin wymurował ponad 25 metrów kwadratowych ścianek działowych. Z kolei młodzieżowa brygada murarska ZMP Włodarczyka zobowiązała się – dla uczczenia trzydziestej trzeciej rocznicy powstania armii sowieckiej – do oddania jednej kondygnacji budynku na 18 dni przed ustalonym terminem.

     
            W filmie „Przygoda na Mariensztacie” można zobaczyć sceny, w których kobiety wykonują prace murarskie. Tak w rzeczywistości – kobiety także brygady budowlane, które na początku wykonywały prace pomocnicze, ale po pewnym czasie na budowach pojawiły się kobiece trójki murarskie.
     

               Pierwszy poważny sukces kobiety odniosły na budowanym od podstaw osiedlu na Mirowie. Osiągnięcie było w pewnym sensie historyczne, gdyż przed nim nie było jeszcze rekordów pracy zespołów kobiecych.
     
     
             Na początku lipca 1949 roku trzy trójki murarskie kobiece ustanowiły rekord. W ciągu ośmiu godzin (z godzinną przerwą) Genowefa Michałek, Stefania Kropielnicka i Krystyna Molenda wraz z pomocnicami ułożyły ponad 11 300 cegieł, co dało mur o rozmiarach przekraczających 30 metrów sześciennych. Dla zespołu murarskiego kobiet norma dzienna wynosiła wtedy nieco ponad 1700 cegieł. Oznacza to, że zespół wykonał 740 procent normy.
     
     
             Wśród przodowników z Nowej Hucie najważniejszy był  Piotra Ożańskiego –  podobno sportretowany przez Andrzeja Wajdę w „Człowieku z marmuru”  jako Mateusz Birkut.
     
     
            Urodził się we wsi Mołodycz w 1925 roku. Po wojnie walczył z UPA w Bieszczadach w oddziale Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.  Do Nowej Huty trafił w 1950 roku, po odbyciu trzyletniej służby wojskowej. Szybko dał się poznać  jako pierwszorzędny murarz.
     
     
            We wrześniu 1950 roku dwunastoosobowy zespół murarski Piotra Ożańskiego i Stanisława Szczygły z 51 brygady ZMP w Nowej Hucie ułożył ponad 86 tysięcy cegieł w ciągu ośmiu godzin. Rekord pobito w ramach zobowiązań realizowanych dla uczczenia trzydziestej trzeciej rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej.
     
     
              Władza dbała, aby było o nim głośno – widać go na zdjęciu w reportażu Sławomira Mrożka poświęconym budowie nowego, robotniczego miasta zamieszczonym w krakowskim „Przekroju”.
     

               Sam Ożański umacniał swój wizerunek, pozując do zdjęć i obrazów, udzielając się publicznie.  No i murował domy. Czy też raczej układał cegły, bo to, co robił podczas swoich quasi-sportowych wyczynów, miało więcej wspólnego z wyścigami niż solidną murarką. Ściany czasem odchylały się od pionu nawet o 10 stopni, ale na szczęście nigdy się nie zawaliły.
     

          Jednocześnie pił coraz więcej, staczając się po równi pochyłej. Mimo że zarabiał bardzo dobrze, wszystko przepijał – przehulał też mieszkanie i meble. Bywał pijany na oficjalnych spotkaniach, stając się problemem dla swoich mocodawców. Zalany w trupa był nawet wtedy, kiedy Nową Hutę odwiedziła delegacja z Korei Północnej. Na akademii pierwszomajowej potykał się o własne nogi.
     

          Gdy chciał się ożenić, okazało się, że narzeczona była niepełnoletnia i z tego powodu urzędnik nie chciał młodym udzielić ślubu.  Ożański opuścił urząd bez ślubu. Żył z tą młoda kobietą jak z żoną, doczekali się dwóch synów. Jednak wraz z pogłębianiem się choroby alkoholowej coraz bardziej zaniedbywał rodzinę. Ostatecznie porzucił rodzinę.
     
          Zmarł w czerwcu 1988 roku w Krakowie.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Ostatnio poruszyła się akcja w sprawie hejtu, w sensie żeby nie czynić. Co ciekawe nie czynią jej osobniki dotknięte hejtem w sposób szczególny, jak Rafał Ziemkiewicz, Jaok z pyta.pl czy Łukasz Warzecha, lewicowy publicysta Rafał Otoka-Frąckiewicz. Że nie wspomnę o Januszu Korwin-Mikke, który jest tu osobną instytucją hejtowaną. Problem podnieśli Dawid Myśliwiec. Tomasz Rożek i Jakub Wiech. Przy czym Uwaga! Naukowy Bełkot spuścił trochę z tonu nagrywając drugi film na temat. Nie odnosi się jednak do podstawowych zarzutów, że działali wspónie i w porozumieniu niejawnym. Nawet podział ról mają bo on odgrywa biedaczysko nieszczęsne a Hałabała pisze pozwy. Pierwsze ich filmy zostały zmiażdżone wystarczająco, dlatego skupie się na tym czwartym filmie, pierwszym z nowej serii. Uwaga! Naukowy Bełkot mówi, że kaski żadnej nie wziął. On może nie ale jakaś fundacja?

    Teza, że Jutub i Tłiter są ich miejscem pracy jest tak fałszywa, że się to w pale nie mieści. Ich miejscem pracy jest pokój czy jakaś sala, gdzie nagrywają. Relacje w pracy to relacja z jakimś operatorem kamery, czy innymi ludzmi z którymi mają umowę i im płacą. Albo płaci im kto inny, ten sam kto płaci występujacym przed kamerą. Rozumiecie o co mi chodzi? Nie chcę wchodzić w dialektyzmy, że któryś tam nie płaci operatorowi, tylko firma płaci itp. Wiadomo, że w miejscu pracy mogą być osoby zatrudniane przez różne podmioty i robiące różne rzeczy. Nawet fizycznie w jednym miejscu nie muszą być fizycznie. W każdym razie widzowie i komentatorzy nie pozostają w stosunku pracy i pokrewnym z Myśliwcem i on im nie płaci za czynności.

    Jest tak, jakby powiedzieć że miejscem pracy prezentera telewizyjnego jest każde miejsce, gdzie oglądają telewizję. Miejsce pracy redaktora gazety to każde miejsce, gdzie ktoś rzeczoną gazetę czyta? Nie można być aż tak głupim żeby tego nie rozumieć dlatego zła wola tu musi być.

    Mamy tu przykład inżynierii społecznej, czyli zmiany postrzegania zjawisk w społeczeństwie. Obserwujemy pierwszy etap, czyli pokazanie ofiary. Ofiara i jej łkanie ma strollować społeczeństwo, że jest pokrzywdzona bo jest ofiarą. Przykładem niech będzie Joanna od żelka itp. Przy czym często ofiara jest wykreowana sztucznie i zjawisko nie dotyka jej, albo w znikomym stopniu. Kierownik Jeziora na ten przykład konfrontował się z hejterstwem twarzą w twarz na żywca w realu. A ci co? Jak już widzimy ofiarę to pojawia się postulat. Sposób zaradzenia jej niedoli. W tym wypadku wprowadzenie elektronicznej regulacji unijnej dowodowej osobistej. Bez podania numeru nie będzie można nigdzie założyć konta i w ogóle nic. Dzięki czemu nie będzie można prostować ściemy, jaką nam wciskają bo prawdomówców się zablokuje totalnie jako hejterów.

    Czym jest zatem ów hejt? W pierwszym etapie wyciągają jakieś straszliwe przykłady, jak werbalne obcinanie języka sekatorem, nie o to jednak chodzi. Cennych wskazówek dostarcza pozew Hałabały. Otóż Hałabała pozwał Otokieła i tam w tym pozwie jest prawdziwy sens przeprowadzonych działań. Np to:

    image

    Mam nadzieję, że pozew zostanie upubliczniony bo tak naprawdę chodzi o zakneblowanie pokazujących prawdziwe oblicze GLOBCia.

    Mamy też mroczną stronę działalności Hałabały, który uprawia hejt wyzywając ludzi od denialistów klimatycznych. Próbował wywalić z roboty Zbója Kroćpoka, za puszczenie dzieciom w szkole filmu o manipulacjach prognozami pogody. Próbował wywalić Grzegorza Chociana z Państwowej Rady Ochrony Przyrody. I w tym kontekście trzeba rozpatrzeć strumień wyzwisk pod jego adresem. Jeśli takiej działalności nie zakażemy a skupimy się tylko na hejcie to coś jest z nami nie tak.

     

     

    Uwaga! Naukowy Bełkot wycofuje się z całej akcji mówiąc rozwlekle, że on tylko o Jutubie się wypowiadał, że nie ma mechanizmów. Otóż ma. Duży hejt może być przy okazji dużych zasięgów, a te dają kasiorę. Niech zatrudni więc moderatora, który wpisy będzie kasował i Uwaga! Naukowy Bełkot nie będzie ich widział i nie będzie ich czytał. I niech nie biadoli, bo jakoś Korwin Krul i Zimniak nie biadolą. Do Tuska niech idzie żeby zobligował policję do łapania hejterów. W ten sposób elektorat Tuska na tyle stopnieje, że PiS wygra następne wybory.

    Na zakończenie liczne linki, m. i. Kierownik Jeziora komentuje sprawę pisemnie:

    https://twitter.com/WolnoscO/status/1726955641896632485

    https://www.salon24.pl/u/lukaszwarzecha/1340253,zale-mysliwca-rozka-i-krasnala-przypadek

    https://twitter.com/rafalhubert/status/1726892483735425396

    https://twitter.com/GChocian/status/1727029915466494009

    https://youtu.be/k3KFza3CCPw?si=7iSMCDXy6ypwxZrv

    https://youtu.be/KKQdAgqPD_Y?si=yc99Zb08oy0REw6W

    Na fotce: Jakub Wiech, żródło: Internet. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Następcą Pstrowskiego komuniści ogłosili górnika-ormowca Bernarda Bugdoła.
     

               Życie nie znosi pustki, tak więc w kilka dni po śmierci Pstrowskiego w górnośląskiej prasie ukazał się list-apel młodych, którzy zadeklarowali kontynuację wyścigu pracy.

     
              Pod wezwaniem podpisali się rekordziści przemysłu węglowego – wspomniany już Bernard Bugdoł i jego brat Rudolf. Zgodnie z obowiązującym zwyczajem podkreślili zasługi Pstrowskiego jako inicjatora współzawodnictwa pracy w Polsce.


               Apel Bugdołów pojawił się więc w chwili, w której rządzący komuniści utracili swojego bohatera, dlatego poszukiwali nowych. Bracia dobrze się do tej roli nadawali.
     
     
            W całym zagłębiu rywalizowało przynajmniej kilku górników, którzy osiągali rewelacyjne wyniki, choćby Zieliński albo Meisner. Początkowo wydawało się, że następcą Pstrowskiego powinien być Thiel – jego dawny rywal. Ostatecznie zadecydowano o wyborze Bugdoła na kontynuatora zmarłego przodownika. Spełniał on wszystkie wymogi propagandowe.
     
     
           Bernard Bugdoł pochodził z górniczej rodziny, która przed wojną mieszkała w Chropaczowie, obecnie dzielnicy Świętochłowic. Rodzinie się nie przelewało, dlatego mały Bernard wiele czasu spędzał w biedaszybach i na hałdach. Po zajęciu Śląska przez Niemców  został wozakiem i ładowaczem w kopalni.   W 1944 roku został wcielony do niemieckiej armii, z której uciekł i przeszedł na stronę aliancką w okolicach Aachen w Nadrenii Północnej- Westfalii.
     
     
             Do Polski wrócił na początku stycznia 1946 roku i już na początku lutego wstąpił do ORMO. W  zachowanej ormowskiej ankiecie napisał, iż  w latach 1946–1948 wyjeżdżał z żołnierzami do Zabrza, Gliwic, Dąbrowy Górniczej, a także do okręgu częstochowskiego. W czasie tych wyjazdów zabezpieczał lokale wyborcze i zajmował się „likwidacją band”.  Za swoje zasługi dla utrwalania władzy komunistycznej dostał  brązowy medal „Za zasługi dla obronności kraju”.
     
     
           Pracując w kopalni nadal pozostawał w ORMO, gdzie w latach 1949-1954 roku był członkiem sztabu miejskiego w Zabrzu, a potem, do roku 1958 w sztabach miejskich w Katowicach, a następnie w Rudzie Śląskiej.
     
     
             W kopalni stworzył zgrany zespół z bratem Rudolfem i Stanisławem Tusekiem. W trakcie pracy wpadł na  pomysł prowadzenia – w gwarze górniczej „pędzenia” – dwóch chodników jednocześnie.
     
     
           Oficjalnie wykonał 500 procent normy, choć wielu kwestionowało ten wynik, przekonując, że dyrekcja kopalni do wyników Bugdoła wliczała węgiel wydobyty przez więźniów i uczniów.
     
     
          Wedle relacji w osiąganiu takich wyników pomagała mu nieortodoksyjna dieta. Na dół – na szychtę – brał sześć pajd chleba „ze szmalcem”, które popijał kawą z łojem. Po ciężkiej szychcie  zjadał 30 klusek ziemniaczanych.  


           Władze doceniły jego zaangażowanie – szybko awansował na nadgórnika. Został także instruktorem w Komitecie Wojewódzkim PPR.
     
     
           Coraz rzadziej pracował w kopalni, jeździł od kopalni do kopalni, przekonując górników do przodownictwa pracy. Wkrótce kierował już całym śląskim współzawodnictwem.
     
     
          W 1949 roku powierzono mu w wieku 27 lat kierowanie kopalnią „Zabrze- Zachód” . Rębacz dołowy po półrocznym kursie zarządzania firmą zasiadł w dyrektorskim fotelu. Takie rzeczy możliwe były tylko w komunizmie.
     
     
           Towarzysz Bugdoł – oprócz wierności komunizmowi - miał jeszcze jedną zaletę – był stosunkowo młody i nie istniało zagrożenie, że zejdzie przedwcześnie jak Pstrowski.
     
     
           Na kongresie zjednoczeniowym PPS i PPR zasiadał w prezydium, widać go na zdjęciu z Hilarym Mincem.
     
     
          Z powodu błyskawicznego awansu oraz gorliwego wspierania komunistów Bugdoł  był nielubiany przez robotników. Parę razy poleciały w jego kierunku kamienie i cegły – znany przodownik był zmuszony salwując się ucieczką. Dostał też kilkadziesiąt anonimów, w których grożono mu śmiercią.
     
     
            W 1952 roku skończył Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie. W tym samym roku został posłem na Sejm PRL, odznaczono go także Orderem Sztandaru Pracy.
     
     
           Oprócz pełnienia funkcji dyrektora kilku kopalni, w latach 1949-1952 był również prezesem klubu sportowego Górnik Zabrze.
     
     
           Po 1956 roku był inspektorem w Bytomskim Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego.
     

            28 listopada 1988 wszedł w skład Honorowego Komitetu Obchodów 40-lecia Kongresu Zjednoczeniowego PPR – PPS – powstania PZPR.
     

          Zmarł w sierpniu 2008 roku w Bytomiu.
     

               Model peerelowskiego współzawodnictwa był prosty – im górnik osiągał lepszy wynik i im większą wykazywał czołobitność wobec władzy, tym nagroda była większa.
     
     
               Najlepsi, najbardziej gorliwi górnicy otrzymywali – jak Bogdoł – kierownicze stanowiska i tyle ich pod ziemią widziano. Pozostawała luka, a zapotrzebowanie na bohaterów nie malało.
     
     
             Po zajęciu przez Bugdoła dyrektorskiego stołka należało znaleźć kolejnego rekordzistę, który miał właściwą biografię i poglądy.
     
     
               Został nim kolejny ormowiec, Franciszek Apryas z małopolskich Brzeszcz. Apryas urodził się w roku 1909, a 1928 roku znalazł zatrudnienie w kopalni „Brzeszcze”, która była jedyną przedwojenną kopalnią w rękach polskiego państwa, reszta znajdowała się w posiadaniu kapitału prywatnego, przede wszystkim niemieckiego.
     
     
            Po wyparciu w 1945 roku  Niemców z miasta. Apryas razem z innymi utworzył oddział pilnujący kopalni, który uzbroili się sam, zbierając z pól porzuconą niemiecką broń.


             W 1947 roku przystąpił do ruchu przodowników pracy. Osiągał tak dobre wyniki, iż na zabawę sylwestrową 1947 roku zaproszono go do Warszawy. Za dobrą prace dostał radioodbiornik, a potem władze wysłały go na wczasy do Czechosłowacji, gdzie spotkał innych przodowników.
     

            W styczniu 1949 roku wprowadzono w górnictwie nowe znacznie wyższe normy i właśnie wtedy, w marcu, Apryas rzucił wezwanie – z okazji 1 Maja i Kongresu Pokoju zobowiązał się do wykonania 300 procent nowej normy.
     
     
            Koledzy go przeklinali, gdyż on i jemu podobni przodownicy doprowadzili do znacznego zwiększenia norm, którego efektem było obniżenie zarobków. Ponadto wielu górników otrzymało w trakcie reformy rolnej kawałek ziemi i pracę w kopalni traktowali jako dodatkowe źródło zarobku.
     

               Gdy w listopadzie 1949 roku Apryas w kopalni w Jawiszowicach nadzorował pracę niemieckich jeńców doszło do bójki. Sprowokowani przez niego Niemcy rzucili się na niego i tylko odsiecz innych  polskich robotników, wśród których byli żołnierze-górnicy, uratowało mu życie.. Od tego czasu Apryas na dole pracował w obstawie kilku górników.
     
     
              Pod koniec roku odznaczony został najważniejszym w PRL-u orderem Budowniczych Polski Ludowej oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi.
     
     
           W 1952 roku został posłem na sejm PRL.  Jego kadencja skończyła się w 1956 roku. Po jej zakończeniu powrócił do pracy w kopalni „Brzeszcze”, a w latach 1959-1969 pracował w kopalni „Jastrzębie”.
     
     
         Zmarł w sierpniu 1994 roku w Brzeszczach.
     
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Po sfałszowanych wyborach 1947 roku, w coraz bardziej komunistycznej gospodarce, szybkie zwiększenie produkcji okazało się zadaniem niezwykle trudnym.
     
     
          W tej sytuacji przywódcy komunistycznej Polski sięgnęli po „lekarstwo” z bolszewickiej Rosji, czyli po współzawodnictwo pracy. Właściwie nie było innych pomysłów, jak poprawić wydajność zakładów, aby przynajmniej wrócić do przedwojennej rentowności.
     
     
          Podjęte jeszcze w 1945 roku pierwsze próby były nieudane - ruch Młodzieżowego Współzawodnictwa Pracy dawał  marne efekty.
     
     
          Władze potrzebowały przede wszystkim węgla, którego znaczną ilość zobowiązano się przekazywać Moskwie.
     
     
           Historia polskiego przodownictwa zaczęła się więc w lecie 1947 roku, a człowiekiem, któremu udało się przełamać niemal dwuletnią niemoc, okazał się Wincenty Pstrowski, górnik z zabrzańskiej kopalni „Jadwiga”.
     
     
          Pstrowski urodził się w Desznie 28 maja 1904 roku, ale wkrótce potem jego rodzina przeniosła się do Zagórza, niedaleko Dąbrowy Górniczej, gdzie jego ojciec został  robotnikiem folwarcznym. Przed wojną Wincenty pracował w kopalni „Mortimer”, ale po utracie pracy i kilkuletnim „robieniu” w biedaszybach, wyjechał w 1937 roku do Belgii, gdzie znalazł pracę w kopalni. Pomimo dobrych zarobków, były członek PPS, zapisał się  do Komunistycznej Partii Belgii.
     
     
            W czasie okupacji niemieckiej podobno uczestniczył w belgijskim ruchu oporu.  W 1946 roku wrócił do Polski i  podjął pracę w kopalni „Jadwiga” w Zabrzu oraz zapisał się do  Polskiej Partii Robotniczej.


          Doświadczony górnik, który poznał w Belgii nowoczesne metody pracy, bardzo szybko osiągał dobre wyniki.
     
     
           Zachęcony przez kopalniany komitet partyjny 27 lipca 1947 roku podpisał się pod listem otwartym do górników wydrukowanym w prasie całego kraju.
     

          W napisanym zapewne przez zabrzańskich działaczy partyjnych, górnik deklarował: Ja, Pstrowski Wincenty przyjechałem do Polski w maju ur. z Belgii, gdzie pracowałem jako górnik z Mons. Wróciłem do Ojczyzny po 10-letniej tułaczce za kawałkiem chleba u obcych. Wróciłem do niej, aby przyczynić się do jej odbudowy po tak strasznych zniszczeniach wojennych. Wiem, że ta Polska jest nową Polską, sprawiedliwą dla chłopa i robotnika. Że ona jest Polską, w której gospodarzem jest naród. Od maja ur. pracuję jako rębacz na kopalni „Jadwiga” w Zabrzu. W lutym br. wykonałem normę w 240 procentach wyrębując 72,5 metra chodnika. W kwietniu wykonałem normę w 273 procentach wyrębując 85 metrów chodnika, a w maju dałem 270 procent normy wyrębując 78 metrów chodnika. Pracuję w chodniku o 2 metrach wysokości i 2,5 m szerokości. Wzywam do współzawodnictwa towarzyszy rębaczy z innych kopalń. Kto wyrobi więcej ode mnie. Wincenty Pstrowski, rębacz z kopalni „Jadwiga”.


          O faktycznych autorach listu świadczy fakt, iż Pstrowski wzywał do współzawodnictwa „towarzyszy rębaczy”, a nie wszystkich „rębaczy”. Niezależnie od tego jego apel okazał się punktem zwrotnym w akcji współzawodnictwa pracy, która od tego momentu zyskała ogólnopolski zasięg i pożądaną przez władzę dynamikę. Z miesiąca na miesiąc rosła
    liczba współzawodników.
     
     
           Rozbudowana akcja propagandowa doprowadziła do tego, że w marcu 1948 roku 5 procent górników osiągało 180 procent normy, a pod koniec tego roku już prawie 30 procent śląskich rębaczy dołowych podpisało zobowiązanie o rywalizacji.
     
     
          Cała komunistyczna prasa bez przerwy pisała o jego dokonaniach. Bijąc rekordy, Pstrowski miał już czterdziestkę na karku. Robotnik, który tchnął nowe życie w ruch przodowników pracy, szybko stał się jego ikoną. Powód był prosty – władze potrzebowały wyrazistego symbolu.
     
     
         Pstrowski coraz mniej czasu spędzał na szychcie, a coraz więcej na naradach i spotkaniach.


          We wrześniu 1947 roku jego rekord pobił Alfons Thiel, górnik dołowego z tej samej kopalni „Jadwiga”,  który z  ładowaczem Maksymilianem Kaczmarczykiem stworzył zgrany duet.
     
     
          W „Gazecie Robotniczej” z 8 października 1947 roku na pierwszej stronie umieszczono zdjęcie Thiela oraz informację, że pobił rekord z wynikiem 319 procent. Potem także inni wyprzedzili Pstrowskiego.
     
     
          Oficjalnie, na łamach prasy, Pstrowski cieszył się, że pojawili się następcy. Ale tak naprawdę ambitny przodownik nie chciał oddać pierwszego miejsca. W październiku 1947 roku wyrąbał 98,5 metra bieżącego chodnika, co oznaczało wykonanie prawie 360 procent normy.
     
     
          Wielkiemu powrotowi towarzyszyła laudacja śląskiej prasy. W Czerwonym Zagłębiu został gwiazdą, socjalistycznym celebrytą hołubionym przez władzę.
     
     
          Status gwiazdy dawał Pstrowskiemu określone przywileje. Sylwestra roku 1947 spędził w towarzystwie najwyższych władz państwowych. Widać go na zdjęciach w towarzystwie ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza i jego żony Niny Andrycz.
     
     
          W lutym 1948 roku wygłosił drugi apel, w którym wzywał górników przebywających na zachodzie Europy, głównie we Francji, do powrotu do kraju. Apel ten nie przyniósł zamierzonych efektów.  Do górników we Francji doszły już informacje, co naprawdę dzieje się w komunistycznej Polsce, gdzie władza traktuje robotników jak niemal niewolników.
     
     
           W tym samym czasie zdiagnozowano u niego białaczkę szpikową. Jego stan był ciężki, ale władze sprowadziły z Francji wybitnych specjalistów – Jeana Bernarda i Jeana Dausseta. Z Wrocławia przybył profesor Ludwik Hirszfeld i wraz z profesorem Julianem Aleksandrowiczem w krakowskiej Klinice Hematologii opiekowali się pacjentem
     
     
           Naukowcy zrezygnowali z tradycyjnych sposobów i rozpoczęli nowatorskie wtedy leczenie za pomocą transfuzji. Przed budynkami szpitala uniwersyteckiego rozstawiono namioty, w których żołnierze z jednostek oddawali krew.
     
     
           Po krótkotrwałej poprawie przyszedł kolejny kryzys. Lekarze nie ustępowali, ale ich wysiłki były daremne. Mimo że do żył najsłynniejszego górnika płynęły litry krwi, jego stan się pogarszał. Wdało się zapalenie płuc, które było ostatecznym ciosem. Osłabiony latami pracy i ciężką chorobą organizm ostatecznie skapitulował 18 kwietnia 1948 roku, niespełna rok po przystąpieniu Pstrowskiego do współzawodnictwa pracy, na trzy tygodnie przed jego czterdziestymi czwartymi urodzinami. Jak mówili złośliwi – węgiel okazał się twardszy od niego.
     
     
         Pogrzeb Wincentego Pstrowskiego był wielkim wydarzeniem. Trumnę 0wystawiono najpierw w Domu Kultury w Zabrzu. Na wprost wejścia wisiał czerwony transparent z napisem: „Cześć pamięci inicjatora współzawodnictwa pracy”. Na ścianie były dwa skrzyżowane sztandary, pod nimi katafalk przykryty kirem, a na nim trumna. Przed nią na poduszce odznaczenia. Wartę honorową pełnili na zmianę dyrektorzy kopalń, inżynierowie, sztygarzy i przodownicy pracy.
     

          Na czele konduktu czele podążała orkiestra wychowanków Szkoły Przysposobienia Przemysłowego. Karawan zaprzężony w cztery czarne konie, z bryłami węgla po bokach, przez ulice Zabrza dotarł na cmentarz.
     

          Pstrowskiego żegnali też inni przodownicy –  Alfons Thiel, Lewandowski z kopalni „Makoszowy”, Knapik z kopalni „Zabrze-Wschód”, Kubica  z Huty „Zabrze”. I Bernard Bugdoł z kopalni „Śląsk”, który nad grobem Pstrowskiego wygłosił mowę. To on jego został następcą.
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    Czy dr Daniel Alain Korona, autor sukcesów finansowych państwowego Elewarru z lat 2018-2022 powróci na czele Spółki? Czy tzw blok demokratyczny zgodzi się na niezależnego prezesa?

    Nie wiemy, w jakiej kondycji jest teraz Elewarr, który kupował po żniwach w 2022 r. drogie zboże, oraz tego, z jaką stratą zamknie się rok gospodarczy - pisał tuż przed wyborami portal farmer.pl. Organa korporacyjne Elewarru (powołane przez Krajową Grupę Spożywczą) nie spieszą się z publikacją tych wyników. Najwyraźniej nie ma się czym chwalić. Krążą nieoficjalne informacje nt. gigantycznej straty. Gorzej także ten rok źle się zapowiada, a jak twierdzi portal farmer.pl w celu jakiegoś zaciemnienia tego faktu zmieniono rok obrotowy. Nie mając dostępu do informacji trudno potwierdzić lub zaprzeczyć tym doniesieniom. Trzeba poczekać do stycznia, kiedy nastąpi ujawnienie wyniku finansowego za rok 2022/23.

    To co z całą pewnością można stwierdzić, że Elewarr przestał być spółką samodzielną, a ingerencja KGS w funkcjonowaniu tej spółki jest zbyt daleko idące. Do tego należy dodać inerencja polityczna takie jak np. ogłaszanie cen skupu przez ministra rolnictwa, zapowiedzi inwestycji bez właściwego rozeznanie sytuacji finansowej Spółki (ostatnio KGS ogłosił wielkie plany dotyczące elewatora Krupiec), obsadzanie stołków kierowniczych partyjnymi działaczami.

    To wszystko stało się możliwe, dzięki usunięciu w lipcu 2022 roku dra Daniela Alain Korony, który uchodził za niezależnego prezesa i nie akceptującego wiele pomysłów rządzących. Za jego czasów Spółka biła rekordy zarówno pod kątem terminu spłaty kredytu skupowego jak i zysków netto.. Spółka Elewarr przez cztery lata zarządzana była przez fachowca, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doprowadził do wyjścia zbożowego giganta na prostą. Dalej wszystko potoczyło się jak w baśni, ale z gatunku tych ponurych. Jak wynika z dostępnego sprawozdania finansowego w KRS-ie, w roku 2021/2022 spółka Elewarr osiągnęła rekordowy zysk brutto 48.505.501,37 zł, czyli netto – 40.112.864,93 zł. Nigdy wcześniej takiego wyniku w swej 30-letniej historii spółka nie osiągnęła - stwierdzał portal propolski.pl.

    Mimo tych wyników, Koronę odwołano. Jeżeli prawdą są krążące informacje o bardzo złej sytuacji Spółki, czy zatem nie było sensowne by wrócił na jej czele prezes, który miał pozytywne wyniki?

    Zapewne, ale tej decyzji nie podejmą obecne władze. Pytanie co zrobi następny rząd KO-TD-Lewica. Czy postawi na tzw. technokratę nie znającego Spółki (z dużym prawdopodobieństwem upadku Spółki) czy też na fachowca znającego Elewarr, jego pracowników, lubianego przez załogę i który już wykazał się wypracowaniem Spółki z tarapatów finansowych. Przypomnijmy:

    W 2018 roku Korona ponownie został prezesem Elewarru. Zastał Spółkę ze stratą (2017/2018) – 17,2 mln złotych. Przez następne lata bił kolejne rekordy terminu spłaty kredytu skupowego lub zysków. Już w pierwszym roku 2018/2019 roku Spółka osiągnęła dodatni wynik 0,93 mln zł, w 2019/2020 – 1,676 mln zł. W kolejnych latach uzyskiwała już historyczne rekordowe zyski netto, tj. 15,76 mln zł w 2020/2021 i 40,1 mln zł zysku w 2021/2022. 

    Jednakże wadą Korony - dla polityków i urzędników - jest jego niezależność i fakt że był radyklany obrońcą Elewarru.W wywiadzie opublikowanym w Wiadomościach Bieżących Salonu24.pl, Korona stwierdził: Elewarr był małą spółką handlową, powiem wręcz spekulacyjną. Potrzebuje dużej swobody, niezależności i szybkości w działaniu. W maju ubr zarząd KGS zapewniał o poszanowaniu autonomii Spółki i tego nie dotrzymał. Od ponad roku Spółka jest dostosowywana do procedur, wymogów i kultury korporacyjnej KGS. Priorytetem staje się wypełnienie sprawozdań KGS, a nie handel czy zarabianie pieniędzy. W takiej strukturze i atmosferze taka spółka jak Elewarr traci efektywność. Nie wiem, czy będzie do czego wracać. Elewarr musiałby być ponownie autonomiczną spółką a to wymaga ustanowienia innych niż obecnie relacji z Krajową Grupą Spożywczą i z politykami. Ponadto musiałbym mieć carte blanche w sprawach Spółki. Nie interesuje mnie rola wykonawcy poleceń i pomysłów nierealistycznych.

    Jest zatem oczywiste że Korona nie będzie się godził na dalsze podporządkowanie Elewarru - KGSowi. Do tego ma dobre relacje z organizacjami rolniczymi (jest zresztą pełnomocnikiem związku rolniczego o tej samej nazwie, ale to czysty przypadek). Takiego menedżera pozbyło się Prawo i Sprawiedliwość. Czy przyszli rządzący zatem sięgną po Koronę, zwłaszcza że sytuacja w rolnictwie jest trudna, i potrzebni są fachowcy.

    Przekonamy się.

    zob. też:

    https://blog-n-roll.pl/pl/daniel-alain-korona-bilans-mojej-prezesury-jest-pozytywny
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Bitwa pod Krakowem była jedną z najważniejszych batalii I wojny światowej na wschodnim foncie.
     
         Bitwa o Kraków pod względem strategicznym była częścią wspólnej niemiecko-austriackiej operacji mającej na celu zatrzymanie jesiennej ofensywy Rosjan w kierunkach zachodnim i południowo-zachodnim.
     
        Porażką Rosjan zakończyła się także toczona równolegle batalia pod Łodzią, uważana za jedną z największych bitew manewrowych I wojny światowej.
     
        Ceną za zatrzymanie rosyjskiego walca przez wojska austro-węgierskie była konieczność oddania Rosjanom niemal całej Galicji, której odbicie wymagało później znacznych ofiar i kilku kolejnych operacji.
     
        O ile pod względem taktycznym operacja krakowsko-limanowska nie była szczególnym sukcesem, to wymiarze strategicznym miała wielkie znaczenie - Rosjanie nie podjęli już próby dalszego natarcia na zachód od Wisły oraz na długo utracili inicjatywę w wojnie.  Rosja nie osiągnęła podstawowych celów swej kampanii, jakimi były: szybkie zmiażdżenie przeciwnika, zwycięskie zakończenie wojny, rozbiór monarchii naddunajskiej i rozszerzenie rosyjskich wpływów na Europę Środkową i Bałkany.
     
        Dzięki zmuszeniu Rosjan do wycofania się spod monarchia austro-węgierska uniknęła zagłady. Groźba wtargnięcia Rosjan na węgierskie niziny oddaliła się.
     
        Bitwa krakowska stworzyła podstawy do strategicznego zwycięstwa w bitwach pod Gorlicami (2–12 maja 1915), dzięki której walki na froncie wschodnim I wojny już nigdy nie powróciły pod Kraków, przeniosły się na Litwę i Wołyń.
     
        Krakowska twierdza w pełni wykonała swoje zadania. Nie tylko obroniła miasto przed zniszczeniami, a mieszkańców przed wojenną gehenną, okazała się przede wszystkim skutecznym łamaczem rosyjskiej ofensywy. Jej obecność zmusiła Rosjan do przyjęcia bitwy w niekorzystnych dla nich terenie, zaś obrońcom dała możliwość optymalnego manewrowania siłami i środkami po liniach wewnętrznych. Z powodu nadmiernie rozciągniętych linii komunikacyjnych rosyjska logistyka nie mogła nadążyć z zaspokajaniem potrzeb jednostek frontowych, szczególnie dotyczyło to amunicji artyleryjskiej, żywności i odzieży. Rosyjscy jeńcy często zeznawali, iż nie otrzymywali żadnego posiłku nawet przez pięć dni.
     
       Dla powodzenia bitwy ważną rolę odegrały węzeł komunikacyjny: mosty wiślane i linie kolejowe. Drogi, mosty i szlaki kolejowe Krakowa dwukrotnie umożliwiły c.k. dywizjom przegrupowanie sił po liniach wewnętrznych i przeprowadzenie zwycięskiej kontrofensywy na skrzydła przeciwnika.
     
        Twierdza była siedzibą wielu dowództw i sztabów, pełniła funkcję centrum zaopatrzeniowego dla walczących c.k. armii. Nieustanna aktywność załogi fortecznej angażowała oddziały rosyjskie, nie pozwalając na ich przerzucenie spod krakowskich fortów pod Limanową, gdzie decydowały się losy całej rosyjskiej ofensywy. Wiążąc siły rosyjskie i utrudniając manewr nimi, pośrednio odciążyła wojska walczące w Beskidach.
     
         Ogień artylerii twierdzy, mimo jej słabości wynikającej z używania przestarzałego w znacznej części sprzętu, bardzo skutecznie utrzymywał Rosjan na dystans, artylerzyści twierdzy osiągnęli przewagę nad artylerią rosyjską, zmuszając rosyjskie baterie do przerwania ognia i odstąpienia. W konsekwencji całość sił rosyjskich cofnęła się poza strefę donośności dział pierścienia fortecznego.
     
        Najistotniejszy udział twierdzy w zatrzymaniu rosyjskiej ofensywy polegał nie w biernym oporze, lecz ofensywnym współdziałaniu z siłami własnymi na przedpolu. Bez zaangażowania militarnego potencjału krakowskiej twierdzy zwycięstwo strony austro-węgierskiej w operacji limanowskiej nie byłoby możliwe.
     
         W walkach swoją waleczność zademonstrowały Legiony Polskie  oraz Polacy służący w szeregach armii habsburskiej (garnizon krakowski, liczne bataliony i pułki galicyjskie w składzie armii polowych) oraz niemieckiej (pułki wielkopolskie).
     
        Wojna nie powróciła pod Kraków, tym samym spadło strategiczne znaczenie twierdzy. Do końca wojny Kraków pełnił jednak funkcję ważnego ośrodka logistycznego dla wojsk walczących na froncie wschodnim.
     
         Na wzgórzu Kaim, w miejscu, gdzie żołnierze rosyjscy znaleźli się najbliżej centrum Krakowa, już rok później wzniesiono obelisk projektu Henryka Nitry z dwujęzycznym niemiecko-polskim napisem: „Stąd 6 grudnia 1914 roku odparto oddziały rosyjskiej armii”. Na cokole pomnika, wysokiej iglicy strzelającej w niebo, widniał herb naddunajskiej monarchii.
     
        Na przed polu krakowskiej twierdzy i w Krakowie zlokalizowano 22 cmentarze, na których pochowani są żołnierze kilkunastu narodowości (Austriacy, Rosjanie, Polacy, Węgrzy, Niemcy, Ukraińcy, Słoweńcy, Bośniacy, Chorwaci, Żydzi, Gruzini, Ormianie, a nawet Turcy i Finowie) oraz kilku religii (katolicy, prawosławni, protestanci, żydzi, muzułmanie).
     
    „Za życia skłóceni, śmiercią pogodzeni, Razem zło żyli tu kości.
    Gdyż nie to ważne, kim byli, co dotychczas zna czyli,
    Lecz, że dochowali wierności”
     
     
        Nie wszyscy polegli żołnierze  spoczęli na cmentarzach – w warunkach wojennego pośpiechu ciała często grzebano w miejscach prowizorycznych : rowach, lejach po pociskach, fragmentach okopów.
     
        Do dziś odnajdowane są w Krakowie miejsce takich pochówków.
     
     
    Wybrana literatura:
     
    H. Łukasik – Kraków 1914
    H. Łukasik, A. Turowicz - Twierdza Kraków znana i nieznana
    J. Bogdanowski -  Warownie i zieleń Twierdzy Kraków
    J. Bator - Wojna Galicyjska
    B. Berska - 1914. Zdarzyło się w Krakowie
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W połowie grudnia 1914 roku Rosjanie zostali zmuszeni do wycofania się spod Krakowa.
     
           Siły obu stron walczących pod Krakowem były na wyczerpaniu. Cesarsko-królewska armia, na froncie rosyjskim licząca 900 tys. żołnierzy piechoty, od rozpoczęcia wojny do końca listopada straciła 845 tys. Uzupełnienia wyniosły 469 tys. żołnierzy batalio nów marszowych i 81 tyś. ludzi z rozwiązanych formacji Landsturmu. Do stanu etatowego brakowało prawie 300 tys. Żołnierzy. Istotnym problemem były braki amunicji, szczególnie artyleryjskiej – zużywano ją na tyle szybko, że rodzimy przemysł nie był wstanie uzupełnić braków.


         Aby poprawić zaopatrzenie, magazyny forteczne przejęły dostawy amunicji artyleryjskiej, głównie największych kalibrów, zarówno dla jednostek własnych, jak i wojsk polowych operujących na przed polu twierdzy krakowskiej. W tym celu utworzono dwa wysunięte magazyny amunicji artyleryjskiej. Do Michałowic samochodami ciężarowymi dostarczano: granaty, szrapnele i kartacze do armat 90 i 120 mm, haubic i moździerzy 150 mm, magazyn na stacji kolejowej w Kocmyrzowie był zasilany koleją.
     
     
           Kosztem znacznych strat (ok. 70-80 tyś. żołnierzy) Austriakom w trakcie pierwszej bitwy pod Krakowem (16-25 listopada 1914 r.) wojska Austro-Węgier  odrzucili główne uderzenie rosyjskie. Front zatrzymał się w odległości 14–30 km od miasta. Austriacy udaremnili nieprzyjacielski atak, pozbawili przeciwnika inicjatywy operacyjnej na obszarze na północ od Wisły, wstrzymali główne uderzenie rosyjskie w kierunku zachodnim i odzyskali przestrzeń operacyjną.
     

         Po ściągnięciu nowych jednostek 4 grudnia 1914 roku Rosjanie wznowili natarcie na Kraków. Drugą bitwę o Kraków rozpoczął pojedynek artyleryjski, w którym wzięła udział artyleria twierdzy. Toczyła się ona głównie na obszarze po prawej stronie Wisły, na terenach Pogórza Wielickiego i Beskidów.
     

         W walkach ogromną rolę odegrały ciężkie moździerze Škoda 305 mm M.11 na podwoziu Porsche, które łatwo przemieszczały się po rozbudowanych drogach rokadowych twierdzy, zmieniając pozycje i unikając ostrzału wroga, zaś przygotowane wcześniej zamaskowane stanowiska ogniowe i dobrze opracowane sektory ognia ułatwiały skuteczny ostrzał nieprzyjaciela. „Działanie tej olbrzymiej masy żelaza było tak skuteczne, że Rosyanie wszędzie zostali odparci z ciężkimi stratami” –  pisał „Reich post”.
     

         Ogień artylerii spowodował, że już po 5 grudnia wojska rosyjskie odeszły na dalsze przedpole, poza zasięg artylerii fortecznej. Tak intensywne ogień artylerii sprawił, iż gdy 13 grudnia Rosjanie zaczęli się wycofywać na wschód, zapasy amunicji artyleryjskiej wystarczały zaledwie na dwa dni.
     

         Bezpośrednim powodem wycofania się Rosjan spod Krakowa był sukces austriackiego kontrataku pod Limanową. Obserwatorzy lotniczy dostrzegli lukę w ugrupowaniu atakującym Rosjan na odcinku między Limanową a Nowym Sączem pomiędzy oddziałami 3. Armii gen. Dimitriewa nacierającymi na zachód a 8. Armii gen. Brusiłowa, który atakował karpackie przełęcze w kierunku południowym.
     

         2 grudnia z rejonu Chabówki i Mszany Dolnej wyszło natarcie austriackie. Uderzyło siedem dywizji c.k. 4. Armii wzmocnionych ściągniętą z frontu zachodniego niemiecką rezerwową 47. DP gen. von Bessera (był tam również 1. pułk piechoty Legionów Polskich).
     

         Jakkolwiek Rosjanom udało się uniknąć zaciskających się austro-węgierskich kleszczy, ale podczas chaotycznego odwrotu ponieśli ogromne straty. 12 grudnia, po porażce w bitwie pod Limanową, wojska rosyjskie wycofały się na linię Dunajca. Rosyjski pochód na zachód, który, jak się zdawało, zgniecie armię habsburską, został zatrzymany.
     

         Odwrót Rosjan spod Krakowa rozpoczął się w nocy z 14 na 15 grudnia. Na ustępującego przeciwnika uderzyła austriacka piechota. Siły Austriaków były zbyt małe, aby pobić odstępujących Rosjan, chodziło jednak nie o ich pokonanie, lecz związanie walką i jak najdłuższe zatrzymanie na przedpolu krakowskiej twierdzy, by zwiększyć w ten sposób szanse powodzenia kontrataku na południu.
     

         Walczące pod Krakowem, na zewnątrz twierdzy, baterie ciężkie po zakończeniu walk w większości powróciły do niej w celu uzupełnienia strat, napraw i przeglądu sprzętu oraz odpoczynku. Zamyka to  okres aktywnych działań Twierdzy Kraków przeciw Rosjanom.
     
     
          Było to pierwsze od trzech miesięcy istotne zwycięstwo wojsk cesarsko-królewskich nad Rosjanami, tym cenniejsze, że odniesione w trudnym terenie, przy fatalnej jesienno-zimowej aurze i wobec liczebnej przewagi przeciwnika. Oprócz odzyskania inicjatywy strategicznej, armia Austro-Węgier odzyskała poczucie wartości bojowej, a zwycięstwo dodatnio wpłynęło na spoistość wielonarodowej armii, podniosło jej szacunek w oczach niemieckiego sojusznika i zahamowało defetystyczne nastroje w monarchii.
     

         Ewentualne skutki zdobycia Krakowa przez Rosjan byłyby katastrofalne dla monarchii habsburskiej. Zdobycie miasta miałoby olbrzymie znaczenie operacyjne, nie mówiąc o znaczeniu psychologicznym.  Zajęcie olbrzymiego garnizonu, ważnego węzła komunikacyjnego i licznych składnic materiałów wojennych mogłoby stanowić preludium do całkowitej klęski c.k. armii.
     

         Z kolei zagrożenie pruskiego Śląska mogłoby skłonić Berlin do zawarcia separatystycznego pokoju z Rosją kosztem oddania Moskwie całej Galicji.
     
    CDN.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Katarzyna  |  0
    Na dźwięk hasła „senior” natychmiast boli mnie kręgosłup, wszystkie stawy, zmarszczki wyłażą bezczelnie nie tylko na twarzy,  nie czuję, jak popuszczam w majtki, mam problem , mówiąc delikatnie, z tyłkiem, cierpię na bezsenność. Resztę dolegliwości seniora proszę sobie wypisać z reklam.

    Na wszystko jest rada. Magnez obniża ciśnienie, kiedy oglądam lub słyszę porady min. Niedzielskiego. Majtki z pampersem rozwiązują problemy moczopędne, tabletki na zaparcia przynoszą ulgę, włosy przestają wypadać, paznokcie łamać po specjalnych eliksirach, maść na odciski wystarczy, by zaszpanować na urodzinach wnuczki w szpileczkach. No może trochę przesadziłam z tymi szpileczkami, ale specjalna maść na wszelkie bóle daje mi szansę wytrzymania chrzęstu  w  kościach na spacerze i przy zabawie w chowanego. Na koniec sprowadzam sobie z Internetu tabletki na wzmocnienie pamięci i zasiadam przed telewizorem. A tam premier zachęca  do badań profilaktycznych, a Ministerstwo Zdrowia do aktywności fizycznej.
    I tu zaczyna się mój problem z wrednym charakterem, którego wady coraz bardziej eksponuje wiek. Nie korzystam z żadnych badań „autobusowych” z dwóch powodów. Po pierwsze -wszystko, co tam mi zbadają mogę zrobić sama poza prześwietleniem, USG czy mammografią; mam ciśnieniomierz, pulsomierz, aparat do mierzenia cukru, recepty od endokrynologa i psa, który wymusza na mnie kilometrowe spacery.  Po drugie -  nie zamierzam wspomagać koncerny farmaceutyczne wiedzą o moim zdrowiu.

    Rozumiem politykę wobec seniorów i zachętę do dbania o swoje zdrowie, choć po przymusowym izolowaniu nas w czasie pandemii, zachęcaniu do samotnych świąt i  braku kontaktów z najbliższymi, moje zaufanie zostało mocno nadwyrężone. Domyślam się też, że stajemy się oczkiem w głowie koncernów farmaceutycznych. Na wszystko jest maść, tabletka, kropelki  i odmładzające kremy czy maseczki.

    Pomyślałam o tym wszystkim wczoraj po obejrzeniu „Biesiady Warszawskiej”. Radosne piosenki, tańce, uśmiechnięte buzie pań i panów w słusznym wieku,  uświadomiły mi, że senior niektórym kojarzy się jedynie z chorobą, lekarzem i lekarstwami. Tymczasem potrzebna jest odrobina szaleństwa, radości, beztroskiego śmiechu  i powrót do swojego świata. Chwała tym, którzy to rozumieją i realizują takie spotkania jak to, wskrzeszające kulturę starej, przedwojennej Warszawy. Podobno tak się dziać zaczyna i w innych miastach.
    Dziś szaleją młodzi przy innej muzyce, ale tańce, z małymi wyjątkami, są chyba bardzo podobne, tak samo jak radość? A co do tuszy, która nie pozwala na pomalowanie sobie paznokci u nóg, to chyba w wielu wypadkach młodzież już nas starych dogoniła, prawda?  ; -)
    Przyznam, że młodzi, często rodzina, zaczyna nas w pewnym momencie traktować jak dzieci, które z grzeczności trzeba wysłuchać, pomóc, gdy nie dajemy rady wymyć okna czy zrobić zakupy, ale przestajemy być partnerami do rozmowy.

    Wiem, że starość bywa różnie przeżywana i z różnych powodów. Bywa naznaczona samotnością i cierpieniem. Nie jestem też naiwna i nie mam recepty na długowieczność. Nie chcę jednak, by odstawiano nas na boczny tor, a jedyną troską władz było  zapewnienie nam pieniędzy na zakup lekarstw, bo, jak śpiewał  Wiesław Michnikowski, wesołe jest życie staruszka:
    „Jeszcze tylko parę wiosen
    Jeszcze parę przygód z losem
    Jeszcze tylko parę zim
    I refrenem zabrzmisz tym
    Wesołe jest życie staruszka
    Wesołe jak piosnka jest ta
    Gdzie stąpnie, zakwita mu dróżka
    I świat doń się śmieje,
    "Ha, ha"
    __________________________________________________________________________
    Mem:
    https://www.facebook.com/marriipa/posts/d41d8cd9/965345710310316/

     
    5
    5 (5)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W połowie listopada 1914 roku Rosjanie rozpoczęli natarcie na krakowską twierdzę.
     
          Po początkowych sukcesach Austriaków, na skutek przewagi liczebnej Rosjan, Austriacy musieli 3 września 1914 roku ewakuować stołeczne miasto Galicji – Lwów,  11 września zarządzili odwrót za San, a 26 września rozpoczęło się pierwsze oblężenie Przemyśla.
     
         Po nieudanej ofensywie państw centralnych na Dęblin, gdzie 1. Armia austro-węgierska straciła ok. 50 tys. żołnierzy, Rosja nie przeszli do ataku. Celem rosyjskiej ofensywy było rozdzielenie armii austro-węgierskiej od niemieckiej, opanowanie przemysłowego obszaru Śląska, następnie wkroczenie na Morawy, pod Wiedeń, a dalej do Berlina.
     
         Cofając się na całym froncie Austriacy stawiali nikły opór i unikali frontalnego starcia z przeważającymi siłami wroga. Z braku niemieckiej pomocy wojska austro-węgierskie opuściły linię Dunajca i także cofały się na zachód, w kierunku twierdzy Kraków.
     
          Próby zatrzymania Rosjan nad Opatówką, a później nad Nidą, tylko nieznacznie opóźniły postępy armii rosyjskich. Około 11 listopada Rosjanie zajęli prawie całą Galicję (91,7 proc. obszaru Galicji zamieszkanego przez 87,7 proc. ludności prowincji). Wojna objęła 77 z 82 powiatów galicyjskich.
     
         Rosjanie wierzyli, że zdobędą twierdzę Kraków, a wojnę uda się zakończyć do końca roku. Rosyjscy żołnierze powiadali, że „idą na wesele do Krakowa”. W ziemię wbijali drogowskazy informujące, ile jeszcze kilometrów pozostało do Budapesztu, Wiednia i Berlina, a oficerowie wnioskowali o pilne dostarczenie im mundurów galowych potrzebnych na uroczystej paradzie zwycięstwa.
     
         W przeciwieństwie do armii rosyjskiej nastroje w cofającej się armii austro-węgierskiej były ponure. Utrata większości Galicji działała przygnębiająco na żołnierzy. Cała c.k. armia „wyglądała, jakby już miała dosyć wrażeń wojennych”. „Przejmujący chłód jesienny. – wspominał ówczesny kapral Stanisław Sosabowski - Deszcz ze śniegiem. Rozmokłe drogi, rozdeptane tysiącami stóp maszerujących żołnierzy, rozbite kołami wozów i zaprzęgami artylerii. Marsz w pełnym obciążeniu. Szerząca się czerwonka. Noclegi na otwartym polu lub w szopach, w których hulał wiatr. Śmiertelne zmęczenie – odpoczynki w mokrych rowach przydrożnych, gdzie z miejsca się zasypiało. Posiłek w nocy, gdy kuchnia polowa dołączała do kompanii. I wreszcie najcięższa plaga żołnierzy armii austro-węgierskiej pod czas I wojny światowej – wszy, wszy i jeszcze raz wszy… Nie było ani miejsca, ani czasu na ich tępienie.
     
          W części oddziałów morale i dyscyplina zdecydowanie spadły, a bandy dezerterów i maruderów włóczyły się po wsiach i lasach, żebrząc, kradnąc, rabując i czekając, aż dostaną się do niewoli. Żołnierze tyłowi sprzedawali wyposażenie wojskowe jawnie i za grosze.
     
         Zgodnie z wydanymi dyrektywami Stawki od 12 listopada siły rosyjskie 4. i 9. Armii rozpoczęły marsz w kierunku Krakowa. Sprawozdawca wojenny gazety „Reich post” donosił: „Dnia 9 listopada pojawił się pierwszy patrol kozacki przed skrajem Twierdzy Kraków”. 11 listopada posterunek na Łysej Górze nad Ojcowem zameldował o wejściu Rosjan do Skały.
     
          Państwom centralnym udało się zgromadzić znaczne siły, tak że na odcinku od okolic Krakowa do Wielunia siły Rosjan mających prowadzić ofensywę były słabsze niż stojące naprzeciw wojska państw centralnych.  W tej sytuacji zaplanowano jednoczesne  uderzenie z pół nocy i południa na wojska rosyjskie szykujące się do natarcia.
     
         17 listopada dowództwo twierdzy krakowskiej nakazało zamknąć rogatki miejskie, zabraniając wstępu do Krakowa nawet na pobyt chwilowy.
     
         Po dotychczasowych sukcesach Rosjanie liczyli, że uda im się zająć twierdzę Kraków nagłym uderzeniem, z marszu. Samą swoją obecnością blokowała Rosjanom wiodące na zachód linie komunikacyjne. Zdobycie krakowskiej twierdzy miałoby więc olbrzymie znaczenie operacyjne. Zajęcie olbrzymiego garnizonu, ważnego węzła komunikacyjnego i licznych składnic materiałów wojennych mogło stanowić zapowiedź całkowitej klęski c.k. armii.  Dalszy  marsz armii rosyjskich na zachód, ignorując obecność na skrzydle garnizonu krakowskiej twierdzy, byłby zbyt ryzykowny.
     
          Sprawdzała się w praktyce maksyma Carla von Clausewitza:Jeśli otoczysz się silnymi fortyfikacjami, to zmuszasz przeciwnika do poszukiwania alternatywnych rozwiązań”.
     
         Doświadczenia ze zdobywania Przemyśla, świadomość potęgi krakowskiej twierdzy, trudności w dowozie zaopatrzenia spowodowane fatalnym stanem dróg (długotrwałe opady), zniszczenia linii kolejowych oraz brak stromo torowej ciężkiej artylerii, niezbędnej do podjęcia próby zdobycia stałych fortyfikacji,  sprawiły, iż mimo optymistycznej oceny sytuacji przez Stawkę, Rosjanie ostrożnie rozpoczęli natarcie na Kraków.
     
        Rosyjskie forpoczty zajęły Kocmyrzów i okoliczne wzgórze 279. Z odległości ok. 2 km, z drogi na pół noc od fortu, artyleria zaczęła ostrzał sektora VI twierdzy, nie mogąc  jednak zagrozić konstrukcji fortu.
     
         Austriacko-węgierskie armie nie dały się okrążyć i zamknąć w twierdzy – większość cesarsko-królewskich sił skoncentrowała się na północ od miasta. 17 listopada dowodzona przez gen. Hötzendorfa Armia przeszła do ataku. Szybko walki przekształciły się w działania pozycyjne.
     
         Dowództwo armii austro-węgierskiej nakazało kontynuowanie natarcia, podkreślając, że „Wynik jutrzejszego ataku ma decydujące znaczenie dla sukcesu w całej woj nie. Nie mamy przed sobą żadnej przewagi. Wróg jest wycieńczony, brakuje mu amunicji i żywności. Także w jego oddziałach stany są niższe. Trzeba zdawać sobie sprawę, że stracony czas jest nie do nadrobienia. Dowódcy swoją nie złomną wolą i osobistym wpływem muszą wpłynąć na żołnierzy i dzięki temu umożliwić osiągnięcie zwycięstwa”.
     
         W ramach c.k. 1. Armii w walkach na przedpolu Jury Krakowsko-Częstochowskiej wzięły udział krakowskie pułki. Ulubiony przez krakowian c.k. 13. pułk piechoty „Krakowskie Dzieci” walczył w składzie śląskiej 5. DP.  Udało mu się zdobyć wieś Gołaczewy, zmuszjąc Rosjan do odwrotu.
     
         Zaledwie dziesięć kilometrów dalej, pod Krzywopłotami, pozycje zajęły dwa bataliony 1. Pułku Legionów (4. kpt. Tadeusza Furgalskiego-Wyrwy, 6. kpt. Kazimierza Herwina-Piątka) oraz artylerzyści pod wodzą kpt. Ottokara Brzozy-Brzeziny. W dniach 17–18 listopada legioniści w krwawej i zaciętej bitwie powstrzymali rosyjskie natarcie. W jej wyniku zginęło 46 Polaków,, w tym por. Stanisław Paderewski, przyrodni brat Ignacego Paderewskiego.
     
         18 listopada bitwa pod Krakowem przybrała postać uciążliwych zmagań. Dotychczasową jesienną deszczową pogodę zastąpiły opady śniegu. Temperatura spadła znacznie poniżej zera (21–22 listopada było nawet do -15 st. C ). Wiał lodowaty wiatr. Walki toczyły się więc w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. Wielu żołnierzy, szczególnie rosyjskich, miało na sobie letnie mundury. Odmrożenia siały spustoszenie w szeregach.
     
        W efekcie walczono raczej z warunkami pogodowymi niż z przeciwnikiem. Nic dziwnego, iż żadna ze stron nie była w stanie osiągnąć powodzenia.
     
    CDN.
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Everyman  |  0

    Im dłużej żyję, tym wyraźniej widzę związek pomiędzy harmonijnym następstwem rodzinnych pokoleń i losem współcześnie żyjących potomnych. Z natury optymistyczne dzieciństwo i młodość zamazują różnice uniemożliwiające równy start w dorosłe życie, a przecież łatwiej borykać się z codziennym trudem tym, za którymi stoi intelektualny i materialny dorobek przodków, niż jednostkom rozpoczynającym wszystko od nowa.

    Szczególnie wyraźnie widać tę zależność w odniesieniu do rodzin, które w nierównym stopniu ucierpiały wskutek działań wojennych. Trudno tu mówić o zwykłym pechu czy szczęściu ofiar, bo skala niezawinionych nieszczęść obejmowała wszystkich Polaków, jednak brak zadośćuczynienia bezwzględnie przyczynił się spiętrzenia przeszkód w powrocie do normalnego życia dla najboleśniej doświadczonych.

    Przykład rodziny mojej Mamy stanowi zapewne jeden z tysięcy przykładów degradacji życiowych szans i możliwości Polaków i choć nie pretenduje do skrajnie przerażających przypadków, to jednak nie może podlegać jakiejkolwiek opinii łajdaków, którzy Polakom prawa do zadośćuczynienia odmawiają.

    Ojciec zmarł w drodze do obozu opiekując się wiezionymi tam rannymi powstańcami, najstarszy brat zginął walcząc w Powstaniu, drugi brat, także żołnierz AK, pozostał w Wielkiej Brytanii, w obawie przed czekającymi go represjami ze strony stalinowskiej bezpieki, matka dogorywała w szpitalu, pozostałe rodzeństwo pozbawione zburzonego mieszkania zostało popędzone do obozu w Pruszkowie, a po zakończeniu działań wojennych tułało się między gruzami Warszawy i kolejnymi sierocińcami. Wyłącznie dzięki poświęceniu starszego rodzeństwa, które - rezygnując z własnych oświatowych i zawodowych aspiracji – stworzyło rodzinie w miarę znośne warunki i pozwoliło jej przeżyć.

    O zadośćuczynieniu za dewastujący wpływ na biografie setek tysięcy Polaków myślał zapewne uczestnik spotkania z Tuskiem, który zaznaczając wyraźnie, że nie chodzi mu o osobiste korzyści, spytał byłego premiera o jego stosunek do reparacji od Niemiec. Nadział się na bezczelne, postawione knajackim językiem pytanie:

    Panie, z jakiej paki”?

    Pytanie nie tylko haniebne, bo fałszujące intencje pytającego, lecz także głupie, bo ignorujące historyczne konsekwencje napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę i wpływ tej napaści na los tysięcy polskich rodzin w kolejnych pokoleniach. Za głupszą można uznać jedynie wypowiedź lewicowej posłanki która podczas programu telewizyjnego upierała się, że reparacje Polsce się nie należą, bo reparacje wypłaca się... zwyciężonym. Jasne! Reparacje należą się Niemcom ... Ciekawe, jak czuje się kilkanaście tysięcy wyborców, których głosy przyczyniły się do tego by ktoś taki dostał się do parlamentu.

    Kolejną odsłoną prawdziwego stosunku opozycji do należnych nam reparacji jest odpowiedź jakiej udzielił premierowi Morawieckiemu prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski, na propozycję podpisania wspólnego listu do kanclerza Scholza. Skoro straty samej Warszawy oszacowano na ponad 45 mld dolarów, premier uznał za stosowne by w rocznicę Powstania wystosować list poruszający temat reparacji, pod którym podpisać się miał on sam i prezydent Warszawy.

    Trzaskowski odmówił, zasłaniając się bałamutnym twierdzeniem, że to tylko zabieg w zbliżającej się kampanii wyborczej.

    Tym samym postawił wyżej doraźny interes własnej partii ponad interes Warszawy i warszawiaków, choć nawet z tej perspektywy ten wybór do mądrych nie należy. Przecież 54% Polaków uważa, że należy kontynuować starania o reparacje. Zyskał więc, czy stracił przez małostkową decyzję?

    Przed wieloma laty zdarzyło mi się oprowadzać po Warszawie Niemkę, która przyznała, że jej o kilkanaście lat starszy mąż służył w Wehrmachcie. Porażona skalą okrucieństwa, którego ślady pozostawili w Warszawie jej rodacy próbowała wybielić męża. - „Hans mówił, że nikogo nie skrzywdził , najwyżej jakąś kurę zabrał komuś z podwórka” …

    Przez wiele, wiele lat absurd jej wypowiedzi tkwił we mnie i nie pozwalał cytować tych słów w zestawieniu z dramatycznymi relacjami świadków, którzy przeżyli wojnę. Tkwi do dzisiaj, lecz to koszmarne wspomnienie o skradzionej kurze nasuwa też inne skojarzenia:

    Marszałek Piłsudski powiedział kiedyś, gdzie powinni prowadzać kury politycy, którzy interesów własnego kraju bronić nie potrafią.

     

    5
    5 (3)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W 1914 roku Kraków był uważany za najsilniejszą twierdzę monarchii habsburskiej.
     
         Pod osłoną potężnych fortyfikacji stacjonował tu stale bardzo silny garnizon wojskowy. W mieście znajdowała się siedziba dowództwa okręgu I Korpusu obejmującego całą zachodnią Galicję, Śląsk austriacki wraz z Cieszynem, Ołomuńcem i Opawą. Cesarska i Królewska Komenda Korpusu znajdowała się przy ul. Stradomskiej 14. Dowódcą I Korpusu do lipca 1914 roku był generał kawalerii Eduard von Böhm-Ermolii. Z chwilą wybuchu wojny awansował on na dowódcę 2. Armii austro-węgierskiej, która uderzyła na Serbię.
     
         Przy ul. Grodzkiej 57 stacjonowało odrębne dowództwo twierdzy, na którego czele stał gen. Karl Kuk. Jego szefem sztabu był Polak, mjr Stanisław Haller, późniejszy szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.
     
         Korpus i twierdza, mimo iż były ze sobą ściśle powiązane, organizacyjnie były niezależne i miały własne zada nia. Ich wspólne dowództwo było dopiero na poziomie wiedeńskiego Sztabu Generalnego.
     
         W chwili wybuchu wojny w Krakowie i Podgórzu mieszkało ok. 180 tys. ludzi. Po ewakuacji ich części w chwili rozpoczęcia rosyjskiego oblężenia w mieście pozostało ok. 100 tys. ludności cywilnej.
     
         Garnizon krakowski liczył ok. 150 tys. wojska, w tym stała załoga forteczna 40 tys. żołnierzy (54 bataliony piechoty fortecznej i siedem szwadronów kawalerii). Ich zadaniem było utrzymanie i obrona stałych obiektów fortecznych.
     
        Miasto otaczał potrójny pierścień fortyfikacji, przystosowanych do długotrwałej obrony. Umocnienia składały się z ośmiu najstarszych fortów (1849–1866), dziesięciu fortów artyleryjskich z lat 1872–1886 oraz 17 najnowocześniejszych fortów pancernych wybudowanych w latach 1894–1899. Wzmacniały je mniejsze i większe forty piechoty.
     
        Stałą załogę forteczną uzupełniała armia licząca prawie 100 tys. żołnierzy, której zadaniem było obsadzenie fortyfikacji polowych i półstałych w między polach stałych fortów. Były to m.in. baterie artyleryjskie,  polowe szańce piechoty polowe szańce artyleryjskie, a przede wszystkim potężne punkty oporu wzniesione na przedpolu twierdzy oraz ciągłe linie okopów w między polach fortów zbudowane w okresie mobilizacji.
     
         Wszelkie urządzenia obronne zostały dokładnie zamaskowane przed nieprzyjacielem. W tym celu deformowano kształt obiektów, malowano je farbami ochronnymi i maskującymi, a przede wszystkim masowo zadrzewiano i zakrzewiano zarówno teren, jak i poszczególne obiekty.
     
         Niezależnie od utrzymywanej załogi miasto musiało być przygotowane do ewentualnego przyjęcia wycofujących się wojsk polowych. W tym celu wyznaczono liczne place – kampusy, pobudowano magazyny i drogi dojazdowe.
     
         Dla potrzeb zakwaterowania tak dużej liczby wojska zbudowano obiekty koszarowe.  Ich lokalizacja była ściśle powiązana z budową kolejnych linii obronnych.
     
         Podstawowym miejscem zakwaterowania były koszary, zarówno murowane, stałe, wewnątrz miasta, jak i barakowe, budowane na jego obrzeżach. Jako pierwsze stanęły magazyny wojskowe i koszary kawalerii na Zabłociu. W roku 1854 przystąpiono do budowy dwuskrzydłowych koszar i szpitala garnizonowego na dziedzińcu wawelskim. W 1858 wzniesiono duży budynek koszarowy przy ul. Rajskiej przeznaczony dla pułku piechoty.  W latach 1875–1878 wzniesiono kolejne wielkie koszary dla pułku piechoty przy ul. Warszawskiej, nazywane koszarami arcyksięcia Rudolfa. Przy ul. Siemiradzkiego zlokalizowano koszary dla piechoty obrony krajowej. Inne jednostki piechoty rozmieszczono w koszarach przy ul. Dobrego Pasterza, Modrzewiowej i w Przegorzałach. We wschodnim rejonie miasta, przy ul. Mogilskiej, powstały zespoły koszarowe dla artylerii. Na zapleczu zachodnich fortów wzniesiono dwa kompleksy koszar dla pułków artylerii i piechoty obrony krajowej. Koszary artylerii konnej powstały przy ul. Kościuszki, a pułki kawalerii otrzymały kolejne obiekty w Rakowicach (ul. Ułanów), na Zakrzówku i w Kobierzynie.
     
         Budowa kompleksu koszarowego dla artylerii w latach 1903–1908 przy ul. Rakowickiej im. księcia Leopolda Salwatora, współfinansowana przez gminę Kraków, umożliwiła opuszczenie przez wojsko austriackie Zamku Królewskiego na Wawelu. Od 1907 do 1914 trwała budowa szpitala garnizonowego przy ul. Wrocławskiej. Powstały wtedy też liczne szpitale cywilne. W ostatnim okresie przed wybuchem wojny wzniesiono koszary barakowe przy ul. Ułanów i ul. Księcia Józefa dla potrzeb intendentury. Po zachodniej stronie ul. Rakowickiej, przy dworcu kolejowym, wybudowano zaplecze logistyczne twierdzy. Były to pie karnie, młyny, fabryka konserw i kiełbas, duże i nowoczesne warsztaty naprawy artylerii oraz sprzętu technicznego, kuźnie i liczne magazyny.
     
        Pomimo zaostrzającej się sytuacji międzynarodowej i nadciągającej wojny nie zwiększono wydatków wojskowych, a budżet wojskowy Austro-Węgier był  kilkukrotnie niższy niż budżet Rosji czy Francji, nie licząc Niemiec. Skutkiem tego jakkolwiek twierdza Kraków miała potężne umocnienia, to nie były one sukcesywnie modernizowane, uzbrojenie przestarzałe, a zapasy amunicji niedostateczne,
     
        I tak np. w twierdzy znajdowało się 900 dział, wśród nich były zarówno 305-mm zmotoryzowane moździerze artylerii fortecznej (ciągniki artyleryjskie spalinowo-elektryczne marki Porsche, tzw. mastodonty), 240-mm działa baterii polowych, 150-mm haubice i moździerze oraz 80-mm działka szybkostrzelne z obrotowych wież fortów pancernych, jak i artyleria polowa różnego kalibru. „Artyleria […] nigdy nie odgrywała w Austrii znaczącej roli […] uważana była za siłę pomocniczą”, stąd brak środków na jej unowocześnienie. W czasie I wojny światowej artyleria powodowała od 75 %  (w 1914 r.) do 68% (w 1918 r.) ogólnych strat wśród żołnierzy.
     
          W czasie mobilizacji wykonano wiele prac ziemnych. Poszerzono i obwałowano nowy rdzeń twierdzy, który biegł od kopca Kościuszki przez fort Bronowice, wzdłuż linii kolejowej i dalej wzdłuż rzeki Białuchy do Wisły, a następnie wokół Podgórza. Najważniejszym jednak zadaniem były ziemne prace fortyfikacyjne w głównym pasie obronnym. Wszystkie forty głównego pierścienia połączono zygzakami okopów i rowów strzeleckich w całość. Dodatkowo ufortyfikowano oddzielnie poszczególne grupy warowne. Powstał obwód obronny, w którym grupy warowne tworzyły ogromne baszty połączone zygzakowatą linią okopów – kurtyn. Dodatkową przeszkodą przed okopami była linia zasieków z drutu kolczastego szerokości od kikunastu do kilkudziesięciu metrów. Te zewnętrzne linie umocnień miały obwód 57 km. Przed  główną linią obrony wysunięto dodatkowe polowe umocnienia osłonięte również kilometrami zasieków, a pole przed nimi zaminowano.
     
          Przez Wisłę przerzucono dodatkowe mosty, lepiej łącząc Kraków z Podgórzem. Utworzono flotyllę rzeczną, w której skład wchodziło kilka płaskodennych opancerzonych parowców, uzbrojonych w dwa działka 37 mm oraz karabiny maszynowe. Cesarsko-Królewska Flotylla Rzeczna pełniła służbę patrolową na Wiśle, zabezpieczając twierdzę przed wniknięciem tą drogą grup dywersantów. Wzięła też udział w działaniach wojennych, ostrzeliwując Sandomierz i Annopol, dostarczała też  zaopatrzenie i  transportowała rannych. Z jej resztek powstała w odrodzonej Polsce Flotylla Pińska.
     
         W twierdzy znajdowało się także pociągi pancerne, składające się co najmniej z pięciu pojazdów bojowych. Silnie opancerzona lokomotywa znajdowała się w środku składu, który tworzyły wagony szturmowe uzbrojone w karabiny maszynowe. Na początku i końcu znajdowały się wagony artyleryjskie z ruchomymi wieżami. Ogniem kierowano z wieżyczek obserwacyjnych na wagonach artyleryjskich i wagonie dowodzenia. Na potrzeby pociągów pancernych zbudowano specjalne bazy-bocznice w Prokocimiu, Bonarce i Niepołomicach.
     
           Od roku 1892 w Krakowie stacjonował oddział balonowy będący jednostką obserwacyjną 2. Pułku Artylerii Fortecznej. Początkowo dysponował balonami kulistymi, a od przełomu wieków znacznie doskonalszymi, wydłużonymi balonami na uwięzi tzw. systemu latawcowego typu.
     
         W czasie wielkich manewrów na przedpolu twiierdzy w 1912 roku po raz pierwszy użyto samolotu Etrich Taube. Pilotował go krakowianin, por. Mieczysław Miller. Jesienią tego roku na polach wsi Rakowice  zorganizowano pierwsze lotnisko wojskowe, lokalizując tam jednostkę Flugp ark 7 wyposażoną w dwa samoloty Etrich Taube oraz cztery dwupłatowce Lohner Pfeilflieger Model B.
     
         Jesienią i zimą 1914 roku w wyniku koncentracji sił i środków przed spodziewanym rosyjskim atakiem na twierdzę,  Kraków stał się największym skupiskiem sił lotniczych naddunajskiej monarchii. Okazało się wtedy, że lotnisko w Rakowicach było za małe –  część personelu i sprzętu prze mieszczono na krakowskie Błonia. W czasie mobilizacji wszystkie parki lotnicze przeformowano na kompanie lotnicze (Flieger kompanie). Krakowska Flik. 7 odleciała na lotnisko polowe w Łańcucie, później operowała z Miechowa.
     
          Większość żołnierzy służących w jednostkach broniących twierdzy, zarówno wśród kadry oficerskiej, jak i szeregowych, stanowili Polacy.
     
        Tak przygotowana twierdza Kraków czekała na przeciwnika.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Hiobowscy siedzieli sobie spokojnie przy kolacji w kuchni i rozmawiali na temat Halloween, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi.
    - Pewno dzieci po cukierki - mama Łukaszka chciała się podnieść ale ubiegła ją siostra Łukaszka.
    - Ja to załatwię - oznajmiła siostra i wyszła. Nikt nie zauważył, że wychodząc sięgnęła jeszcze na półkę i wzięła z niej jakiejś broszurkę.
    Hiobowscy przycichli.
    Słychać było jak siostra otworzyła drzwi.
    - Cukierek albo psikus! - rozległy się z korytarza bloku głosy dziecięce.
    - Wynocha!!! - ryknęła siostra. - Czy ja zgłaszałam, że chcę was przyjąć?! Nie!!! Więc proszę nie naruszać mojego miru domowego!!! Niczego tu nie dostaniecie!!! Pasożyty!! Darmozjady!!! Nawet jeśli coś bym miała to dałam na coś innego!!!
    - Nic nam pani nie da?
    - Dać to ja wam mogę trzydzieści sekund zanim spuszczę psa!!! Won!!! - i siostra trzasnęła drzwiami. Po czym bardzo zadowolona z siebie wróciła do kuchni i zasiadła za stołem nie zauważywszy, że atmosfera w pomieszczeniu jest lodowata.
    - Co to było? Coś ty zrobiła? Jak mogłaś? - spytała słabym głosem mama Łukaszka.
    - Co, zrobiłam coś źle? - wystraszyła się siostra.
    - Oczywiście! Co to w ogóle były za słowa?! Skąd ci to przyszło do głowy?!
    - Ty... Sama... Przecież... W styczniu... - w ślicznych oczkach siostry pokazały się śliczne łezki. Drżącymi rękami wyciągnęła przed siebie zabraną z półki broszurkę. Łukaszek odczytał na głos jej tytuł.
    Był to poradnik wydany przez "Wiodący Tytuł Prasowy" o nazwie "Jak rozmawiać z księdzem, kiedy przyjdzie po kolędzie".
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Obaj moich dziadkowie odegrali dużą rolę w moim życiu.
     
        Pierwszy z nich pochodził z rodziny szlacheckiej, która straciła majątek w wyniku represji rosyjskich po powstaniu styczniowym. Mój prapradziadek przeniósł się w 1865 roku do Warszawy i odtąd rodzina związała swój los z tym miastem.
     
         Mój dziadek urodził się dwa lata przed wybuchem I wojny światowej. Jego ojciec został powołany do armii rosyjskiej i do Polski powrócił dopiero w  końcu 1918 roku.  Tak więc mój dziadek w pierwszych latach życia wychowywany był przez swoją matkę, wywodzącą się z rodziny szlacheckiej, która również po utracie majątku po powstaniu styczniowym przeniosła się do Warszawy. Matka była energiczną, przedsiębiorczą  osobą, która w trudnych czasach zdołała zabezpieczyć byt rodzinie.
     
         Na początku 1919 roku mój dziadek zachorował na hiszpankę i tylko cudem na nią nie umarł.
     
          Po ukończeniu szkoły powszechnej oraz gimnazjum wstąpił na wydział mechaniczny  Państwowej Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. H. Wawelberga i S. Rotwanda, którą ukończył z wysoką lokatą.
     
         Po uzyskaniu tytułu inżyniera, służbę wojskową odbył w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. Po ukończeniu szkoły z wysoką lokatą zaproponowano mu pozostanie w wojsku. Mając już zagwarantowaną pracę inżyniera w fabryce zbrojeniowej w Warszawie, zmuszony był omówić.
     
         Wkrótce po odbyciu obowiązkowych ćwiczeń został mianowany na stopień podporucznika rezerwy. Patent oficerski podpisany przez prezydenta Mościckiego oraz ministra spraw wojskowych gen. Kasprzyckiego, cudem ocalały z zawieruchy wojennej, do końca życia traktował jako swoistą relikwię. Obecnie jest w moim posiadaniu.
     
         W fabryce zbrojeniowej szybko dał się poznać jako znakomity inżynier, lubiany zarówno przez kolegów, przełożonych jak i robotników. W 1938 roku został kierownikiem oddziału w tej fabryce z pensją (wraz z premią kwartalna) ok. 1000 złotych, co było wówczas bardzo wysokim wynagrodzeniem.
     
         W tym samym czasie założył rodzinę, kupił duży plac pod Warszawą, gdzie rozpoczął budowę domu. Do czasu jego ukończenia wynajął spore mieszkanie na Pradze.
     
          Po wybuchu wojny z Niemcami nie został powołany do służby czynnej, był niezbędny w fabryce. Jednak po słynnym apelu ppłk. Romana Umiastowskiego wyruszył na wschód. Po szczęśliwym uniknięciu niewoli niemieckiej lub sowieckiej, w połowie października 1939 roku powrócił do rodziny w Warszawie.
     
         W czasie okupacji niemieckiej pracował jako inżynier w swojej fabryce zbrojeniowej. Znając jego brak predyspozycji do pracy konspiracyjnej, jego koledzy nie zaproponowali mu wstąpienia do AK. Mając jednak wstęp do wszystkich pomieszczeń fabryki ułatwiał członkom AK wynoszenie z fabryki różnych narządzi i materiałów niezbędnych do konspiracyjnej produkcji sprzętu wojskowego.
     
           Po szybkim upadku powstania na Pradze, a następnie wkroczeniu wojsk sowieckich do tej części Warszawy, wyjechał z rodziną do swych krewnych w Lublinie, gdzie zetknął się z „wysoką kulturą” sowieckich oficerów. W domu swych krewnych mieszkał także sowiecki pułkownik, który regularnie mył włosy w sedesie z radością posługując się spłuczką i wychwalając wysoką polską technikę.
     
          Po powrocie do Warszawy w połowie 1945 roku podjął pracę w swej „starej” fabryce, której dyrektorem został jej dawny przedwojenny robotnik, który zapisał się do PPR. Znając i ceniąc mojego dziadka z czasów przedwojennych kilkukrotnie proponował mu wstąpienie do PPR, w zamian oferując mu błyskawiczną karierę. Za każdym razem otrzymywał negatywną odpowiedź.
     
          Po ostatniej zdecydowanej odmowie wstąpienia do PPR został wezwany do komitetu dzielnicowego PPR na Pradze, gdzie ponowiono propozycję, obiecując mu objęcie stanowiska wiceministra. Dziadek znów odmówił , co uznano za wyraz wrogiego stosunku do władzy ludowej. Jako przedwojenny oficer rezerwy, negatywnie ustosunkowany do „demokratycznych przemian”  był inwigilowany przez agentów Informacji Wojskowej.
     
         Do 1948 roku pozwolono mu pracować w fabryce, jednak potem zwolniono go i skierowano do pracy w technikum mechanicznym w Warszawie, gdzie pracował do początku lat 60. Okazał się surowym lecz sprawiedliwym nauczycielem, którego kilku uczniów zostało potem profesorami Politechniki Warszawskiej, a wielu cenionymi inżynierami.
     
         Na początku lat 60.  zaproponowano mu stanowisko inspektora zajmującego się doskonaleniem zawodowym nauczycieli techników, na którym to stanowisku pracował aż do emerytury w 1972 roku. Równocześnie działał w SIMP – Stowarzyszeniu Inżynierów i Techników Mechaników Polskich. Traktował to jaką swoistą pracę organiczną, nigdy nie zapominając, że komunizm to wróg Polski.
     
        Gdy przychodziłem do niego radio zawsze nastawione było na Radio Wolna Europa.
     
         Od lat 60. utrzymywał kontakty ze swymi kolegami oficerami, którzy po zakończeniu II wojny światowej pozostali w Wielkiej Brytanii. Otrzymywał od nich książki historyczne wydawane na Zachodzie. Już jako uczeń liceum dostąpiłem prawa do korzystania z dziadka „zakazanej” biblioteki. Książki te umieszczał w okładkach książek technicznych, tak aby nikt postronny nimi się nie zainteresował. Pamiętam, iż pierwszą książka, którą wtedy przeczytałem było „Bez ostatniego rozdziału” gen. Andersa.
     
        W latach 80. zrewanżowałem się regularnie dostarczając mu książki historyczne wydawane w drugim obiegu. Czytał je z pasją, mimo, iż coraz bardziej szwankował mu wzrok.
     
         Był dumny z moich historycznych zainteresowań, których efektem było ukończenie studiów historycznych.
     
         Z radością powitał 1989 roku, jednak bardzo szybko zorientował się, iż przełom jest tylko pozorny, a komuniści i ich sojusznicy nadal rządzą w Polsce.
     
         Bardzo cenił premiera Olszewskiego i jednym z ostatnich jego kroków był oddanie głosu na Ruch Odbudowy Polski w wyborach 1997 roku. Ciężko chory na raka zmarł cztery tygodnie po tych wyborach.
     
         Drugi dziadek urodził się w małym miasteczku na Podlasiu. Po ukończeniu szkoły zawodowej wyjechał do Warszawy, gdzie zatrudnił się w fabryce wytwarzającej artykuły gumowe.
     
         Był typowym self-made man’em - szybko wykazał się niezwykłymi zdolnościami technicznymi i przedsiębiorczością i w połowie lat 30. założył z jednym kolegą własne przedsiębiorstwo, wytwarzające artykułu gumowe, w tym dętki i opony do samochodów i motorów.
     
         Fabryczka, znajdująca się na Pradze,  sukcesywnie rozwijała się i w końcu lat 30, zatrudniała sto kilkadziesiąt osób.
     
         Po wybuchu wojny z Niemcami walczył w randze podoficera  m.in. w obronie Warszawy. Wzięty do niewoli po kapitulacji miasta, został – podobnie jak wielu żołnierzy i podoficerów, zwolniony przez Niemców.
     
         Po powrocie do Warszawy reaktywował swoją fabrykę. Z jednej strony część produkcji przeznaczona była dla armii niemieckiej, z drugiej w piwnicach budynków fabryki mieścił się magazyn broni AK.
     
         Dzięki posiadaniu „mocnych papierów” udało mu się wydostać z getta rodziny dwóch swoich pracowników.
     
         Tuż przed wybuchem powstania wywiózł swoją rodzinę pod Warszawę, a sam skupił się na zorganizowaniu skutecznej operacji wydania broni żołnierzom AK.  Powstanie na Pradze szybko upadło,  a on przedostał się do swej rodziny.
     
         W końcu 1944 roku wrócił do Warszawy i odbudował częściowo zniszczone budynki fabryki. Wznowił produkcję wyrobów gumowych przeznaczonych na wygłodniały” rynek. Przedsiębiorstwo szybko rozwijało się, przynosząc znaczne dochody – w 1946 rok został posiadaczem jednego z dwóch mercedesów w Warszawie, będących w prywatnych rękach. Ze swoich środków sfinansował pokrycie dachu częściowego zniszczonego kościoła i klasztoru Bernardynów na warszawskiej Sadybie.
     
         W ramach walki komunistów z prywatną przedsiębiorczością został w końcu 1947 roku aresztowany przez UB, a jego przedsiębiorstwo zostało znacjonalizowane.
     
         Jego żona natrafiła na „uczciwego” ubeka, który za słoik ze złotymi dwudziestodolarówkami, doprowadził do jego zwolnienia po kilku miesiącach  aresztu.
     
         Pracując dorywczo w kilku miejscach dotrwał do „przełomu październikowego”. W końcu 1956 roku założył spółdzielnię produkującą wyroby gumowe.
     
         Spółdzielnia przynosiła coraz większe zyski, co zainteresowało esbeków. Gdy odmówił płacenia haraczu „smutnym” panom,  został w 1959 roku aresztowany pod zarzutem rzekomego niepłacenia podatków.
     
         Po kilkumiesięcznym areszcie, który trwale zniszczył mu zdrowie – nabawił się m.in. astmy, został zwolniony, jednak spółdzielnia została przejęta przez służby.
     
           Po kilku latach założył zakład wytwarzający wyroby gumowe. Zatrudniał kilku swych dawnych pracowników ze spółdzielni. Poprzestał na niewielkiej produkcji, aby znów nie znaleźć się na celowniku SB.
     
          W sobotnie wieczory na brydżu spotykali się u niego podwarszawscy badylarze oraz bracia z pobliskiego klasztoru Bernardynów. Nikt z obecnych nie traktował władzy komunistycznej jako stanu trwałego.
     
         Także u tego dziadka  duże, przedwojenne, lampowe radio zawsze nastawione było odbiór Radia Wolna Europa.
     
        Dopiero po przejęciu władzy przez Gierka, w latach 70. zbudował nowe budynki w Sulejówku, gdzie przeniósł swój zakład. Produkcja szybko rosła, a zakład zatrudniał coraz więcej pracowników – w końcu lat 70.  liczba pracowników okresowo przekraczała 20 osób.
     
        Nie zgodził się przyjąć z rąk komunistów medalu dla uczestników obrony Warszawy, nie starał się także o status kombatanta, nie chcąc nic od komunistów.
     
        Zdrowie coraz bardziej mu szwankowało i w kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego zmarł na niewydolność układu oddechowego.
     
        Mając takich dziadków, nie mogłem nie wynieść z domu wrogości do komunistycznego reżimu.
     
    Dziękuję Wam za to. Cześć Waszej pamięci!
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W ramach akcji prowadzonej przez Romana Hrabara udało się odnaleźć 30 tysięcy polskich dzieci wywiezionych przez Niemców w celu ich germanizacji.
     
          Akcja odnajdywania wykradzionych przez Niemców polskich dzieci i sprowadzania ich do ojczyzny rozpoczęła się zaraz po zakończeniu działań wojennych. Prowadziło ją wiele instytucji międzynarodowych, z Czerwonym Krzyżem na czele, ale nikt nie był w nią tak silnie zaangażowany ani nikt nie miał na swym koncie tylu sukcesów - połączonych rodzin, co Roman Hrabar, urodzony w Kołomyi adwokat, który większość swego życia spędził w Katowicach.
     
          Powołany na stanowisko pełnomocnika rządu do spraw rewindykacji dzieci, przyjął to zadanie za swą życiową misję, robiąc wszystko co tylko możliwe, aby odnaleźć jak najwięcej porwanych dzieci. Adwokat pracował dniami i nocami, jeździł po wielu krajach europejskich, by odnaleźć dzieci siłą wyrwane ze swych rodzin.
     
         To dzięki jego działalności na forum międzynarodowym Zgromadzenie Ogólne ONZ uznało wynaradawianie za zbrodnię ludobójstwa niepodlegającą przedawnieniu.
     
         Hrabar zgromadził ogromne archiwum, a jego  szczegółowe ustalenia, że około dwieście tysięcy polskich dzieci zostało wykradzionych z kraju, a wróciło do niego zaledwie trzydzieści tysięcy, do dziś są aktualne.
     
         Jego działalność została nagle przerwana w 1950 roku. W tym roku Polska Ludowa podpisała z Niemiecką Republiką Demokratyczną „układ o wytyczeniu ustalonej i istniejącej polsko-niemieckiej granicy państwowej”.
     
         Z „zaprzyjaźnioną” Niemiecką Republiką Demokratyczną ze względów dyplomatycznych nie poruszano tematu II wojny światowej, bo z założenia wszyscy jej obywatele potępiali hitlerowską działalność, co oczywiście absolutnie mijało się z prawdą. Z Republiką Federalną Niemiec ludowa Polska nie utrzymywała żadnych kontaktów, więc praktycznie nie istniało żadne forum, na którym można by poruszyć temat porwanych polskich dzieci.
     
         Przerwanie akcji prowadzonej przez Hrabara sprawiło, iż olbrzymia większość porwanych polskich dzieci nigdy nie wróciła Polski.  Udało się odnaleźć tylko niewiele ponad 10% dzieci spośród uprowadzonych z naszego kraju przez hitlerowski aparat władzy, stąd też do dziś w różnych zakątkach świata żyją Polacy, którzy nie mają pojęcia, skąd pochodzą.
     
         Zważywszy na to, iż akcja prowadzona przez Romana Hrabara trwała zaledwie dwa lata,  szacunkowa liczba trzydzieści tysięcy odnalezionych wydaje się imponująca.
     
        Przerwanie operacji zaowocowało także brakiem świadomości Polaków na ten temat . Znacznie i częściej komentowano na różnych forach grabież przez Niemców polskich dzieł sztuki niż kradzież polskich dzieci.
     
         W Niemczech ten temat nie istnieje. Do wyjątków należy  działalność Christopha Schwarza, nauczyciela, historyka z zamiłowania, który po spotkaniu kobiety, która jako polskie dziecko została wywieziona do Szkoły Ojczyźnianej w celu germanizacji, założył stowarzyszenie „Zrabowane dzieci – zapomniane ofiary”.
     
         Zebrał relacje kilkudziesięciu osób, które w dzieciństwie zostały porwane przez Niemców,  próbując pomagać im w uznaniu ich za ofiary III Rzeszy, który to statut uprawnia do otrzymania odszkodowania.
     
         „Los porwanych dzieci to sprawa ogólnych następstw wojny […], dotykał w czasie działań wojennych wielu rodzin i był skutkiem strategii wojennej […]. – napisano w oświadczeniu niemieckiego Ministerstwa Finansów z 2013 roku - Przymusowa germanizacja nie miała w pierwszej kolejności na celu unicestwienia ani pozbawienia wolności jednostki, lecz jej pozyskanie dla własnych korzyści Rzeszy”.
     
         W tym samym czasie Ministerstwo Spraw Zagranicznych stwierdziło: „Nie ma żadnych danych na ten temat, […] z ogólnie dostępnych źródeł […] wynika jednak, że ofiarami porwań i przymusowych adopcji było około 250 dzieci z Europy Wschodniej…”.
     
         Natomiast wedle wyroku wydanego przez Sąd Administracyjny w Kolonii 2 lipca 2018 roku za ofiary nazistów uznać można osoby, które „z powodu swoich społecznych lub osobistych zachowań były prześladowane jako jednostki lub członkowie grup, albo którym z tych powodów została wyrządzona krzywda”.
     
         Zatem zdaniem sądu porwane dzieci nie mają prawa do odszkodowań, gdyż „nie były prześladowane z racji swojego zachowania lub szczególnych cech”.
     
         Działalność Christopha Schwarza sprawiła, iż  w 2017 roku doszło do wspólnej akcji polskiego portalu „Interia” i niemieckiej stacji radiowotelewizyjnej „Deutsche Welle”, zatytułowanej „Zrabowane ndzieci”. W jej ramach rozpoczęto poszukiwania wykradzionych przez Niemców polskich dzieci, które poddawane były procesowi germanizacji.
     
         Następnie w Krakowie zorganizowano pierwszą międzynarodową konferencję naukową poświęconą  w całości temu tematowi.  Opublikowano także książkę „Teraz jesteście Niemcami. Wstrząsające losy zrabowanych polskich dzieci”, ukazał się również film dokumentalny „Zrabowane dzieci”.
     
     
    Wybrana literatura:
     
    Teraz jesteście Niemcami. Wstrząsające losy zrabowanych polskich dzieci,
    A. Lewandowska-Kąkol – Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów
    D. Schmitz-Köster, T. Vankann - Dzieci Hitlera. Losy urodzonych w Lebensborn
    A. Jaczyńska - Sonderlaboratorium SS. Zamojszczyzna — Pierwszy obszar osiedleńczy w Generalnym Gubernatorstwie 1942—1943
    V. Koop - Organizacja Lebensborn. Rozrodcze stajnie Himmlera
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Jak wiemy doszło do wałków poprzez niewydawanie kart referendalnych. Wciórności które się dokonały możemy podzielić na kilka stopni:

    1. Pytanie, czy dać kartę do referendum?

    2. Nie wydawanie karty referendalnej, chyba że się wyborca upomni.

    Wszystko to stanowi wałek, czyli oszustwo wyborcze. Oczywiście dokonane przez obóz totalnych, co nie powinno nikogo dziwić. Pisiory zadziwiło. Weźcie popatrzcie na Tuska, na Budkę, na Olejnik, na Jachirę, na Giertycha, na Owsiaka, na Trzaskowskiego, na Jandę… Czy dla nich skręcenie wyborów jest jakimkolwiek problemem? W sensie moralnym? No nie. Wszyscy o tym wiedzieli tylko nie PiS. I teraz nagle elektorat się obudził: protest do sądu piszemy. Po co, jak się nie zbudowało przez 8 lat narracji, że wybory są zagrożone przez totalnych? A są. Mamy tu kolejny przykład modus operandi: najpierw, jak trzeba było reagować to cisza, a jak jest za późno to larum. Sensu w tym nie ma żadnego.

    Przy czym obowiązuje zasada ograniczonego zaufania: skoro w komisji doszło do wałka z referendum, to zakładamy że doszło też do oszustwa wyborczego. Przy czym nie chodzi tu nawet o wpływ na wynik, a o pokazanie, że inaczej nie umieją. Muszą zrobić kant bo to jest taka natura ich. 

    Głęboki kryzys demokracji tam jest widoczny, bo Hołownia nie zapłakał gorzko nad tymi kartami i nie zrobili protestu wyborczego z Kamyszem, domagając się unieważnienia wyboru. 

    Mamy jeszcze punkt 3:

    3. Głosowanie nocne.

    Jeśli ktoś przyszedł do komisji przed 21:00 to ma prawo oddać głos. Wtedy jeden z członków komisji powinien stanąć na końcu kolejki bo jak ktoś przyszedł po 21:00 to już nie może zagłosować. Ale jeśli zabrakło kart i w danej komisji głosowanie przedłużono to może. Więc ja bym to weryfikował. Ale w sytuacji kiedy PiS odpuścił sprawę to nie ma sensu się szarpać. .

    Jutro w Klubie Ronina ma być Jan Parys i ciekaw jestem, co powie. Spodziewam się jego zwykłej sieczki i braku odniesienia się do prawdziwych przyczyn. Otoka-Frąckiewicz tu wskazuje wyraźnie Morawieckiego i Bielana jako winowajców. Bielan powtórzył katastrofalną kampanię 2007 roku, bo to jedyne, co umie. Teraz będzie zdziwienie jak tamci przejmą Polskapresa, Orlen, TVP. Wszystko przejmą. Opowieść Otoki tutaj jest barwna. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Everyman  |  0

    „Mamy to!” - to pełen entuzjazmu okrzyk Tuska, który usłyszeliśmy po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów. Dla niego i jego wyznawców głosujących na PO oraz akolitów przebierających nogami by czym prędzej dorwać się do władzy to oczywisty powód manifestowanej euforii.

    Dla pozostałych ten okrzyk, którego echo niesie się do dzisiaj, niesie zgoła odmienne skojarzenia i rodzi pytania: kto - ma? Jak również - co mamy?, a zwłaszcza - co będziemy mieli już wkrótce? Zanim jednak pokuszę się o formułowanie jakiejkolwiek prognozy, chciałbym podzielić się wrażeniem – jak sądzę – powszechnym dla zwolenników prawicy.

    Po pierwsze, nie potrafię ukryć zdziwienia z jaką łatwością zwolennikom dotychczasowej opozycji udało się przełknąć tę porcję kłamstw, manipulacji i zwykłych świństw serwowanych podczas kampanii przez ich lidera, jego ludzi i sprzyjających im mediów. Naprawdę trzeba być mocno zaślepionym by nie dostrzec pogardy wyrosłej z czystej nienawiści wobec nas, wyborców PiS, którym Tusk przypisuje, ot, choćby skłonności do chlania i bicia żon. Co gorsza, ten łajdacki zestaw kalumnii jest pomijany przez różnej maści „ekspertów” dywagujących nad przebiegiem kampanii. Myślę, że nie tylko mnie ten aspekt tuskowej strategii upoważnia do postawienia pytania jego klakierom: nie wstyd wam stać za kimś takim?

    Po drugie, moje zdziwienie można rozciągnąć na wymiar wyborczego sukcesu Trzeciej Drogi. O ile można zrozumieć znudzenie niektórych wyborców dość toporną propagandą ekipy rządzącej lub dokonanie wyboru opcji odmiennej od zmagających się w nieustannym klinczu politycznych protagonistów, o tyle zadziwia powierzchowność takiego działania. Czyżby tysięcy wyborców nie irytowała miałkość przywódców tej formacji, w której „tygrysek” rozśmiesza infantylną charyzmą rodem z opowieści o Kubusiu Puchatku, a płaczliwy, bredzący „standuper” budzi zażenowanie? Aż nie chce się wierzyć, że za ich sukcesem może stać zwykła przekora głosujących …

    Po namyśle - nie stać mnie jednak na wiarygodną prognozę bliższej i dalszej przyszłości. Zbyt dużo niewiadomych, zwłaszcza, że cwaniacy z tuskowej koalicji będą mieli w zanadrzu parę garści landrynek rzucanych gawiedzi dopóki te landrynki nie staną im w gardle. A potem, a może już za chwilę, usłyszymy przesławne „piniędzy nie ma i nie będzie”.

    Jedną rzecz natomiast przewidzieć łatwo – tryumfalne gdakanie, które już teraz niesie się w sieci. Tym, którym się wydaje, że przez takie, a nie inne głosowanie weszli do elity i zdobyli bilet wstępu na salony chciałbym pokornie przypomnieć, że choćby nie wiem jak głośno gdakali to „ ko,ko, ko!” to jednak nie „kukuryku”. Jak również, że w każdym kurniku jest jedna kura, która może dziobać wszystkie inne, a jej dziobać nie można, kilka innych, których inne kury postawione w niżej w hierarchii dziobać nie mogą i pozostałe biedne ptaszyska, które są dziobane przez kogo się da. Formowanie hierarchii właśnie się zaczęło …

    A nam, cóż zostało? Jak pisał mądry Janusz Szpotański w operze „Cisi i gęgacze” - nam pozostało gęganie.
    Głowa do góry! Stanisław Jerzy Lec dodaje: „Gdy tysiąc gęsi zagęga, popatrz jaka to potęga!”

    A jakże! Przecież to gęganie  uratowało Rzym ...

     

     

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Organizatorzy rabunku polskich dzieci w celu ich germanizacji nie ponieśli żadnej kary.
     
            Transporty  z polskimi dziećmi przeznaczonymi do germanizacji z Zamościa kierowały się na Warszawę i w kierunku tak zwanych ziem wcielonych do III Rzeszy, na przykład na Pomorze czy Górny Śląsk, gdzie poddawano ich germanizacji.
     
             Niemcy z premedytacją rabowali najmłodsze dzieci, które najlepiej było przystosować do procesu germanizacji. Nieumiejące jeszcze mówić niemowlęta były przejmowane przez niemieckie rodziny, które często nie miały świadomości, że adoptowane dzieci pochodzą z Polski. Natomiast starsze dzieci trafiały do ośrodków przejściowych, w których nie tylko uczono je języka niemieckiego i pod groźbą dotkliwej kary zakazywano mówić po polsku, ale też czyniono wszystko, by zatrzeć pamięć o wcześniejszym życiu.
     
             Dopiero po tym barbarzyńskim procesie polskie dzieci, ze zmienionymi imionami i nazwiskami, sfałszowaną metryką urodzenia, oddzielone od rodzeństwa, były wysyłane do niemieckich rodzin. Ślady zacierano bardzo starannie.
     
             Gorszy los czekał polskie dzieci,  które po przywiezieniu do Niemiec  okazywały się niepodatne na germanizację. Część zatrudniano w niemieckim rolnictwie, inne wysyłano do obozów koncentracyjnych, jeszcze inne odsyłano do okupowanej Polski do domów dziecka.
     
             Kierownictwo Lebensbornu było przekonane, dzieci, które  nie dostosowywały się do stawianych im wymagań, wciąż mówiły po polsku, próbowały uciekać, gdy dorosną, staną się zagrożeniem dla narodu niemieckiego. Tylko oderwanie ich od „zepsutych” korzeni mogło w jakiś sposób temu zapobiec.
     
            Po wojnie, przy komunistycznym ministerstwie spraw społecznych, utworzono specjalny referat, który miał zajmować się rewindykacją zrabowanych przez Niemców polskich dzieci. Na czele referatu stanął adwokat Roman Hrabar, który prowadził akcję poszukiwawczą w Niemczech w latach 1947—1950, jednak nie znalazł dzieci zrabowanych z Zamojszczyzny. Duża część z nich uległa pewnie zniemczeniu, tropy do nich zatarto, a pamięć skutecznie „wyczyszczono”. Niemcy skrupulatnie zniszczyli także wszelką dokumentację dotyczącą tego zbrodniczego procederu.
     
            Zniszczenie dokumentacji Lebensbornu sprawilo, iż niemieccy sprawcy zbrodniczego procederu porywania polskich dzieci nie zostali osądzeni.
     
           Pierwsza próba ich osądzenia miała miejsce pomiędzy 10 października 1947 roku a 10 marca 1948 roku, w ramach ósmego cyklu procesów norymberskich odbywających się przed I Amerykańskim Trybunałem Wojskowym. W stan oskarżenia postawiono wówczas czternastu wysokich funkcjonariuszy organizacji SS, którzy przewodniczyli czterem instytucjom realizującym narodowosocjalistyczne  programy rasowe.
     
            Znalazł się wśród nich Lebensborn, którego kierownictwo (Max Sollmann – szef naczelny, Gregor Ebner – szef departamentu zdrowia, Günther Tesch – szef departamentu prawnego, Inge Viermetz – zastępczyni szefa głównego, odpowiadająca za adopcje) zarzicono popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości i przynależność do zbrodniczych organizacji.
     
            Podczas kilku posiedzeń sądowych, w niektórych zeznawały również dzieci, obrona zbrodniarzy starała się uwypuklać fakt, iż dzieci adoptowane przez niemieckie rodziny były dobrze traktowane. Kres takim tłumaczeniom położył jeden z prokuratorów, Harold Neely, twierdząc: „Nie stanowi to obrony kidnapera, jeśli mówi, że traktował dobrze swoją ofiarę. Ważniejsze jest, dlaczego były one dobrze traktowane. Odpowiedź jest prosta: te niewinne dzieci uprowadzono do wprzęgnięcia ich w hitlerowską ideologię, za pomocą której mieli być wychowani dobrzy Niemcy. Jest to okoliczność obciążająca, a nie łagodząca zbrodnię […]”. 
     
            Nie przekonało to jednak sędziów Trybunału, który wydali wyrok, który zbulwersował dużą część opinii publicznej. Trzech szefów Lebensbornu uznano wyłącznie winnymi przynależności do organizacji zbrodniczej SS, otrzymali oni wyroki po dwa lata więzienia, mierzone od chwili aresztowania, więc już zaliczone, a Inge Viermetz uniewinniono. Lebensborn uznano zaś za instytucję dobroczynną.
     
           W lutym 1950 roku kierownictwu Lebensbornu wytoczono proces przed niemieckim Trybunałem Denazyfikacyjnym w Monachium. W  jego orzeczeniu stwierdzono, iż Trybunał nie może zgodzić się z ustaleniami Amerykańskiego Trybunału Wojskowego w Norymberdze wskazującymi na to, że szefowie Lebensbornu są niewinni i że organizacja prowadziła działalność czysto charytatywną. Uznano ją za instytucję zbrodniczą, a jej kierownictwo (siedem osób) winne zarzucanych mu czynów. Kary na które skazano członków kierownictwa Lebensbornu były jednak symboliczne (przymusowe prace, które zresztą umorzono ze względu na długi areszt tymczasowy przed procesem norymberskim, i częściowa konfiskata mienia).
     
            Działania nazistowskich funkcjonariuszy w dziedzinie rabowania i germanizacji dzieci z podbitych krajów były sprzeczne nawet z prawem obowiązującym w III Rzeszy. Jednak Lebensborn funkcjonowało w ramach organizacji SS rządzącej się własnymi normami postępowania. Zdarzało się, że ustalenia były telefoniczne i krótka notatka z rozmowy stanowiła podstawę prawną do określonego działania. Tajne biura meldunkowe lub fałszywe urzędy stanu cywilnego wystawiały fikcyjne metryki.
     
            Całkowicie uniezależniono stowarzyszenie od organów sądowych. Gdy procedura adoptowania dziecka wymagała decyzji sądu, żaden sędzia nie odważył się wchodzić w szczegóły sprawy, prześledzić na przykład przeszłości adoptowanego, tylko automatycznie ją akceptował na podstawie danych przedstawianych przez funkcjonariuszy SS, które posiadały moc najrzetelniejszego dowodu.
     
            Przez trzynaście lat, od 1993 do 2006 roku, trwało śledztwo w sprawie eksterminacyjnej działalności niemieckiego personelu zakładu w Wąsoszu koło Rawicza. Mimo iż bez cienia wątpliwości stwierdzono, że polskie dzieci tam przebywające poddawane były systematycznemu unicestwianiu, ze względu na niewykrycie sprawców tej zbrodni dochodzenie umorzono.
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W ramach operacji wysiedlenia Polaków z Zamojszczyzny Niemcy wywieźli w celu germanizacji dziesiątki tysięcy polskich dzieci.
     
          Wkrótce po zakończeniu wojny z Polską Niemcy uzyskali od swych sowieckich sojuszników zgodę na przesiedlenie z obszaru Związku Sowieckiego żyjących tam potomków Niemców etnicznych. „Odzyskana niemiecka krew” miała zostać zaszczepiona między innymi na Zamojszczyźnie, jednym z obszarów mających zapewnić Niemcom przestrzeń życiową, a z III Rzeszy uczynić państwo czyste rasowo oraz ekonomicznie i rolniczo samowystarczalne.
     
          Pomimo ugrzęźnięcia na przełomie 1941 i 1942 roku Wehrmachtu w Rosji Sowieckiej, której pokonanie miało umożliwić realizację planów kolonizacyjnych, Himmler nie zamierzał dalej czekać z rozpoczęciem swych planów przesiedleńczych.
     
          Operację zaplanowano rozpocząć od Zamojszczyzny, gdzie znajdowały się bardzo żyzne gleby, a Zamość i jego okolice były terenem, na który pod koniec XVIII wieku Habsburgowie sprowadzili kolonistów z Lotaryngii i Alzacji.
     
          Latem 1941 roku Niemcy wysłali na Zamojszczyznę ekspedycję naukową, której zadaniem było  zorientowanie się, na ile są trwałe związki potomków dawnych kolonistów niemieckich z kulturą i językiem niemieckim. Okazało się, że właściwie one nie istnieją. Potomkowie kolonistów czuli się Polakami, nie kultywowali języka ani kultury niemieckiej. W raporcie sporządzonym dla Odilo Globocnika, dowódcy SS w dystrykcie lubelskim, napisano wprost, że przypadki odnalezienia „Niemców” są incydentalne, co niewątpliwie było dla niego ogromnym rozczarowaniem.
     
          W tej sytuacji Globocnik rozkazał wytypować osiem  tysięcy mieszkańców, którzy mieli związki z dawnymi niemieckimi osadnikami. Zostali oni następnie poddani intensywnej regermanizacji.
     
          Podczas wizyty Himmlera w lipcu 1941 roku w Zamościu podjęto decyzję, że Zamojszczyzna stanie się obszarem doświadczalnym, polem próbnej realizacji planu wysiedleń i kolonizacji. Himmler był pod wrażeniem Zamościa, miasta zbudowanego pod koniec XVI wieku przez Jana Zamoyskiego według renesansowych założeń włoskiego cita ideale. Zdaniem Reichsführera SS miasto było doskonałym miejscem dla elity SS, która według zamierzeń Himmlera miała stanowić większość mieszkańców Zamościa.
     
          Zarządzono całkowitą rewitalizację miasta — zaplanowano nawet odbudowę rozebranych częściowo murów obronnych, które oparły się najazdowi szwedzkiemu w XVII w. Ambicje Reichsführera SS sięgały jednak dalej. Zapragnął, by Zamość stał się Himmlerstadtem — Miastem Himmlera. Ostatecznie zrezygnowano ze zmiany nazwy, gdyż przecież sam Führer Adolf Hitler nie miał „swojego” miasta.
     
           W listopadzie 1941 roku Niemcy przeprowadzili tak zwane sondażowe przesiedlenia Zamojszczyzny. Wówczas wysiedlono kilka wsi (w sumie około tysiąca osób) wokół Zamościa.  Przez jakiś czas byli oni przetrzymywani w prowizorycznych miejscach odosobnienia, a później Niemcy ich wypuścili, jednak wypędzeni Polacy nie mieli jednak prawa powrotu do swoich domów, a na ich miejsce sprowadzeni zostali tak zwani Niemcy etniczni.
     
         Sondażowe wysiedlenia pokazały Niemcom, jak usprawnić machinę wysiedleńczą. W międzyczasie zorganizowano obóz dla przesiedleńców, przystosowując do tego obóz dla jeńców sowieckich w Zamościu, który znajdował się przy zbiegu dzisiejszych ulic Piłsudskiego i Okrzei.
     
         Jednocześnie zadecydowano, że akcje przesiedleńcze przeprowadzą różne niemieckie formacje: żandarmeria, policja, Wehrmacht, ale również ukraińska policja pomocnicza.
     
         W nocy z 27 na 28 listopada 1942 roku ruszyła fala właściwych wysiedleń, którą Niemcy określili mianem Aktion Zamość. Na pierwszy ogień poszła wieś Skierbieszów i okoliczne miejscowości.
     
         Wysiedlenia trwały nieprzerwanie do końca grudnia 1942 roku. Ich druga faza przebiegała od połowy stycznia do połowy marca 1943 roku i wówczas wypędzono z domów głównie mieszkańców powiatu hrubieszowskiego. Wreszcie, w trzeciej fazie wysiedlenia, od 24 czerwca do połowy sierpnia 1943 roku, wysiedlano głównie wsie w powiecie biłgorajskim. Szacuje się, że wówczas z domów zabrano do 60 tysięcy Polaków.
     
         Najpierw wieś otaczał kordon niemieckich jednostek, który się zacieśniał, a później do każdej chaty podchodził niemiecki oddział. Mieszkańcy mieli około 20 minut, by spakować podręczny bagaż i opuścić dom.
     
         Niemcy i pomagający im ukraińscy policjanci, jak wynika ze wspomnień wysiedlanych — często pijani, z barbarzyńską bezwzględnością wyrzucali polskie rodziny z domów. W razie protestów czy próby ucieczki, żołnierze bez wahania strzelali do Polaków.
     
         Aby ułatwić sobie „pracę”, Niemcy oddzielali mężczyzn od kobiet i dzieci. W ten  sposób uniemożliwiali ojcom obronę dzieci, mężom wsparcie żon. Wyrzuconych z domów spędzano w jedno miejsce, a następnie ładowano na furmanki czy do samochodów i wywożono do obozu przesiedleńczego w Zamościu, gdzie przeprowadzano „rasową” selekcję.
     
         Zgodnie z  tajnymi wytycznymi Obersturmbannführera Hermanna Krumeya w sprawie klasyfikacji wysiedleńców w obozie w Zamościu, Niemcy segregowali wygnanych z domów Polaków na cztery kategorie.
     
         „Polacy zaliczeni do grupy I i II zostaną skierowani (...) – napisano w nich - po przejściu przez obóz oddziału Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa w Łodzi (...) do Rzeszy celem ponownego zniemczenia. Spośród rodzin i osób zaliczonych do grupy III wybierze się ludzi zdolnych do pracy (z pominięciem niezdolnych do pracy członków rodzin) i specjalnymi pociągami przewiezie się na roboty do Berlina, po wyłączeniu wszakże niezbędnych sił roboczych dla powiatu zamojskiego. Rodziny cieszące się opinią dobrze i najlepiej gospodarujących powinny być oddzielone i zatrzymane w celu obsadzenia nimi gospodarstw scalonych. Osoby niezdolne do pracy, należące do grupy III, wszystkie dzieci do lat 14 z grupy III i IV oraz wszystkie osoby w wieku powyżej 60 lat przewiezione zostaną specjalnymi pociągami do tzw. wsi rentowych. Rodziny i osoby zaliczone ze względu na wartość rasową do grupy IV przekazane zostaną jako siła robocza do Brzezinki”.
     
         Do tych czterech kategorii wysiedlani mieli być przydzielani po zbadaniu w zamojskim obozie przez specjalną komisję lekarską. Komendant obozu, którym początkowo był wspomniany Krumey, wyznaczył do segregacji rasowej niejakiego Riela, którego nazywano ”Doktorem”. W procederze pomagał mu sadystyczny członek załogi Grunert, zwany ”Kanarkiem”, zapamiętany wraz z późniejszym komendantem obozu Arturem Schutzem jako najbardziej bestialski z Niemców w Zamościu.
     
         „Za bramą obozu przeprowadzano pierwszą segregację, oddzielając dzieci od kobiet. Z relacji i wspomnień wiemy, że dochodziło tam do dantejskich scen — opowiada Agnieszka Jaczyńska. — Matki i opiekunki nie chciały oddawać dzieci. Jeżeli w pobliżu byli mężczyźni, to wyrywali się, by bronić rodzin. To kończyło się zawsze ingerencją strażników i bardzo brutalnymi scenami. Wszystko to przy odgłosach płaczu i krzyku dzieci. Dla najmłodszych była to dodatkowa trauma. Dzieci, wciągnięte w wir bezwzględnej morderczej machiny, widziały bezradność i rozpacz rodziców”
     
          Kolejny dramat czekał wysiedlone rodziny w budynku obozowej administracji, gdzie obradowała  wspomniana komisja lekarska, przydzielająca symbole: WE oznaczało skierowanie do ponownego zniemczenia, AA — pracę na terenie Rzeszy, RD — skierowanie do wsi rentowych, AG — zatrudnienie w Generalnym Gubernatorstwie, a KL — obóz Auschwitz-Birkenau.
     
         W trakcie badań wyławiano dzieci, które posiadały cechy rasy nordyckiej. Dzieci były badane pod kątem wyglądu zewnętrznego, budowy czaszki, rozstawu oczodołów, koloru włosów i oczu. Te w odpowiednim wieku były kwalifikowane do germanizacji. Dzieciom zawieszano na szyi drewniane tabliczki, na których znajdował się symbol Ki (Kinderaktion) i dodatkowo nadawano im numery. Takie dzieci były bezwzględnie odseparowywane od rodziców, a później wywożone do Rzeszy.
     
    CDN
    0
    Brak głosów

Strony