blogi

  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Za zasługi dla sowieckiego wywiadu Ritter piastował wiele znaczących stanowisk w PRL.
     
           Dostęp do archiwum przedwojennego Ministerstwa Sprawiedliwości pozwolił Ritterowi na tworzenie fikcyjnych życiorysów osób zagrożonych aresztowaniem i zmuszonych do ukrywania się, można też było przygotowywać legendy (tzn. spreparowane życiorysy) dla członków komunistycznych grup wywiadowczych.
     
           Ritter wyrobił żonie dokumenty na nazwisko Eugenia Jastrzębska. Po pewnym czasie sam zaczął posługiwać się fałszywym nazwiskiem żony, a po wojnie przyjęła się dwuczłonowa pisownia jego nazwiska „Ritter-Jastrzębski”, choć sam  nigdy nie używał jednocześnie obydwu nazwisk w oficjalnych dokumentach.
     
          Po przyjęciu niemieckiego obywatelstwa Ritter otrzymał przydział na komfortowe mieszkanie w dzielnicy niemieckiej w budynku przy ul. Rozbrat 34/36 na Powiślu w Warszawie. Wstąpił także do SA i odtąd często chodził w charakterystycznym mundurze tej formacji.
     
          W 1942 roku założył za pieniądze wywiadu sowieckiego niewielką firmę budowlano-przewozową, którą wykorzystywał do kamuflowania swojej działalności wywiadowczej.
     
            Należy wspomnieć, iż w ramach działalności na rzecz sowieckiego wywiadu nawiązał współpracę z innym sowieckim agentem Bogusławem Hrynkiewiczem. „Na początku 1942 roku spotkałem przypadkowo na ulicy – napisał w swoich wspomnieniach - kolegę z lat gimnazjalnych, Bogusława Hrynkiewicza. [...] W okresie międzywojennym był członkiem i okręgowcem KPP. Miałem do niego absolutne zaufanie. [...] Uradował się niezmiernie i gotów był do natychmiastowego działania. Musiałem go jednak trochę ostudzić, a następnie wyjawiłem, że pragnę go widzieć w odpowiedzialnej pracy wywiadowczej”.
     
          Oczywiście nie było to „przypadkowe” spotkanie, ale realizacja polecenia moskiewskiej centrali.  Na rozkaz NKWD nakazał Hrynkiewiczowi penetrację organizacji „Miecz i Pług”.
     
           Po wstąpieniu do SA jako rodowity Niemiec w 1942 roku Ritter uzyskał status towarzyski i możliwości nawiązywania znajomości z Niemcami, jakich nie miał żaden Polak. Nie ulega wątpliwości, że jednym z pierwszych zadań, jakie otrzymał od centrali w Moskwie, było rozpracowanie środowiska byłych rosyjskich oficerów, których wielu osiedliło się na początku lat 20. w Warszawie.
     
          Poznał m.in. byłego pułkownika armii generała Wrangla Mikołaja Tumanowa, który wprowadził go do organizacji skupiających rosyjskich emigrantów. Niektórzy z nich byli werbowani przez Abwehrę i wysyłani na tyły Armii Czerwonej z zadaniem prowadzenia działalności szpiegowskiej i organizowania grup dywersyjnych. Inni byli wykładowcami na kursach dla ochotników spośród jeńców sowieckich, którzy mieli być przerzuceni za linię frontu, by prowadzić akcje wywiadowczo-dywersyjne. Jeden z ośrodków szkoleniowych tego rodzaju, jak dowiedział się Ritter, Abwehra ulokowała w Legionowie.
     
          Szczególnie cenne okazały się znajomości, jakie nawiązał z funkcjonariuszami gestapo, z którymi spotykał się na niwie towarzyskiej. Wkrótce został konfidentem Gestapo donosząc o różnych sprawach, o których się dowiadywał przy okazji bywania w różnych miejscach.
     
          Gdy Niemcy nakryli w lipcu 1944 roku radiostację siatki wywiadowczej NKWD, aresztując,  oprócz radiotelegrafisty i szefa grupy Franciszka Karawackiego, kilka innych osób, w tym łączniczkę między Karawackim i Gomułką – Krystynę Skoniecką, ci powołali się na współpracę z Ritterem i Hrynkiewiczem. Gdy obaj agenci potwierdzili fakt współpracy i aresztowane osoby (poza radiotelegrafistą) zostały zwolnione.
     
          Przed wybuchem powstania warszawskiego Ritter – jako Artur Jastrzębski – wywiózł rodzinę do Świdra na prawym brzegu Wisły. Tam doczekał końca okupacji niemieckiej. Po wkroczeniu Sowietów aresztowany na skutek donosu sąsiada. Po przewiezieniu do sztabu 2 Armii Pancernej ujawnił się przed płk. Szewczenką z oddziału wywiadowczego sztabu armii, podając swój pseudonim i hasło. Następnie przewieziono go do Otwocka, gdzie wkrótce pojawił się Czesław Skoniecki.
     
           Z aresztu obu agentów odebrał osobiście pułkownik Tichon Szklarenko, odpowiedzialny za sprawy polskie w centrali NKWD. Przewieziono ich do Lublina, a stamtąd do Moskwy. Tam sporządzili szczegółowy raport ze swojej działalności w okupowanej Warszawie.  Po weryfikacja jego dokonań wywiadowczych w połowie 1945 roku zezwolono mu na powrót do Polski
     
        Został najpierw kierownikiem Wydziału II w Departamencie I (kontrwywiad) Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a w lipca 1946 roku wicedyrektorem Departamentu I MBP, którego szefem był niesławnej pamięci Roman Romkowski.
     
          W lutym 1947 roku mianowano go szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (WUBP) w Gdańsku, gdzie zajmował się represjonowaniem członków PSL. W kwietniu 1948 roku, po awansie na podpułkownika, wrócił do Warszawy na stanowisko dyrektora Departamentu I MBP.
     
          Pod koniec czerwca tego samego roku został karnie usunięty za – jaki pisze Witold Bagieński – „romans z kobietą należącą do rozpracowywanego przez MBP środowiska oraz poinstruowanie jej znajomych, jak uniknąć inwigilacji”. Złożył szczerą, partyjną samokrytykę na piśmie, którą przesłał Jakubowi Bermanowi, i partia wybaczyła mu chwilę słabości. We wrześniu 1948 roku otrzymał nominację na szefa WUBP w Lublinie, gdzie przystąpił do bezpardonowego zwalczaniem podziemia niepodległościowego. Jego największym sukcesem było rozpracowanie i likwidacja oddziału por. Zdzisława Brońskiego, ps. Uskok.
     
         Wykorzystując jego działalność jako niemieckiego agenta w okupowanej Warszawie, partyjni konkurenci doprowadzili  w 1950 roku do zwolnienia go  z MBP. Do 1956 roku piastował wiele podrzędnych stanowisk – od inspektora w Centralnym Zarządzie Państwowych Gospodarstw Rolnych, potem w Ministerstwie PGR, po stanowisko sekretarza generalnego w Polskim Radio i dyrektora Centralnego Zarządu Kin.
     
          W 1956 roku został mianowany zastępcą szefa Oddziału II (wywiad) Sztabu Generalnego WP. W 1959 roku ukończył Akademię Sztabu Generalnego (pomimo braku matury) i otrzymał nominację na zastępcę ds. politycznych dowódcy Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Jednocześnie otrzymał awans na generała brygady.
     
          W 1964 roku został mianowany attaché wojskowym przy Ambasadzie PRL w Rzymie i w ciągu czterech lat zorganizował siatkę wywiadu polskiego w Watykanie. Po powrocie do kraju w 1968 roku otrzymał nominację na zastępcę Głównego Inspektora Obrony Terytorialnej – szefa Inspektoratu Powszechnej Samoobrony. Z tego stanowiska odwołano go w 1972 roku po ucieczce syna do Danii.
     
         Zmarł 7 maja 1972 roku. Został pochowany na cmentarzu wojskowym na Powązkach.
     
    Wybrana literatura:
     
    A. Zasieczny – Sowieckie krety. Jak agenci Stalina przejęli władzę nad Polską 1939-1945
    P. Gontarczyk  - Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy 1941– 1944
    P. Lipiński  -  Towarzysze Niejasnego
    Tajne oblicze GL-AL i PPR. Dokumenty, t. 1–3, wybór i oprac. M.J. Chodakiewicz, P. Gontarczyk, L. Żebrowski
    P. Kołakowski -  Pretorianie Stalina. Sowieckie służby bezpieczeństwa i wywiadu na ziemiach polskich 1939-1945
     
    5
    5 (3)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Wyobraźcie sobie że jest rok 1943 albo 1944. My mamy jakieś 6 dywizji a Sowiet ma coś koło trzystu. Jedenaście milionów ludzi pod bronią ma. To kto będzie najważniejszym sojusznikiem Anglii i USA? Kto będzie ich ukochaną duszeńką której będą chcieli nieba przychylić? Której wszelakie zachcianki będą realizować? Chuchać i dmuchać?

    *

    Wyobraźcie sobie, że mamy rok 1939. Francja ma z Niemcami granicę 200 kilometrów (słownie: dwieście kilometrów), nie jest w stanie nic obejść przez Belgię. Może uderzać dopiero po długotrwałej mobilizacji. To ile czasu zajmie im przygotowanie jakiejś konkretnej ofensywy.

    *

    Jakie odczucia, przeświadczenia, intuicje w Aliantach Zachodnich musiało wzbudzić odpalenie przez nas Katynia?

    *

    Czy wiecie, że frankofony twierdzą, że Francja nie złamała żadnych zobowiązań bo ich nie było? Nieratyfikowane były?

    *

    Czy w 1939 roku (celowo nie podaję miesiąca) było przekonanie silne, że klęska Polski nic nie zmieni, bo Niemcy będą musieli tak czy siak trzymać na swej wschodniej flance potężne siły jako zabezpieczenie przed ZSRS?

    *

    Plan obrony nie został sprawdzony przez grę wojenną bo nie dało się (i dalej nie da) stworzyć planu który by się w takiej grze utrzymał? Dopuszczenie przez nas do upadku Czechosłowacji (1938 rok) przekreślało wszelakie szanse i wtedy trzeba było oponować.

    *

    Czy Powstanie Warszawskie mogło otrzymać jakąkolwiek realną pomoc?

    image

    II

    Nie wiem jakie są reakcje Parysa na ostatnie wydarzenia i nie jestem ciekaw. Nie wiem czy przetrzymam jego ewentualne wynurzenia, bo jest on typowym eksponentem pisoskiego sposobu myślenia. Mamy bowiem problemy 3: rakieta, Wołyń i zboże. Nie trudno się domyślić, że to my jesteśmy odpowiedzialni za ich pojawienie się, podobnie jak za powyższe. To jest nasz problem że jesteśmy niewiarygodni, bo w każdej chwili może komuś odwalić moralne wzmożenie i zacznie drzeć mordę i machać rękami.

     

    Tymczasem słusznie wskazuje redaktor Ziemkiewicz, że nasza polityka zagraniczna oparta jest na założeniu, że robimy wszystko czego od nas chcą i nie chcą bez żadnych warunków. I oni sami się domyślą jak się odwdzięczyć. Cokolwiek by robili z takim nastawieniem, to spaszczą. Weźmy pierwszy aspekt, czyli określenie naszych interesów. Weźmy rakiety: czy w naszym interesie jest nagłaśnianie i protesty? To najpierw ustalmy aby w następnym etapie targować się z innymi.

    Podobnie było ze zbożem. Przy okazji Wołynia natomiast zderzyliśmy się z normalnością. Normalne jest, że każdy ciągnie do siebie. Tylko u nas jest taka dziwna mentalność przepraszająca, będąca aberracją na skalę światową. Jak chcieliśmy coś ugrać to trzeba było przed wysłaniem czołgów postawić postulata jakieś. Nie postawiliśmy. Tera to już po ptokach. 

    3.5
    3.5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Artur Ritter był jednocześnie agentem sowieckiego wywiadu oraz konfidentem Gestapo.
     
           Artur Ritter urodził się 12 maja 1906 roku w Jelcu w guberni orłowskiej w Rosji w rodzinie niemieckiej, która w połowie XIX wieku przeniosła się do Łodzi. Jego ojciec Johann pracował w zakładach włókienniczych w Żyrardowie. Na początku XX wieku został wysłany do Jelcu, gdzie miał pomagać w uruchomieniu przędzalni.
     
           W 1916 roku rodzina Ritterów wróciła do Polski i zamieszkała w Grodzisku Mazowieckim, gdzie Artur ukończył szkołę podstawową. Następnie rozpoczął naukę w Gimnazjum Państwowym w Łomży, gdzie przenieśli się jego rodzice. Tam też wstąpił do szkolnego koła Związku Młodzieży Socjalistycznej. Jego zaangażowanie polityczne oraz sympatie prokomunistyczne sprawiły, iż  rok przed maturą został usunięty ze szkoły.
     
           Po zakończeniu w ten sposób swojej edukacji, w 1925 roku  wstąpił w Łomży do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, a w 1927 roku do Komunistycznej Partii Polski. Na polecenie partii wstąpił do PPS-Lewicy, w celu jej infiltracji.
     
          Jego działalność musiała zyskać wysoką ocenę przełożonych, gdyż zaproponowano mu podjęcie płatnej pracy etatowej w partii, z czym wiązały się częste podróże do wielu miast Polski w celu pomagania w pracy partyjnej komitetom różnych szczebli  oraz prowadzenia szkoleń ideologicznych.
     
         Po pewnym czasie wywiadowcy policyjni, wspomagani przez informatorów ulokowanych wewnątrz KZMP i KPP, zwrócili uwagę na młodego funka (funkcjonariusza etatowego partii) Artura Rittera, który wykazywał dużą aktywnością partyjną. Był kilkukrotnie aresztowany oraz przetrzymywany w aresztach, a potem wypuszczany na wolność z powodu braku niezbitych dowodów na przynależność do partii komunistycznej, a wątpliwości w tej sprawie przemawiały na korzyść oskarżonego. Szczególną dumą napawało Rittera to, że gdy siedział w więzieniu na Zamku Lubelskim, towarzysze wybrali go – mimo młodego wieku – na starostę komuny więziennej. Był to objaw szacunku i zaufania, jakim go darzono
     
           W latach 1932–1933 przebywał w Bakowce pod Moskwą, gdzie ukończył Szkołę Wojskowo-Polityczną Sekcji Polskiej Międzynarodówki Komunistycznej, której najważniejszym elementem był kurs wywiadowczo-dywersyjny. Komendantem Szkoły był wówczas Karol Świerczewski. Najlepsi, cieszący się największym zaufaniem absolwenci tej szkoły otrzymywali następnie propozycje pracy dla wywiadu sowieckiego (Razwiedupru).
     
          Tak też było w przypadku Rittera, który po powrocie do Polski został przydzielony do Centralnego Wydziału Wojskowego KPP. „Wojskówka” KPP, będąca ekspozyturą sowieckiego wywiadu wojskowego,  nie zajmowała się szkoleniem wojskowym członków partii ale zbieraniem informacji o Wojsku Polskim. Jej funkcjonariusze i współpracownicy gromadzili informacje o uzbrojeniu i dyslokacji jednostek WP, podejmowali próby organizowania w jednostkach wojskowych siatek szpiegowskich, werbowali informatorów i agitatorów komunistycznych, którym dostarczali materiały propagandowe. Interesowali się także zakładami zbrojeniowymi, próbując organizować w nich komórki KPP, nakłaniać robotników do sabotażu i przekazywania informacji o produkowanej broni.
     
          Wkrótce po zaangażowaniu w „wojskówce” KPP, Ritter został aresztowany 17 września 1933 roku. Z więzienia zwolniono go już w kwietniu 1934 roku.
     
           „W 1936 r. popadł w niełaskę.  – napisał Witold Bagieński -  Sprawa była niebagatelna, ponieważ podejrzewano go o działalność prowokatorską i przyczynienie się do wsypy kierownika „wojskówki” Aleksandra Zawadzkiego. W ramach procesu przeciwko członkom CWW KPP na ławie oskarżonych zasiadło ponad 50 osób, tymczasem on sam pozostał na wolności”.
     
         Jeśli  towarzysze z KPP przestali mu ufać to wywiad sowiecki nie miał do niego zastrzeżeń. Zamiast kary śmierci, jaka groziła za działalność prowokatorską, pozwolono mu  opuścić szeregi partii. Możliwe, iż wszystko to miało go uwiarygodnić  w środowisku lewicy niekomunistycznej.
     
            Dzięki znajomym z PPS otrzymał pracę w Stołecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym. Ożenił się z Eugenią Kamieniecką – jakżeby inaczej – działaczką KPP, z którą miał dwoje dzieci.
     
            Po agresji niemieckiej na Polskę 1 września 1939 roku przedostał się z rodziną do okupowanego przez Sowietów Białegostoku, gdzie najpierw pracował w spółdzielni drzewnej, a potem został dyrektorem miejskiego szpitala.
     
           Na wiosnę 1941 roku  odnowił z nim kontakt wywiad sowiecki. Został kadrowym agentem Razwiedupru (od lutego 1942 roku - GRU), odbył szkolenie i planowano jego przerzut do Generalnego Gubernatorstwa.  Ze względu na niemieckie pochodzenie i dobrą znajomość języka niemieckiego zamierzano ulokować go w administracji okupacyjnej, aby donosił o niemieckich planach wojennych.
     
            Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej i chaotycznej ucieczce Sowietów na Wschód, jego kontakty z sowieckim wywiadem zostały na pewien czas zerwane. Ritter z rodziną latem 1941 roku przedostał się do Warszawy, gdzie nawiązał kontakty z dawnymi towarzyszami z KPP.
     
            W składzie, zrzuconej w nocy z 27 na 28 grudnia 1941 roku w okolicach Wiązowny pod Warszawą tzw. pierwszej Grupy Inicjatywnej PPR, znajdowała się radiotelegrafistka Maria Rutkiewicz, która była siostrą żony Rittera. Przez nią nawiązał kontakt z innym członkiem ww. grupy Czesławem Skonieckim, który  otrzymał zadanie zorganizowania siatki głębokiego wywiadu strategicznego NKWD w okupowanej Polsce. Z chwilą włączenia się do działalności w grupie Skonieckiego Ritter przeszedł z podporządkowania sowieckiemu wywiadowi wojskowemu do struktur wywiadu cywilnego.
     
            W swoich wspomnieniach „Życie na krawędzi” napisał, że pierwsze zadanie, jakie otrzymał, brzmiało: „Przedzierzgnąć się w Niemca. Przystąpić do wykonywania zadań”. Wykorzystując swoje niemieckie pochodzenie, wyraził chęć podpisania niemieckiej listy narodowościowej. Otrzymał najwyższą kategorię obywatelstwa – stał się Reichsdeutsche, czyli pełnoprawnym obywatelem III Rzeszy. Pomógł mu w tym niemiecki urzędnik Adolf Träger: „Wmówiłem mu, że obudził się we mnie duch germańskich przodków [...]. Nieźle musiałem zagrać, skoro Träger nawet wzruszył się i postanowił mi pomóc. Słowa dotrzymał. […] Pozostało teraz jedynie zatrzeć pospiesznie ślady mojej przedwojennej karalności za działalność komunistyczną. Nieocenioną pomoc okazał mi w tym major Wojska Polskiego Zygmunt Horyszowski [...]. Za jego pośrednictwem nawiązałem kontakt z pracownikiem archiwum Ministerstwa Sprawiedliwości przy ulicy Leszno, Włodzimierzem Dzendzelem, członkiem AK. Uzyskałem z jego rąk moją kartotekę, usuniętą z rejestru skazanych. Z życzliwej i bezinteresownej pomocy tego człowieka korzystali również inni towarzysze”.
     
          Zapewne nie była to „bezinteresowna pomoc” urzędnika, którego wsparcie uzyskał szantażem lub łapówką.
     
    CDN
    5
    5 (3)
  •  |  Written by Everyman  |  0

    Dawno, dawno temu, kiedy boss PO pozwolił sobie nazwać nieskorych do głosowania na jego formację seniorów moherowymi beretami, poczułem odór chamstwa, który do dziś snuje się na szpaltach i ekranach mediów związanych z opozycją.

    Przybierając przekornie nick „Mohair Charamassa” napisałem na blogu kilkadziesiąt postów w kontrze do rosnącej fali pogardy, do stosowania której Tusk ośmielił swoich naśladowców. Po zwycięstwie Andrzeja Dudy zmieniłem nick na „Everyman” uznając, że nie muszę już bronić pozycji obrażanych zwolenników prawicy, bo wynik wyborów sam pokazał, że chamstwo nie popłaca.

    Jestem oczywiście świadomy, że moja ówczesna blogerska aktywność nie przyczyniła się w znaczący sposób, do zahamowania natłoku knajackich, gburowatych wypowiedzi przedstawicieli opozycji, bo z jednej strony, zasięg bloga na to nie pozwala, a z drugiej – uznałem, że po naszej stronie mogło się wreszcie pojawić wielu blogerów i dziennikarzy, którzy potrafią robić to lepiej ode mnie.

    Z tym samym przekonaniem odzywam się ponownie, wpisując się – mam nadzieję – na długą listę tych, którym znudziło się zarówno nieustanne spychanie do roli underdogów, jak również nadstawianie drugiego policzka. Tym razem chciałbym, choć przez chwilę, zastanowić się dlaczego ten ściek chamstwa zaczyna przybierać formę tsunami?

    Zacznę nietypowo. Znam przypadkiem jednego z sygnatariuszy listu tzw. intelektualistów promujących ideę jednej listy partii. opozycyjnych. Nie zamierzam kwestionować ani jego dorobku, ani kwalifikacji. Chciałbym tylko zwrócić uwagę na tytuł serii felietonów publikowanych przez niego w jednym z branżowych pisemek. Tytuł brzmi: „Gwoździem w mózg!” Znamienne, czyż nie tak? Toż prawie Einstein! Tępy czytelniku, twoją stwardniałą skorupę szarych komórek tylko gwóźdź przebije, posłuchaj mnie głupku, zaraz cię oświecę! Jak inaczej mają zrozumieć ten tytuł czytelnicy? Gwoli ścisłości dodam, że  nie jest on skierowany wyłącznie do „pisiorów” jak raczy nas nazywać autor felietonów. To ma być do wszystkich dopuszczonych łaskawie do lektury objawianych przez autora prawd. Owszem, lecz czy czasem nie tu się kryje grzech pierworodny zarozumialców z opozycji - nieusprawiedliwione niczym poczucie wyższości?

    Myślę, że tak. A jeśli tak, to niech będzie „gwoździem w mózg!” Niech będzie … tylko, w czyj?

    Nie wszystkim jednak urojenie wyższości przychodzi tak łatwo. Tu jednak gość od moherowych beretów pojawia się jak znalazł. On rzuci obelgę, to my za nim! Ktoś z naszych rzuci mięsem, a bo co, nie wolno? Zawsze się znajdzie jakaś filolog z Gdańska, czy inny profesor, który grubiaństwo uzna za cnotę. Im grubiej, tym lepiej! A bo co?!

    Ano to, że w tym zapale dość trudno wyczuć szuranie po dnie. Naprawdę, żal mi czasem, żałosnych fanów brzydko starzejącego się lidera, którego mądrość zwiędła, a dowcip skapcaniał. Jakże inaczej wytłumaczyć jednego z entuzjastów, który publicznie ogłosił, że popularne za Tuska kupowanie „na zeszyt” to przejaw zaufania sprzedawców do zbiedniałych, klientów, których PiS pozbawił tego przywileju.

    Można głupiej? Nie można.

    Urojone poczucie wyższości, arogancja i kłamstwa lidera, chęć załapania się do tych "lepszych" najtańszym z możliwych sposobów oraz zwykła głupota wykreowały obraz osobnika, który na siłę chce wbić się we frak i nijak mu to nie wychodzi.

     

     

     

     

    4.666665
    4.7 (3)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Aby rząd mógł coś rozdać to musi najpierw zabrać. Rząd nie ma swoich pieniędzy. Dodatkowo aby móc rozdać część kasy musi zmarnować. Przeznaczyć na biurokrację i idiotyczne pomysły. Wylobbowane. Taka jest mniej-więcej doktryna i wszyscy o tym wiedzą. Rozdawnictwo powoduje deficyt budżetowy i upadek finansów publicznych. Są jednak pewne niuanse:

    1. W porównaniu z sytuacją, w której rząd zabierał tak jak wyżej ale nic nie rozdawał odnotowujemy zdecydowany postęp wywołujący pohamowany rozwój gospodarczy.

     

    2. Rozdawnictwo rządowe było niedobre ale już unijne – wspaniałe. Unia tez nie ma swoich pieniędzy, wszystko co daje musi komuś zabrać. Nie słyszałem jednak sprzeciwu Balcerowicza przed wejściem do Unii. Przed 2004 roku. Czy się sprzeciwiał jednak? Rozdarł szaty że upadniemy przez rozdawnictwo unijne? Po anszlusie, po 2004 roku też jakoś nie protestował.

    3. Wchodząc do Unii znaleźliśmy się w gronie państw z rozwiniętym rozdawnictwem, które jest standardem unijnym. Czy libki protestowały? Czy ich głównym postulatem na arenie europejskiej było powstrzymanie rozdawnictwa w krajach członkowskich?

    4. Obecnie się zmienił kierunek rozdawnictwa. Balcerowicz nie protestował przeciw dawaniu lewym cysternom, a protestuje przeciw dawaniu emerytom. Takie ma priorytety widocznie.

    5. Podobnie transferowanie kasy z Polski do RFN aby tam rozdać nie budzi jego sprzeciwu. Rozdawnictwo tam jest słuszne a u nas niesłuszne.

    Balcerowicz nie odróżnia firmy państwowej od prywatnej. Jak to możliwe że przedsiębiorstwo po prywatyzacji dalej jest państwowe? No jest ale jest własnością innego państwa. I takie państwowe przedsiębiorstwo dla niego jest prywatne.

    Podsumowując: jak Unia się rypnie to pociągnie nas za sobą tak czy siak, więc nie ma się co ograniczać. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Dopiero w kwietniu 1945 roku Sowietom udało się całkowicie wyprzeć Niemców z Węgier.
     
     
          Po zatrzymaniu niemieckiej ofensywy na Węgrzech 17 marca sowieckie armie znajdujące się między Dunajem a Balatonem  przeszły do natarcia. Niemieckie dowództwo, zaniepokojone sukcesami wojsk sowieckich, zdecydowało przerzucić w zagrożony rejon 6 dywizję pancerną i 2 dywizję pancerną SS.
     
     
          21 marca Sowieci dotarli do Dunaju pod Neszmély, okrążając grupę „Amaiser”. Niemcom udało się jednak ustabilizować sytuację. Kontratak związków pancernych zatrzymał sowieckie natarcie, umożliwił wycofanie się na północ większości jednostek ww. grupy  przez most w Komárom.
     
     
         Jednostki 3 Frontu Ukraińskiego nie potrafiły osiągnąć założonych celów operacji, tj. rozerwać niemieckiego ugrupowania i otoczyć 6 armii pancernej SS. Niemcy odkryli zamiar Sowietów i w porę wycofy się, unikając w ten sposób ich otoczenia.
     
     
          Równocześnie do natarcia przeszły jednostki pancerne 2 Frontu Ukraińskiego ( 9 armia gwardii oraz 6 armia pancerna gwardii), zdobywając po zażartych walkach miasto Várpalota, stanowiące klucz do niemieckiej obrony w tym rejonie.
     
     
         Jednocześnie Sowieci przecięli główną drogę nr 8. uniemożliwiając wycofywanie się Niemców do Veszprém. Inne sowieckie oddziały skierowały się w stronę Balatonfűzfő, północno-wschodniego krańca Balatonu.
     
     
         18 marca rozpoczęły się  walki o Székesfehérvár. Po dwóch dniach walk miasto zostało zdobyte. W ciągu kilku miesięcy Székesfehérvár przechodził wielokrotnie z rąk do rąk. Z około 7 tys. domów zniszczonych zostało ponad 2 tys., w trakcie walk zginęło również ponad 700 jego mieszkańców.
     
     
          Sowieckie natarcie, mające na celu okrążenie, a następnie zniszczenie 6 armii pancernej SS, przyniosło tylko skromny sukces. Armia pancerna SS zdążyła wydostać się z okrążenia i nie została zniszczona. Również I korpus kawalerii uszedł w miarę cało.
     
     
          Jakkolwiek niemieckie dywizje pancerne, nie zostały więc zniszczone w walce, ale ich możliwości bojowe zostały jednak  poważnie ograniczone. Coraz dotkliwiej dawały się we znaki braki w zaopatrzeniu, głównie w paliwo. Znaczna część strat w czołgach i działach pancernych była spowodowana właśnie brakiem benzyny. Niemieckie czołgi padały również ofiarą nalotów — skromne siły Luftwaffe i węgierskich sił powietrznych nie mogły już zapewnić wystarczającej ochrony myśliwskiej. Powolne kolumny pojazdów pancernych (sprawne czołgi holowały wozy uszkodzone bądź pozbawione paliwa) były doskonałym celem dla sowieckich szturmowców.
     
     
          W odwrocie przez zachodnie Węgry przepadła większa część sprzętu pancernego 6 armii pancernej SS. Przybyły do Wiednia Sepp Dietrich, zapytany, dlaczego jego armia nazywa się „pancerną”, miał odpowiedzieć: „bo ma sześć czołgów”.
     
     
         Odwrót i ogólna zła sytuacja na froncie załamało również morale wojska. Przy najmniejszym nacisku Sowietów zaczęły ustępować nawet elitarne dotąd jednostki SS.
     
     
         Na Węgry, badając przyczyny niesubordynacji dywizji SS, przybył sam Himmler. „(...) dywizje SS na Węgrzech nie wytrzymały napięcia i zaczęły wycofywać się, wbrew kategorycznym rozkazom Hitlera. Hitler w furii rozkazał, ażeby ludzie z tych dywizji zdjęli opaski SS; jedną z dywizji, która miała być w ten sposób zdegradowana, była Leibstandarte, stanowiąca niegdyś gwardię przyboczną Hitlera. Himmler został wysłany na Węgry w celu dopilnowania degradacji SS”.
     
     
          Wówczas to doszło do "buntu" żołnierzy SS, którzy tego rozkazu nie wykonali.  Dietrich wysłał do Hitlera telegram pisząc wprost, że „prędzej zastrzeli się niż wykona ten rozkaz".
     
     
          23 marca dywizje 9 armii gwardii, wspierane brygadami armii pancernej, zdobyły  Veszprém. Nacierając dalej na zachód, 25 marca sowieckie czołówki podeszły pod miasto Papa, które zostało zdobyte następnego dnia. Tym samym 9 armia gwardii przełamała umocnienia linii Klary, biegnącą w trudnym górzystym terenie, i wyszła na nizinę, przechodząc swoimi wojskami szybkimi do pościgu.
     
     
           25 marca, armie 2 Frontu Ukraińskiego przeszły do natarcia przeciw 8 armii, która zamykała kierunek na Bratysławę. W centrum zaś wojska sowieckie z marszu przełamały opartą o Rabę linię Zuzanny. 28 marca zdobyły Győr i Sárvár, następnego dnia Zalaegerszeg, Kőszeg oraz Szombathely. 29 marca ruszyły do natarcia 57 armia sowiecka i 1 armia bułgarska, zajmując węgierskie zagłębie naftowe.
     
     
           Za datę kończącą działania wojenne na terenie Węgier uznaje się 4 kwietnia 1945 rok., mimo iż gdzieniegdzie walki przeciągnęły się jeszcze o kilka dni.
     
     
          Po niepowodzeniu ofensywy ocalałe jednostki niemieckie, w tym 6 Armia Pancerna SS Seppa Dietricha wycofały się do obszaru wiedeńskiego. Niemcy rozpaczliwie przygotowywali pozycje obronne, próbując strzec miasta przed szybko przybywającymi Sowietami.
     

          2 kwietnia radio wiedeńskie zaprzeczyło, że stolica Austrii została uznana za miasto otwarte . Tego samego dnia oddziały sowieckie 3 Frontu Ukraińskiego zbliżyły się do Wiednia z południa, po tym jak opanowały Wiener Neustadt , Eisenstadt , Neunkirchen i Gloggnitz.
     

          Najważniejszą jednostką obrony miasta był II Korpus Pancerny SS z 6 Armii Pancernej SS. Obroną miasta dowodził gen. Rudolf von Bünau, który ponadto dysponował zebranymi ad hoc oddziałami tyłowymi oraz jednostkami przeciwlotniczych.


           Sowieci zaatakowali najpierw wschodnie i południowe przedmieściach Wiednia. Po zdobyciu  zdobyciu kilku przyczółków na południowych przedmieściach, 8 kwietnia przeszli do zachodnich przedmieść miasta, gdzie znajdował się główny dworzec kolejowy w Wiedniu.
     

           9 kwietnia oddziały sowieckie zaczęły przenikać do centrum miasta, ale walki uliczne trwały jeszcze kilka dni. W nocy 11 kwietnia 4 armia gwardii szturmem przebiła się przez kanały naddunajskie, przechodząc przez most Reichsbrücke.
     
     
          Ostatecznie 13 kwietnia 1945 roku ostatni obrońcy miasta poddali się i Wiedeń został zajęty przez Sowietów.
     
     
           W przeddzień upadku Wiednia ok 30 czołgów II Korpusu Pancernego SS zdołało wydostać się z miasta Wiednia, kierując się w okolice Linzu. Niewoli uniknął także generał von Bünau, który dowodził Generalkommando von Bünau, poddając się ostatecznie  Amerykanom.

     
          Po zdobyciu Wiednia sowieccy żołnierze rozpoczęli kilkutygodniową orgię przemocy, która może być porównana do najgorszych aspektów wojny trzydziestoletniej.





     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Sowa – Budapeszt 1944-1945
     
    D. Nash -   Z krainy gasnącego słońca. IV Korpus Pancerny SS Od Budapesztu do Wiednia, luty-maj 1945 r. 1944
     
    W. Bieszanow - 1945 – rok zwycięstwa
     
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Zdobycie przez Sowietów Budapesztu nie oznaczało zakończenia walk na Węgrzech.
     
     
         Po zdobyciu Budapesztu dowództwo sowieckie nakazało 2, 3 i 4 Frontom Ukraińskim rozpoczęcie przygotowań do przeprowadzenia operacji na kierunkach Budapeszt—Bratysława—Brno oraz Budapeszt—Wiedeń. Sowieci zamierzali przeciąć linie komunikacyjne sił niemieckich broniących się jeszcze na Bałkanach, wyeliminować przemysł zachodnich Węgier oraz Austrii (zwłaszcza zakłady wydobywania i przerobu ropy naftowej), odciąć siłom niemieckim walczącym na północy Niemiec drogę do tzw. twierdzy alpejskiej, a także, przez odciągnięcie sił niemieckich z kierunku berlińskiego, wspomóc armie atakujące w stolicy Niemiec.
     
     
          Walczący na Słowacji 4 Front Ukraiński miał zdobyć okręg przemysłowy Morawskiej Ostrawy i od północy ubezpieczać natarcie na Wiedeń. 2 Front Ukraiński miał zdobyć Nowe Zamki i Bratysławę, a następnie zająć Brno. Lewe skrzydło tego frontu miało natomiast współdziałać z armiami 3 Frontu Ukraińskiego  w celu uchwycenia Wiednia. Lewe skrzydło 3 Frontu Ukraińskiego, nacierające na południe od Balatonu, miało posuwać się na Graz—Maribor w kierunku Alp.
     
     
         Nowa ofensywa miała ruszyć 15 marca, jednak 17 lutego na 7 armię gwardii spadło piorunujące uderzenie. Natarcie to, było wstępem do operacji niemieckiej, która w marcu 1945 roku miała wstrząsnąć frontem wschodnim.
     
     
         20 lutego 1945 roku szef sztabu armii amerykańskiej gen. George Marshall ostrzegał szefa sztabu Armii Sowieckiej gen. Aleksieja Antonowa, że Niemcy szykują dwa potężne zgrupowania uderzeniowe na froncie wschodnim, jedno na Pomorzu do ataku w kierunku na Toruń, a drugie między Morawską Ostrawą a Wiedniem z zadaniem wykonania uderzenia w kierunku na Łódź.
     
     
         W rzeczywistości zaś Niemcy planowali wykonać uderzenie na południowym skrzydle frontu wschodniego, z rejonu Balatonu w celu zlikwidowania sowieckiego przyczółka na Dunaju. Konsekwencją powodzenia planowanej operacji byłoby unicestwienie przygotowań do ofensywy na Wiedeń oraz zmuszenie dowództwa sowieckiego do zabrania znacznych sił z głównego kierunku, jakim był kierunek berliński. Ustabilizowanie się frontu na Węgrzech w oparciu o Dunaj pozwoliłoby zabrać z Grupy Armii „Południe” siły potrzebne do obrony stolicy Niemiec.
     
     
         Plan przeprowadzenia kontrofensywy przewidywał wykonanie trzech silnych uderzeń w zbieżnych kierunkach w celu rozbicia sowieckiej obrony i rozczłonkowania 3 Frontu Ukraińskiego, a następnie zniszczenie jego okrążonych armii. Dodatkowym celem operacji było zabezpieczenie ostatnich pól naftowych pozostających pod kontrolą Niemiec, w węgierskim Nagykanizsa. Główne uderzenie miało być przeprowadzone siłami 6 armii polowej oraz przerzuconej z frontu zachodniego 6 armii pancernej SS (d-ca. SS-Oberstgruppenfuhrer Joseph Sepp Dietrich), w której skład wchodziły: I Korpus Pancerny SS (d-ca. SS-Obergruppenfuhrer Hermann Priess), II Korpus Pancerny SS (d-ca. SS-Obergruppenfuhrer Wilhelm Bittrich) oraz  I Korpus Kawalerii (d-ca. generał Gustav Harleneck), z rejonu między jeziorem Velence a Balatonem, w ogólnym kierunku na Dunaföldvár i Dunapentele. Po przełamaniu sowieckiej obrony część sił miała ponownie skierować się na północ, na Budę, a część zaś na południe, aby współdziałać z 2 armią pancerną. Drugie uderzenie Niemcy zamierzali wykonać siłami właśnie tej armii, w kierunku na Kaposvár. Trzecie uderzenie miał wykonać XCI korpus z grupy armii gen. Weichsa z południowego brzegu Drawy na Pécs i Szekszárd, tak aby zamknąć kleszcze okrążenie 3 Frontu Białoruskiego od południa.
     
     
          Żołnierze 6 armii pancernej SS nie zostali powiadomieni, dokąd byli transportowani. Przypuszczali, że pociągi wiozą ich na pozycje nad Odrą, gdzie spodziewano się potężnej sowieckiej ofensywy. Aby ukryć swoje zamiary, rozkazem OKW poszczególne jednostki otrzymały zakodowane nazwy. I tak II Korpus SS był Sztabem Szkoleniowym SS, Das Reich stała się Grupą Treningową Północ a HohenstaufenGrupą Treningową Półudnie. Żołnierze i oficerowie otrzymali rozkaz odczepienia ze swoich rękawów naszywek z nazwami dywizji.
     
     
         Mimo posiadania pewnych informacji o niemieckich przygotowaniach do kolejnego natarcia na terenie Węgier sowiecka Kwatera Główna zdecydowała się nie przerywać przygotowań do operacji wiedeńskiej. Sowieckie dowództwo uznało, iż prowadząc działania obronne jednostki Armii Czerwonej powinny wyczerpać, wykrwawić i zatrzymać wroga, a następnie używając świeżych, nie wykorzystywanych do obrony wojsk przejść do generalnej ofensywy.
     
     
         Wehrmacht do operacji „Wiosenne przebudzenie”, zgromadził potężne siły (trzydzieści pięć dywizji, w tym jedenaście pancernych, razem około 431 tys. żołnierzy, 5630 dział i moździerzy, 877 czołgów i 900 samochodów i transporterów opancerzonych), porównywalne do tych, jakich użyto podczas ofensywy w Ardenach w grudniu 1944 roku.
     
     
         Do głównego natarcia, miedzy Balatonem a Velence, zostało zgrupowanych osiem dywizji pancernych (w tym cztery SS), dwie dywizje kawalerii, dwie dywizje piechoty oraz jedna węgierska dywizja piechoty. To zgrupowanie wzmocnione było większością sił pancernych — 807 czołgów i dział pancernych oraz 816 samochodów i transporterów opancerzonych — oraz ponad połową artylerii (3280 dział i moździerzy).
     
     
         Na początku marca 1945 roku na Węgrzech zaczął padać śnieg, który przerodził się w prawdziwą śnieżycę, która znacznie utrudniła przegrupowanie niemieckich jednostek. Dietrich zwracał się do OKW, żeby odłożyć termin ofensywy, albowiem jego oddziały nie dotrą na czas na miejsca koncentracji, lecz jego prośba została odrzucona. Pojazdy niemieckie posuwały się wolno, a piechurzy dźwigali na swoich barkach sprzęt i amunicję.
     
     
         Ostatnia wielka niemiecka ofensywa II wojny światowej rozpoczęła się 6 marca 1945 roku w godzinach porannych. Niemcy przełamali pierwszą linię obrony zmuszając Sowietów do wycofania się na drugą pozycję obronną. Padający deszcz ze śniegiem i odwilż sprawiły, iż  ciężkie niemieckie czołgi ledwo posuwały się do przodu, a widok zapadniętych po wieże w błocie czołgów nie był rzadkością.
     
     
         Pomimo tych trudności 11 marca Niemcy zdobyli drugi pas obrony, a sowieckie dywizje musiały się wycofać na na trzeci (ostatni) pas umocnień. Nie udało się jednak okrążyć i zniszczyć sił 3 Frontu Ukraińskiego.
     
     
         Sowieci przeciwstawili Niemcom zdecydowanie większe siły. I tak np. przeciwko pozycjom II Korpusu Pancernego SS stanęło sześć dywizji piechoty (21., 155., 206. oraz 36., 68. i 108. Gwardii) oraz 1. Korpus Zmechanizowany Gwardii i 18. Korpus Pancerny.
     
     
         Między 15 a 16 marca, dywizja Hohenstaufen utkwiła pod Sarosd, a Das Reich utrzymywała pozycje wokół Sarkeresztur. 17 marca, obie dywizje były dywizjami już tylko z nazwy. Hohenstaufen  dysponowała zaledwie 13 Panterami, 16 PzKpfw IV, 11 StuG-ów i 1 Jagdpanzer. Z kolei Das Reich miała na stanie 23 Pantery, 21 PzKpfw IV, 26 StuG-ów, lecz tylko 26 % z nich było sprawnych. Niemcom dokuczały chroniczny brak paliwa i części zamiennych. Wyczerpani żołnierze nie byli w stanie dłużej przeciwstawiać się Armii Czerwonej.
     
     
    CDN.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

     Krakowski Kiermasz Dobrej Książki daje nam obraz środowiska go tworzącego. Znalazły się tam stoiska Gadowskiego, Michalkiewicza, tradycji katolickiej, Nowaka jednego i Nowaka drugiego (prof. prof. Andrzej Nowak i Jerzy Robert Nowak), Wydawnictwo eSPe było, za co mu chwała. Impreza odbyła się w sali gimnastycznej „Sokoła” w Krakowie, przez co wykłady były w tym samym pomieszczeniu co kiermasz, przez co było głośno, bo ludzie gadali, kupowali a w kącie było wydarzenie kłapane. Już lepiej by te wykłady zrobili na wolnym powietrzu, tam jest boisko chyba. Przy okazji przechodnie by mogli coś usłyszeć i krakówek by się zagotował. Obok jest pub z targami płyt winylowych. Tam puszczają metal niesłuchalny. Co za porażka. Pub nie jest elementem kiermaszu, tylko jest swoim własnym elementem. Piszę to bo połowa nie załapie.

    Nie o tym jednak chciałem pisać. Redaktor Stanisław Michalkiewicz był łaskaw sformułować warunki zakończenia wojny, wkradły się jednak w jego wywód elementy gołosłowne. Owszem mamy różne scenariusze zakończenia konfliktu i jest między nimi maksymalny też:

    Ukraina odzyskuje utracone tereny: Donbas, Zadnieprze, Krym. Rosja ulega demilitaryzacji, degradacji, deatomizacji. Nie wiem skąd pomysł, że bolszewicki arsenał jądrowy musiałby trafić w ręce Ukrainy. Może w nasze trafi? Oczywiście w celu zabezpieczenia i utylizacji. Taki cel powinien nam przyświecać: przynajmniej w dużej części do nas. No bo gdzie? Pomysł, że Ukraina, wykończona wojną będzie dla nas groźna bo wejdzie w posiadanie ruskiego atomu jest mocno naciągany.

    Dodaję, że Rosja powinna ponieść skutki swoich wybryków, przede wszystkim finansowe, ale inne też. Powinna koszta wojny pokryć i zapłacić i odszkodowania. W jakiej formie – to już kwestia do dalszych rozważań. Nie spodziewam się, że Ukraina zajmie Kreml, Rosja raczej się posypie i rozpadnie do reszty.

    Z żalem zauważam, że niedostateczną uwagę poświęcił red Michalkiewicz rozsypywaniu się bolszewickiej strefy wpływu Azja Centralna zerka w kierunku Chin, Europa w kierunku Unii Europejskiej. Łatwy tryumf w starciu z Ukrainą miał zahamować te tendencje, operacja okazała się jednak niewydarzona, bo brakło organizacji. Sowiet powinien poczekać kilka miesięcy na certyfikację drugiej nitki Nord Strima raz. A dwa – na realizację Fit For 55 i innych ekscesów ekonomicznych. Po realizacji zeroemisyjności Unia wpadnie w głęboki kryzys ekonomiczny i przestanie być atrakcyjnym celem ekonomicznym, do którego mogą ciążyć takie kraje jak Ukraina, Gruzja, Białoruś, Armenia, Azerbejdżan i inne. Może nie mogli czekać tak długo?

    Dalej: kwestia naszego udziału. Możliwe jest to dopiero za 10-12 lat, bo na razie nie ma czym. Czy w ogóle mamy tu coś do gadania? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi wciąż. Przecież ruskie ultimatum już poszło, możemy je przyjąć i wtedy oni będą decydować o wszystkim. Możemy je odrzucić i wtedy trzeba się będzie bronić. Lepiej to robić tak jak teraz, czyli wspierając Ukrainę. Walczymy tu bowiem o nasz rozwój, o naszą marżę, przyszłość. Żebyśmy mogli mieć gazoport, atom, Azoty, rozwój. Rosja jak już pisałem domaga się tu weta we wszystkim. Walczymy o nasz fundamentalny interes. Wężykiem.

    Tak sobie patrzę na powyższe i widzę, że nie napisałem jeszcze że warunek pełnego zwycięstwa jest taki, żebyśmy wyszli z obecnej awantury jak najbardziej na plus, I o tym trzeba mówić jak najwięcej. Do łepetyn trzeba wbijać to.

    Zamrożenie konfliktu jest dla nas niekorzystne, bo będzie to zawieszenia broni jedynie, Rosja będzie siedzieć cicho dopóki się nie odbuduje i wtedy będzie 3 runda. Mówi o tym Marek Budzisz, jest to oczywiste, ale czy dociera? Przy okazji pieredyszki do Moskwy zacznie znowu płynąć strumień nowoczesnego sprzętu, jak noktowizory i wszelaka elektronika, co pozwoli na odbudowanie potencjału. Ukraina potrzebuje mocnych gwarancji, aby możliwa była odbudowa. Co tam jeszcze było? Unia była. Unia Polsko-Ukraińska może mieć charakter podobny jak UE, to nie musi być jedno państwo. Jak w ogóle powstanie. To kwestia do rozpatrzenia. Konflikt z Niemcami został omówiony dobrze. Brakuje odniesienia do układu kontynentalnego Francja-Niemcy-Rosja-Chiny. O Chinach było mało.

    II

    Co do naszego udziału: albo będziemy zmuszeni, w razie czarnego scenariusza. Albo wjeżdżamy z pomocą w dogodnym dla nas momencie aby zmaksymalizować efekt. Zaczynamy od Królewca, potem przejeżdżamy przez Mińsk, Smoleńsk, Kursk do Donbasu, który wyzwalamy. A potem Krym. Przypominam, że do Rosji wywieziono tysiące ukraińskich dzieci. Możemy ich szukać jeżdżąc czołgami po całej Rosji. Trzeba dumać jencjatywnie. Nie wiadomo co będzie – może soviet się posypie przy okazji ofensywy a może nie.

    A tu link:

    https://gazetakrakowska.pl/w-najblizszy-weekend-mozna-zajrzec-na-krakows...

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Mamy 2 sfery: polityczną i wojskową. Politycy pokazali przy okazji pierwszej rakiety – tej w Przewodowie – że nie wiedzą co robić. Nie ćwiczą takich rzeczy. Jedyne co potrafią zrobić to zadzwonić do USA, do NATO, do Niemiec żeby tamci im powiedzieli, co mają robić. A tamci dają rozwiązania korzystne dla siebie a nie dla nas. Tam rakieta wleciała na kilka kilometrów w naszą przestrzeń powietrzną więc przetestowała tylko reakcję na wydarzenie, czyli kompletną niezborność.

    Przecież za naszą wschodnią granicą trwa wojna więc rozmaite incydenty są wielce prawdopodobne. A jakby poszła ofensywa z Białorusi na Lwów? Nie takie rzeczy by się działy, np. omyłkowe ostrzały artyleryjskie, naruszania przez wojska itp. Na to wszystko musielibyśmy być przygotowani i nie byliśmy jak widać.

    Rakieta przeleciała ok 350 kilometrów z prędkością ok 850 km/h. Tak wychodzi z Gogle Mapsa i Wikipedii. Pozostawała w naszej przestrzeni powietrznej zatem ok 25 minut. Przy czym do Warszawy jest bliżej. I jest jeszcze druga hipoteza, gorsza. O niej później. Rakieta ta mogła przenosić ładunek atomowy, a może biologiczny, a może chemiczny. Mogła celować w Warszawę, w inne miasto, w tamę np. na Wiśle. I teraz mamy problem z tajnościami: jeśli coś jest tajne to przyjmujemy, że nie ma. Np. zasady zestrzelenia pocisku mknącego: kto podejmuje decyzję o zniszczeniu celu? Sprawa bowiem jest poważna. Tutaj jakiś dowódca operacyjny miał decydować czy obserwować? Sprawa jest sprowadzana do ustalenia, kto powiedział a kto nie powiedział. Jakby nawet powiedział to to jest musztarda po obiedzie, bo pocisk dawno spadł.

    Jeśli nie zmusimy ich do publikacji zasad reakcji to ich nie będzie. Teoretycznie w obliczu publikacji powinni sformułować takie zasady, które można będzie pokazać ludziom bez obciachu. Ale dawno stracili takie zdolności. Dodatkowo zaczęli kłamać, typowe zjawisko, próbując zamotać sprawę pogrążają się sami. Ponoć śledzili ów wehikuł powietrzny? Co nam pomoże takie śledzenie? No nic.

    II

    Mamy sytuację taką: jest wojna, z terytorium Białorusi startują rakiety. Albo startowały. Albo mogą wystartować. Ale na wschodzie jest też Litwa, rakieta może przez Litwę do nas dotrzeć. Jest ruch cywilny, jakieś awionetki. Z drugiej strony może ktoś uciekać z Białorusi. Może być awaria transpondera. Ruch cywilny powoduje, że mają na radarze sporo różnych obiektów wprowadzających chaos. Cel zatem trzeba rozpoznać. Ale zasady muszą tu być jawne, choćby dlatego żeby Ruscy i Białorusini wiedzieli, co ich spotka jak coś. Ale również Litwini. Na razie wygląda to tak, że jakoś to będzie, a jak coś to się obciąży niski szczebel.

    Jak widać trzeba rozpoznać obiekt latający, ocenić ryzyko i podjąć decyzję w 3 minuty. Albo nie w 3. Powinni powiedzieć w ile. Albo stwierdzić, że ryzyko jest zbyt duże i może Ruscy nic nie wyślą. A jak wyślą to szatkownica. Być może bez zamknięcia przestrzeni powietrznej nad nami nie da się sowieckiego pociska zatrzymać? I dlatego tak jojczą? Nie wiem.

    III

    Jest też hipoteza najgorsza: pocisk ten jest zdobyczny i urwał się w trakcie testów. I poleciał parę kilometrów i spadł, bo miał mało paliwa. A ten cały cyrk co robią ma ukryć testy. To jest działanie na zasadzie: „Wysoki Sądzie mój klient nie mógł ukraść auta w Szczecinie bo w tym samym czasie mordował teściową w Rzeszowie”. Weźcie. To takie straszne mecyje że se robimy testy? Zdobycznej rakiety? USA se robią też takie testy. Ciekaw jestem, jakie spektrum powyższych zagadnień jest jawne w USA?

    Co do powiedzenia, czyli ustalenia, kto komu nie powiedział to mamy tu typowo feudalną nieelastyczną strukturę, niezdolną do reagowania. Analogia do Niezwyciężonej Armii Czerwonej jest trafna, głównym problemem jest niezdolność do wydawania rozkazów o odpowiednio wysokiej jakości i brania za nie odpowiedzialności. Gdyby taką tematyką zajęli się na konferencjach BBN to byśmy byli w zupełnie innym miejscu. Tymczasem króluje tam pustosłowie i wodolejstwo, o czym będzie wpis.

    Oczywistym bowiem jest, że decyzję o zestrzeleniu może podjąć jedynie oficer dyżurny na miejscu w baterii. W oparciu o wytyczne, których nie otrzyma, bo boją się je wydać. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    30 stycznia 1945 roku wraz z kilkoma tysiącami osób zatonął niemiecki statek „Gustlof”
     
     
         Sowiecka Flota Bałtyku pomimo coraz bardziej sprzyjających warunków nie działała zbyt efektywnie. Powody były rozmaite. W. Bieszanow wskazuje na niekompetencję jej dowódcy, adm. Tribuca, który zawdzięczał awans Wielkiej Czystce (przed przejściem do sztabu floty był zaledwie kapitanem niszczyciela). Z kolei P. Buttar uważa, że Stalinowi był na rękę nasilający się odpływ ludności niemieckiej z terenów podzielonych w przyszłości między Polskę i ZSRS, dlatego nie miał interesu w zakłócaniu niemieckiej ewakuacji.
     
     
          Największe straty niemiecka flota na Bałtyku poniosła w wyniku alianckich nalotów. W nocy z 18 na 19 grudnia 1944 roku port w Gdyni doświadczył ciężkiego nalotu brytyjskiej Royal Air Force, który spowodował ogromne straty w urządzeniach portowych i warsztatach stoczniowych. Choć najważniejszy cel, zadanie jak największych strat niemieckiej broni podwodnej, nie został osiągnięty, to ucierpiały liczne jednostki nawodne. Zatonęły dwa stare pancerniki:  Schleswig-Holstein oraz Zähringen (pełniący rolę okrętu–celu na ćwiczeniach). Niemcy musieli też spisać na straty przebywający od ponad dwóch lat w remoncie pancernik Gneisenau. Bardzo dotkliwe było zatopienie okrętów pomocniczych niemieckiej floty podwodnej: jednego z najnowocześniejszych okrętów-baz, Waldemara Kophamela, a także tendra Leverkusen oraz hulku Heinz.
     
     
         Do operacji „Hannibal” przydzielono 18 dużych okrętów. Były to: 3 wielkie statki pasażerskie o wyporności ponad 25 000 BRT (Cap Arcona, Robert Ley, Wilhelm Gustloff), 3 średnie o wyporności ok. 22 000 BRT (Hansa, Hamburg, Deutschland), 7 o wyporności od 11 250 do 17 600 BRT (Potsdam, Pretoria, Berlin, General von Steuben, Monte Rosa, Antonio Delfino, General San Martin) oraz 5 poniżej 10 000 BRT. Z czasem do akcji ewakuacyjnej dołączyły inne jednostki — dosłownie wszystko, co mogło pływać.
     
     
         Zależnie od wielkości jednostki te pomieścić mogły 1000–2000 osób, w praktyce zabierały czasem nawet kilkanaście tysięcy.
     
     
         Wzmożony ruch morski nie umknął uwadze sowieckich podwodniaków, tym bardziej, że Kriegsmarine nie była w stanie zapewnić licznym konwojom stosownej eskorty. Największą tragedią było zatopienie 30 stycznia w okolicach Ławicy Słupskiej statku „Gustloffa”.
     
     
         Statek został zwodowany w stoczni Blohm und Voss w Hamburgu w 1937 roku. Został nazwany na cześć zastrzelonego w 1936 roku szefa oddziału NSDAP w Szwajcarii, Wilhelma Gustloffa, zabitego przez studenta medycyny Dawida Frankfurtera, syn rabina. Śmierć Gustloffa wykorzystano propagandowo, ukazując go jako męczennika ruchu nazistowskiego.
     

         Od momentu wejścia w marcu 1938 roku do służby jako statek pasażerski do września 1939 roku „Gustloff” odbył 50 rejsów, w tym na Półwysep Apeniński, Maderę i do Norwegii. Był kluczowym statkiem nazistowskiej organizacji „Kraft Dur Freude” [Siła przez Radość], odpowiedzialnej za organizowanie imprez turystycznych i sportowych. W ekskluzywnych warunkach fundowano robotnikom pracującym w III Rzeszy bezpłatne rejsy wakacyjne po Morzu Śródziemnym. 
     

        W momencie wyjścia z portu w Gdyni na pokładzie statku znajdowało się 918 oficerów, podoficerów i marynarzy z 2. Dywizji Szkolnej Łodzi Podwodnych, 162 ciężko rannych żołnierzy, 373 pracowniczki pomocnicze Kriegsmarine, 173 członków załogi oraz bliżej nieokreśloną liczbę uchodźców — szacunki wahają się od 4424 do 6200, a nawet więcej.
     
     
          O godz. 21:16 „Gustloff” został trafiony trzema torpedami, wystrzelonymi z pokładu sowieckiego okrętu podwodnego „S-13” pod dowództwem kmdr. ppor. Aleksandra Marineski. Pierwsza rozerwała dziób okrętu, dwie kolejne trafiły w maszynownię i burtę na wysokości basenu pływackiego. W przeciągu 65 minut od trafienia, ok. godz. 22.25, „Gustloff” całkowicie zatonął. Zdołano uratować  zaledwie 1215 osób, tak więc liczba ofiar mogła sięgnąć nawet 9000 ludzi.
     
     
         Zatopienie „Gustloffa” było zgodne z Traktatem w sprawie ograniczenia uzbrojenia morskiego  z 25 marca 1936 r. Głosił on m.in. możliwość storpedowania jednostki pomocniczej idącej w konwoju okrętów wojennych. „Gustloff” płynął bowiem w eskorcie  torpedowca „Löwe”. 
     
     
          Tragedia Gustloffa wywołała poruszenie w kierownictwie III Rzeszy. Jednak 31 stycznia na konferencji z Hitlerem adm. Dönitz w rozbrajający sposób dał wyraz swojej bezradności: „W sprawie straty statku pasażerskiego [sic!] Wilhelm Gustloff, spowodowanej torpedami okrętu podwodnego na trasie na północ od Ławicy Słupskiej, głównodowodzący Kriegsmarine oświadczył, że z uwagi na bardzo liczne transporty na Bałtyku straty musiały być z góry wzięte pod uwagę i chociaż każda strata jest bolesna, to jednak trzeba uważać za szczególne szczęście, iż nie było ich dotąd jeszcze więcej” .
     
     
         Ten sam okręt podwodny S-13 pod dowództwem kpt. Aleksandra Marineski 10 lutego zatopił  kolejny transportowiec z rannymi i uchodźcami na pokładzie — płynący z Piławy Steuben. Tym razem z 4200 pasażerów, uratowało się tylko 659. W ten sposób kpt. Marinesko osiągnął najlepszy wynik spośród wszystkich sowieckich podwodniaków pod względem łącznego tonażu zatopionych okrętów.
     
     
          Sowieccy podwodniacy zatopili jeszcze  transportowiec Borbeck (9 marca), frachtowiec Robert Müller (22 marca),  transportowiec Cap Guir (16 kwietnia)  i okręt pomocniczy Goya (16 kwietnia – ponad 6000 ofiar).
     
     
         Zatonięcia Wilhelma Gustloffa i Goyi stały się dwoma największymi katastrofami morskimi w historii.
     
     
         Do tych strat zadanych przez łodzie podwodne doliczyć należy znaczną liczbę mniejszych jednostek zatopionych bądź uszkodzonych przez lotnictwo i wojska lądowe, na przykład w trakcie zdobywania pruskich i pomorskich portów. W wyniku jednego z nalotów amerykańskiej 8. ALotn na Świnoujście (12 marca) zginąć mogło nawet 23 tys. ludzi, głównie świeżo przybyłych uchodźców.
     
     
         Jednak pomimo tych strat ewakuację uciekinierów ze Wschodu uznać należy za udaną. Prawdopodobnie drogą morską z portów Pomorza, Prus, Kłajpedy i Kurlandii w ciągu 115 dni trwania operacji przewieziono do Niemiec ok. 2,3 mln cywilów i żołnierzy. Zatonęły 123 jednostki (464 340 BRT), na których śmierć poniosło 19 150 ludzi, co stanowi zaledwie 0,8% ewakuowanych.
     
     
         Znacznie więcej – ok. 150 tysięcy Niemców zginęło na drogach, uciekając przed sowieckimi żołnierzami.
     
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Leszczyński – Pomorze 1945
     
     
    K. Golczewski, Przymusowa ewakuacja z nadbałtyckich prowincji III Rzeszy 1943-1945
     
     
    W. Sawicka – Wilcze dzieci
     
    5
    5 (3)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Zaczęło się od tego, że siostra Łukaszka oznajmiła w kuchni, przy obiedzie coś, czego się nikt nie spodziewał. Mama Łukaszka upuściła nóż, którym rozsmarowywała wegańskie masło na chlebie LGBT, tata Łukaszka upuściła gazetę, babcia ciasto francuskie a dziadek klucz francuski. Tylko Łukaszek nie upuścił, a podniósł, Podniósł oczy, spojrzał na siostrę i zapytał:
    - Że co? Strajk dentystów?
    - Wiele już przeżyłem, wiele już widziałem - rzekł sentencjonalnie dziadek. - Ale nigdy, nigdy nie widziałem, żeby dentyści strajkowali.
    - Jedna rzecz jest pewna w tym kraju - tata Łukaszka podniósł palec.
    - Śmierć i podatki - wtrąciła babcia.
    - To są trzy rzeczy - wtrąciła jeszcze szybciej siostra Łukaszka.
    Wybuchła awantura, siostra argumentował, że "podatki" to liczba mnoga, a więc liczą się jako dwa, a śmierć to trzy. Dwie rzeczy to byłoby "śmierć i podatek".
    - Ale tata powiedział, że jedna - przypomniał Łukaszek.
    - Właśnie synu, dziękuję. W tym kraju nawet śmierć nie jest pewna, a co do podatków, to zmieniają się one czasami tak szybko, że nie nadążają za nimi sami zmieniający. Jedna rzecz jednak w Polsce jest niezmienna, a jest to fakt, że nie było, nie ma i nie będzie strajku dentystów.
    - Powiedz no mi moja droga skąd ty właściwie wytrzasnęłaś ten strajk dentystów? - chciała wiedzieć babcia Łukaszka.
    - No, po osiedlu ludzie chodzą z flagami, na których są zęby.
    Mamie Łukaszka oczy zrobiły się okrągłe i zakrzyknęła:
    - Jaki tam strajk dentystów! - gorączkowo zaczęła przerzucać najnowszy numer "Wiodącego Tytułu Prasowego". - Jak wy nic nie wiecie! To jest wielka, potężna akcja!
    - Dziesięć osób chodzi - dodała siostra Łukaszka i mama wyrzuciła ją za drzwi.
    - Pomyliłam się! Jedenaście! Wpuśćcie mnie! - wołała siostra, a reszta rodzina chichrała się w kułak. Mama Łukaszka nadal bohatersko próbował orać mentalny ugór swoich krewnych.
    - To jest specjalna akcja. Walczymy teraz o prawa dla osób myjących zęby.
    Zapadła jeszcze większa konsternacja niż po pierwszej informacji siostry Łukaszka.
    - To nie są ludzie? - spytał ostrożnie Łukaszek.
    - Co to za pomysły?! - mama go ofuknęła.
    - Bo jest już coś takiego jak prawa człowieka. Ich nie obowiązują?
    - Oczywiście, że obowiązują, ale są pewne sytuacje, w których mają ograniczone.
    - Na przykład?
    - Oni tylko chcą odwiedzać się w szpitalach - siostra Łukaszka zajrzała przez drzwi i mama wyrzuciła ją ponownie.
    - Pomyliłam się! - wołała siostra zza drzwi. - Oni chcą mieć prawo do adopcji dzieci!
    - Chodzi o prawo do korzystania z przestrzeni publicznej - wyjaśniła mama Łukaszka. - Niestety, w tak zacofanym społeczeństwie jak polskie nadal pokutuje przekonanie, że miejsce osoby myjącej zęby jest w łazience. A to nieprawda. Oni też mają prawo pójść do fryzjera, na basen, po zakupy czy do restauracji. Niestety, w tym brunatnym kraju na kaczych łapach osoby, które myją zęby są brutalnie wypraszane na przykład z kina!
    I tu mama dramatycznym ruchem zaprezentowała artykuł z "Wiodącego Tytułu Prasowego". Konkretnie z dodatku "Dumnie sterczące push upy" pod tytułem "Wyrzucili mnie z kina kiedy myłam zęby".
    - Poszłam do kina na najnowszą produkcję o tym jak Niemcy ratowali Żydów w getcie przed Polakami... - zaczęła czytać mama, ale Hiobowscy dali jej do zrozumienia, że nie są zainteresowani. Mama Łukaszka zezłościła się dwa razy: raz - wulgarnością słownictwa, dwa - kiedy odkryła, że czytają na drugiej stronie gazety hasła z lewicowej manifestacji "stop hejt".
    - Jesteście przeciwko higienie jamy ustnej! - zakonkludowała mama Łukaszka.
    - O - powiedział Łukaszek pokazując coś na samym dole strony, napisane najmniejszą czcionką.
    Dziadek Łukaszka miał najmocniejsze okulary, ale odmawiał wzięcia "Wiodącego Tytułu Prasowego" do rąk. Siostra Łukaszka pożyczyła je od niego i używając jak szkła powiększającego odczytała:
    - Od momentu rozpoczęcia akcji "Prawa dla osób myjących zęby" obroty producentów pasty do zębów wzrosły o piętnaście procent.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W trakcie operacji „Hannibal” Niemcy ewakuowali z Prus Wschodnich oraz Pomorza ponad 2 mln żołnierzy i cywilów.
     
     
          Wyjście Finlandii z wojny, postępy sowieckie  w krajach bałtyckich i Prusach Wschodnich w drugiej połowie 1944 roku skutkowały wypieraniem Niemców ze wschodniego rejonu Morza Bałtyckiego. Co więcej, zniesienie blokady Zatoki Fińskiej umożliwiło sowieckiej flocie Bałtyku wypłynięcie na pełne morze i aktywne zwalczanie niemieckiej żeglugi. Bałtyk przestał być bezpiecznym azylem i bazą szkoleniową dla niemieckich okrętów podwodnych. Dowództwo  Kriegsmarine zdało sobie sprawę z możliwej rychłej konieczności ewakuowania znajdujących się coraz bliżej frontu 1. (Piława) oraz 2. (Gdynia) Szkolnej Dywizji Okrętów Podwodnych.
     
     
         W styczniu 1945 roku adm. Dönitz polecił kontradm. Konradowi Engelhardtowi opracowanie planu takiej operacji. Plan ten wkrótce stał się kanwą największej ewakuacji morskiej w historii. Adm. Dönitz bowiem nie miał zamiaru ograniczać ewakuacji tylko do personelu marynarki wojennej, ale objąć nią setki tysięcy uchodźców z Prus Wschodnich, a wkrótce i Pomorza Zachodniego, koncentrujących się w bałtyckich portach.
     
     
         Musiał postępować przy tym bardzo ostrożnie, gdyż dla Hitlera oficjalne zaaprobowanie ewakuacji masy cywilów było równoznaczne z uznaniem utraty rdzennie niemieckich terytoriów.   Opór stawiali też gauleiterzy Forster oraz przede wszystkim  Koch, który jawnie sabotował jakiekolwiek próby zorganizowanej ewakuacji. Dlatego Dönitz zwlekał z rozpoczęciem operacji „Hannibal”.
     
     
         Po przełamaniu frontu w Polsce i Prusach Wschodnich Dönitz zrozumiał, że nie może już dłużej zwlekać i 21 stycznia operacja „Hannibal” została oficjalnie rozpoczęta. Hitler przyjął to do wiadomości i na odprawie z Dönitzem ograniczył się do żądania, aby ewakuacja personelu wojskowego traktowana była priorytetowo pod względem przydzielania okrętów i paliwa.
     
     
         Od tego momentu ewakuacja ludności cywilnej i żołnierzy z bałtyckich portów staje się zasadniczym czynnikiem operacji pomorskiej. „W tych okolicznościach – napisał w swych wspomnieniach Dönitz  - uznałem ratowanie ludności niemieckich ziem wschodnich za najważniejszy obowiązek, który pozostał do spełnienia żołnierzowi niemieckiemu. Jeśli już ku naszemu bólowi nie mogliśmy utrzymać dla wschodnich Niemców ich ziem, to nie wolno nam było w żadnym wypadku zaniechać ratowania życia ich samych — nawet wtedy, gdyby miał to być jedyny cel żołnierza na froncie wschodnim”.
     
     
        Setki tysięcy przerażonych Niemców porzucało swe domy, ładowało na furmanki czy wózki co cenniejszy dobytek i próbowało wyjechać, czując za plecami sowiecki oddech. Szansę wydostania się z Prus Wschodnich dawały porty, gdzie można było wsiąść na statki odpływające do Niemiec. Przede wszystkim przez nieodległy od Königsbergu port w Piławie, do którego Niemcom udało się utrzymać niewielki korytarz. Codziennie z Piławy odpływało kilka jednostek zapełnionymi po brzegi cywilami.
     
     
        Po zdobyciu przez Sowietów portu w Piławie fala uciekinierów zalała Gdańsk, skąd mogły odchodzić większe jednostki. Na nadbrzeżu rozgrywały się dantejskie sceny, gdyż wejście na jakikolwiek pokład graniczyło z cudem.
     
     
         Władze niemieckie rozesłały do powiatowych i gminnych przywódców NSDAP rozkazy dotyczące planu realizacji trzeciego etapu ewakuacji oznaczonego kryptonimem „Regen” (Deszcz). Zgodnie z instrukcją na wsi gospodarze otrzymywali rozkaz pakowania się i oczekiwania na zaszyfrowany rozkaz wyjazdu oznaczony kryptonimem „Hagel” (Grad). Ewakuacja miała obejmować wszystkich mieszkańców wsi. Podobnie miało być w miastach.
     
     
         Chłopi musieli ewakuować się własnymi środkami transportu, natomiast w mieście, w miarę możliwości, podstawiano specjalne środki transportu, głównie samochody i dodatkowe wagony kolejowe.
     
     
         Szybkie tempo natarcia Armii Czerwonej, sroga zima (temperatura dochodziła do -30 stopni), brak dostatecznej ilości środków transportu spowodowały, że planowana ewakuacja przebiegała w niespotykanym chaosie. Tragiczną sytuację pogłębiał bałagan na drogach.
     

          W końcu lutego 1945 roku władze hitlerowskie usilnie próbowały jeszcze zapanować nad przybierającą monstrualne rozmiary ucieczką Niemców z zagrożonych obszarów. Porządek w trakcie ewakuacji, wywołanej sygnałami „Regen” i „Hagel” miały poprawić liczne instrukcje ewakuacyjne zwane „Weisungen”, których w sumie wydano do końca lutego blisko 300. Dotyczyły one wielu szczegółów dotyczących samej ewakuacji, od sposobu marszu do rad co zabrać ze sobą a co zostawić.
     
     
          Rozkaz wyjazdu obowiązywał wszystkich mieszkańców, także ludność pochodzenia polskiego. W przeciwieństwie do ludności narodowości niemieckiej, która panicznie bała się nadejścia Armii Czerwonej, ludność polska była zdecydowanie przeciwna ewakuacji. Aby ominąć przymus opuszczenia swoich domów, Polacy często całymi rodzinami chowali się w lesie. Później wracali do swoich gospodarstw i oczekiwali nadejścia frontu. Opornych uznawano za zdrajców i surowo karano. Jednostki Waffen SS przeprowadzające ewakuację w bezwzględny sposób traktowały wszystkich mieszkańców. Na przykład w Niezabyszewie esesmani wyrzucali ludzi z domów, każąc im wyjeżdżać. Podobna sytuacja miała miejsce w Ugoszczy.
     
     
         Ewakuującą się ludność Ugoszczy i Niezabyszewa skierowano przez Bytów w stronę Lęborka i Łeby. Brak czasu na przygotowanie powodował dużą śmiertelność ewakuowanych w czasie drogi. Można było spotkać w przydrożnych rowach nieżywe niemowlęta owinięte w poduszki i koce .
     

         Hrabina Marion von Doenhoff napisała wówczas w swym pamiętniku: „Pierwsi byli białoruscy chłopi z małymi końmi i malutkimi dziećmi. Potem pojawili się Litwini, mieszkańcy Kłajpedy (...). Śnieg nie pada, lecz tnie. Jak przez białą zasłonę oglądam nieszczęsnych ludzi w szarpanych wichrem płaszczach. Włączam się w ten korowód widm i dostrzegam pierwsze trupy leżące przy drodze (...). Między Bytowem a Kościerzyną jest miejsce, skąd rozpościera się widok na prostą drogę – trzy kilometry wprzód i w tył. Na tych sześciu kilometrach ani kwadratowego metra pustej drogi, same wozy, konie, ludzie i udręka...”.
     
     
          Brak czasu na przygotowanie powodował dużą śmiertelność ewakuowanych w czasie drogi. Dotyczyło to przede wszystkim dzieci, można było spotkać w przydrożnych rowach nieżywe niemowlęta owinięte w poduszki i koce. Mimo wielu zarządzeń i instrukcji setki gubiły swoich rodziców. Często nie można był potem ustalić ich personaliów. Wydana 6 lutego instrukcja gauleitera Pomorza postanawiała, iż „Dzieci w wieku do lat 10 pozbawione opieki rodzicielskiej, przybywające pociągami ewakuacyjnymi lub konwojami, należy łączyć w grupy według wieku: 1-4, 5-10, 11-14 lat, a ich liczebność zgłaszać do Gauleitung. Przewiduje się umieszczenie tych dzieci w domach opiekuńczych NSV oraz poszukiwanie rodziców lub krewnych. Gdyby dzieci poniżej dziesięciu lat przebywały z młodszym rodzeństwem, należy je umieszczać razem w jednym domu opiekuńczym aż do zakończenia poszukiwań rodziny(...)” . W rzeczywistości takie zarządzenia niewiele pomogły.
     
     
          Chaos zwiększał też widok uciekających oddziałów niemieckich. Zarządzenie wydane przez władze hitlerowskie w sprawie maruderów nakazywało: „Nie należy okazywać zbędnego współczucia tak zwanym rozproszonym. Zabrania się udzielania kwater i jakiejkolwiek pomocy pojedynczym żołnierzom, niezależnie od stopnia służbowego i rodzaju jednostki. Żołnierze bez dowódcy, oficerowie bez stopnia, którzy bez wyraźnego rozkazu udają się na zachód, oraz wszyscy podejrzani winni być aresztowani i doprowadzeni do najbliższego posterunku wojska i policji (...). O wszystkich wykroczeniach, rekwizycjach itp. należy niezwłocznie meldować, aresztując jednocześnie sprawców”.
     
     
     
     
    CDN.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Po wkroczeniu do Prus sowieccy żołnierze rozpoczęli masowe gwałty, rabunki i mordy.
     
     
          Swoistą zapowiedzią nadchodzącej tragedii mieszkańców Prus Wschodnich była rzeź mieszkańców wsi Nemmersdorf, dokonana przez oddziały 11. A Gw z 3. Frontu Białoruskiego 21 października 1944 roku, podczas pierwszej, krótkotrwałej, obecności Sowietów na terytorium Rzeszy. Po powrocie żołnierze niemieccy odkryli zwłoki ok. 70 kobiet i dzieci, przed śmiercią okrutnie torturowanych i zgwałconych.
     
     
           Najgorsze przyszło podczas zimowej ofensywy, kiedy Sowieci zdecydowanie wkroczyli na terytoria bezpośrednio należące do III Rzeszy i licznie zamieszkałe przez ludność niemiecką. W nocy z 21 na 22 stycznia 1945 roku sowieccy żołnierze, którzy weszli do Allenstein (dzisiejszy Olsztyn), wymordowali pacjentów, rannych, personel medyczny szpitala w Kortau oraz znajdujących się w nim uchodźców z pruskich rubieży, głównie kobiety i dzieci. Nazajutrz w dzisiejszej wiosce Szczęsne koło Olsztyna Sowieci zamordowali ponad stu mieszkańców i uchodźców przybyłych z dalszych terenów Prus, a księdza z Klebarka Wielkiego zastrzelono na schodach plebanii. Podobny los spotkał mieszkańców Wartemborga Starego, gdzie zamordowano 19 cywilów, zaś 42 osoby wywieziono do Związku Sowieckiego. Po latach z zesłania wróciła połowa.
     
     
           Ludność przeraziło szokujące zjawisko gwałtów dokonywanych na niemieckich kobietach, a także grabież cywilnego mienia na ogromną skalę. Catherine Merridale  przyznaje, że w Prusach Wschodnich mogło dojść do kilkuset tysięcy przypadków gwałtu. Zwraca przy tym uwagę całkowita negacja istnienia problemu przez sowieckich dowódców - w ich pamiętnikach uznaje się, że zachowanie Armii Czerwonej na terytorium niemieckim było bez zarzutu.
     
     
           Dużą rolę w nakręceniu spirali nienawiści do Niemców odegrała agresywna propaganda wojenna, której ton nadawał czołowy literat epoki stalinowskiej Ilja Erenburg apelując: „Zabijajcie, zabijajcie! Nie ma nic, co byłoby niewinne, ani wśród żywych, ani wśród jeszcze nienarodzonych Niemców. Idźcie za nakazem towarzysza Stalina i zmiażdżcie na zawsze faszystowską bestię w jej jaskini. Gwałtem łamcie rasową pychę germańskich kobiet. Bierzcie je sobie jako prawowitą zdobycz. Zabijajcie, dzielni, niepowstrzymani czerwonoarmiści, zabijajcie!”.
     
     
          Wypowiedzi Erenburga natychmiast podchwycił minister propagandy Joseph Goebbels, wykorzystywał sowieckiee okrucieństwa na pożytek wewnętrzny (motywowanie obrońców) i zewnętrzny (dyskredytacja ZSRS na arenie międzynarodowej) Niemiec.
     
     
           Jednak brutalne postępowanie czerwonoarmistów to nie tylko efekt odgórnej propagandy, ale także zwykła chęć zemsty. Ppor. Iwan Jakuszyn z 3. KK Gw wspominał: „Zanim wkroczyliśmy do Prus Wschodnich, dowódca naszego pułku, Tkalenko, zebrał nas, wszystkich oficerów, i oznajmił: – Myślę, że teraz możemy już wysłać na urlop naszego oficera NKWD. Obowiązuje niepisany rozkaz, że na terytorium nieprzyjaciela każdy żołnierz kieruje się własnym sumieniem. Jeśli ktoś pragnie się mścić, niechaj się mści. Wszyscy zrozumieliśmy tę wypowiedź. Niemcy przynieśli nam tyle rozpaczy i śmierci, tak zniszczyli nasz kraj, że ludzie pragnęli zemsty. W naszym pułku byli żołnierze, którym Niemcy wymordowali całe rodziny. Okrucieństwa popełniane przez Armię Czerwoną, która wkroczyła do Prus Wschodnich, były więc aktem zemsty”.
     
     
         Znamienne, że „święty gniew” sowieckich żołnierzy nie oszczędzał nawet „elementów socjalnie bliskich”. Gorbaczewski pamiętał scenę, która rozegrała się w Olecku: „Kiedy nasza kolumna maszerowała główną ulicą, miasto było opustoszałe. Nie pojawił się ani jeden człowiek. Rozpaczliwie muczały krowy, w oddali szczekały psy. Wtedy nieoczekiwanie z częściowo zniszczonego budynku wyskoczył wysoki, krzepki starszy człowiek z jakąś książeczką w wyciągniętych rękach i z radosnymi okrzykami popędził na spotkanie naszej kolumny. Jeden z czerwonoarmistów, który nie znał niemieckiego, nie próbując dojść, o co chodzi Niemcowi, wystąpił z kolumny i rozbił mu głowę kolbą karabinu. Okrutnie krwawiąc, mężczyzna upadł na bruk. Gdy kolumna mijała leżącego, kolejni żołnierze podchodzili do niego i robili wszystko, żeby go wykończyć: kopali, dźgali bagnetami, a potem pluli na ciało. Przy okaleczonych zwłokach zatrzymał się politruk. Podniósł zakrwawioną legitymację członka Komunistycznej Partii Niemiec, wytarł okładkę i schował w mapniku. Bez słowa wrócił na swoje miejsce w kolumnie” .
     
     
           Tylko niektórzy dostrzegali konsekwencje owej spirali. Lew Kopieliow, oficer polityczny i członek partii, z goryczą notował: „Wojna uczyniła brutalnymi i zniszczyła miliony ludzi, podobnie jak nasza propaganda: wojownicza, szowinistyczna, fałszywa. Uważałem, że taka propaganda jest niezbędna w przeddzień wojny i tak samo podczas jej trwania. Nadal w to wierzę, ale rozumiem także, że z takiego nasienia wyrósł zatruty owoc”.
     
     
           Poza gwałtami sowieccy żołnierze grabili wszelkie niemieckie mienie. Jednocześnie sowiecka propaganda, obawiając się, że zetknięcie się sowieckich żołnierzy z wysokim poziomem życia Niemców może podać w wątpliwość supremację komunizmu w dziedzinie gospodarczej,  wykreowała teorię, jakoby całe swoje bogactwo III Rzesza zawdzięczała tylko i wyłącznie grabieży podbitych państw.
     
     
           Napotkana zatem przez sowieckich żołnierzy własność w istocie nie była niemiecka i można było sobie ją przywłaszczyć w ramach odszkodowania za doznane krzywdy. Nie dziwi zatem treść listu jednego z czerwonoarmistów: „Dumni jesteśmy z tego, że dotarliśmy do legowiska [hitlerowskiej] bestii […]. Zemścimy się, zemścimy za wszystkie nasze cierpienia […]. Ze wszystkiego, co widzimy, jasno wynika, że Hitler ograbił całą Europę, żeby zadowolić swoich krwawych fryców. Zabrali bydło z najlepszych gospodarstw Europy. Ich owce to najlepsze rosyjskie merynosy, a sklepy wypełniają towary ze wszystkich sklepów i fabryk Europy. W niedalekiej przyszłości te dobra pojawią się w rosyjskich sklepach jako nasze łupy” .
     
     
           Odpowiadające za porządek w strefie przyfrontowej NKWD nie tylko nie przeciwdziałało, ale i uczestniczyło w tym procederze.
     
     
          Zgrabione dobra: żywność, rowery, zegarki, aparaty fotograficzne, maszyny do pisania czy odbiorniki radiowe,  sowieccy żołnierze masowo wysyłali do swoich rodzin. Na przykład w okresie od stycznia do maja 1945 roku tylko przez stację kolejową w Kursku przewinęło się 87 tys. paczek (5–16 kg każda) z „trofiejnymi” towarami. Po przejściu Armii Czerwonej w wielu regionach Prus pozostały pustkowia.
     
     
          Choć „wielu rosyjskich żołnierzy nie uczestniczyło w czynach, które tak sterroryzowały i zniechęciły Niemców, a wielu oficerów podjęło kroki, by powściągnąć gniew swoich ludzi” , skala zjawiska spowodowała masowy exodus ludności cywilnej z terenów zagrożonych wkroczeniem Armii Czerwonej. Szacuje się, że 8 mln Niemców uciekło na zachód. W ten sposób Stalin rozwiązał problem niemiecki w Prusach Wschodnich.
     
     
           Po wkroczeniu Sowietów na Pomorze Zachodnie  największa fala odwetu minęła i stosunki z ludnością cywilną przybrały nieco łagodniejsze formy. Na przykład niemieckie kobiety nauczyły się szukać sobie „opiekunów” wśród sowieckich oficerów, którzy mieli bronić ich przed przemocą ze strony żołnierskiej masy i dawać pewne poczucie bezpieczeństwa.
     
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Leszczyński – Pomorze 1945
     
     
    W. Sawicka – Wilcze dzieci
     
    5
    5 (3)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    image
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    28 marca 1945 roku oddziały sowiecko-polskie zdobyły Gdańsk.
     
     
          2. Front Białoruski otrzymał zadanie jak najszybszego oczyszczenia Pomorza Gdańskiego. Od tempa operacji zależało, kiedy wojska Frontu będą mogły przegrupować się na kierunek berliński.
     
     
          „Zdając sobie sprawę z tego, - wspominał Rokossowski - że najmniejsze zahamowanie w naszym marszu nieprzyjaciel wykorzysta do zorganizowania oporu, staraliśmy się rozwijać natarcie bez najmniejszej nawet pauzy. Dlatego zaniechaliśmy wszelkich przegrupowań, które mogłyby spowodować choćby najmniejsze opóźnienie działań”.
     
     
         W tym celu Moskwa zabrała Żukowowi 1. APanc Gw i 1. Brygadę im. Bohaterów Westerplatte, przekazując je Rokossowskiemu. Na korzyść 2. FB działało także zwężenie frontu, a co za tym idzie większe zagęszczenie nacierających oddziałów — z ok. 200 km w początkowej fazie walk na Pomorzu do ok. 70 km, co dawało mniej niż 15 km na każdą armię. 
     
     
          Gen. Weiss - dowódca niemieckiej 2. A broniącej gdyńsko-gdańskiego rejonu umocnionego miał na głowie blisko 100 tys. rannych i 1,5 mln miejscowych Niemców i uchodźców oczekujących na ewakuację. Wprawdzie Sowieci stanęli przed tym samym problemem, jednak zwykle radzili sobie z nim, bezlitośnie rozjeżdżając tych bezbronnych, zdesperowanych ludzi.
     
     
          Niemiecka obrona była w pośpiechu rozbudowywana pod kierownictwem dowódcy gdańskiego okręgu wojskowego, gen. Karla Wilhelma Spechta. Gdyńsko-gdański rejon umocniony posiadał silne fortyfikacje, przygotowane jednak do odpierania ataków z południa i wschodu, a nie z zachodu. Tak więc gen. Specht pilnie zmuszony był przystosować do obrony mieszczące się na zachód od miasta kompleksy leśne.
     
     
         Rankiem 6 marca siły 2. FB przeszły do natarcia, zdobywając po dwóch dniach walk Gniew, Starogard Gdański, Pelpin i Grudziądz. W kolejnym dniu wyparto Niemców ze Słupska i Ustki.
     
     
         W tych warunkach gen. Weiss zrozumiał, że bitwa o przedpola gdyńsko-gdańskiego rejonu umocnionego jest przegrana, i podjął decyzję o stopniowym wycofaniu głównych sił w kierunku Trójmiasta. Jednocześnie podejmowano lokalne kontrataki. W trakcie jednego z nich grupa 5 czołgów typu Panther z 4. DPanc osłaniana przez pluton grenadierów wdarła do Dzierzgonia. Zastani tam Sowieci, zajęci grabieżą i gwałceniem kobiet, uciekli w popłochu, porzucając trzy działa pancerne. Ta niemiecka aktywność nie trwała jednak długo — część czołgów utknęła z braku paliwa, a cysterny z paliwem zostały zatrzymane po drodze przez kolumnę uchodźców.
     
     
          Sowieckie jednostki pancerne kontynuowały atak osiągając 12 marca Zatokę Gdańską w rejonie Pucka, a następnie zdobywając Władysławowo, Puck i Wejherowo. Dzięki zeznaniom jeńców wziętych pod Wejherowem udało się ustalić, że w niemieckich pułkach pancernych zostało najwyżej po 15–20 czołgów, a w kompaniach — po 50–60 ludzi. Wykorzystując tę słabość Niemców oddziały sowiecko-polskie szybkim marszem zajęły Rumię i Redę, docierając na przedpola Janowa.
     
     
          Istotnym atutem dla Niemców była natomiast bliskość morza i wsparcie ogniowe okrętów adm. Thielego: pancerników „kieszonkowych” Lützow i Admiral Scheer, ciężkich krążowników Prinz Eugen i Admiral Hipper, lekkich krążowników Leipzig i Köln, niszczycieli i torpedowców oraz licznych kanonierek, trałowców, eskortowców i innych jednostek.
     
     
          Tymczasem 14  marca ruszyło kolejne sowieckie natarcie, którego celem było zdobycie Gdańska i Gdyni. Zacięte walki rozgorzały na całym froncie, wiele miejscowości kilkukrotnie przechodziło z rąk do rąk. 
     
     
         Aby zmiękczyć niemiecką obronę Gdańska, 12 marca amerykańska 8. Armia Powietrzna (ok. 700 bombowców B-17 Flying Fortress oraz B-24 Liberator) zrzuciła na miasto i port 1435 bomb. Podobnie Rosjanie przeprowadzali nocne bombardowania. Szczególnie dotkliwe były naloty z 19 i 20 marca, które obróciły sporą część miasta, łącznie ze Starym Miastem, w perzynę. Zginęło w nich wielu cywilów, jednak naloty nie miały większego wpływu ani na ewakuację (dziennie opuszczało miasto nawet 30 tys. ludzi), ani na wsparcie ogniowe zakotwiczonych w porcie okrętów Kriegsmarine.
     
     
         Wychodząc nad wybrzeże, oddziały sowieckie naraziły się na ostrzał artyleryjski z okrętów a także z baterii nadbrzeżnych. Ponadto pogorszyła się pogoda, spadł deszcz,  a gęsta mgła utrudniała działalność lotnictwa.
     
     
          Ponadto 1. APanc Gw operowała w lesistym i coraz gęściej zabudowanym terenie, co częściowo niwelowało jej przewagę w czołgach. Na przykład polską 1. BPanc zaangażowaną w walki pod Janowem 17 marca skierowano do pobliskich Łężyc celem rozpoznania obrony przeciwnika. W trudnym terenie okazało się to bardzo męczące i czasochłonne, a na miejscu brygadzie przyszło bezskutecznie szturmować wzgórze 165, ponosząc ciężkie straty.
     
     
          Tymczasem Sowieci 23 marca zdobyli Sopot, dwa dni później Oliwę. Tym samym zgodnie z planem Rokossowskiego gdyńsko-gdańskie zgrupowanie Niemców zostało rozcięte na dwie części. 
     
     
         Coraz trudniejsza sytuacja była w Gdyni. „W Gdyni piwnice były przepełnione, - wspominał niemiecki oficer - wyżywienia jednak było dosyć dzięki składom marynarki wojennej. Miasto przypominało jakiś piekielny kocioł czarownic; samochody napływały ze wszystkich stron i przeciągały ulicami; uciekinierów trzeba było jakoś rozmieszczać, żandarmeria polowa starała się utrzymać porządek. Granaty rosyjskiej artylerii biły w domy, bez przerwy atakowały port samoloty bojowe, a silna artyleria przeciwlotnicza marynarki szalonym ogniem wypełniała powietrze. Na morzu na redzie stał na kotwicy jaśniejący burtami krążownik Prinz Eugen i bił ciężkimi salwami, które nękały drogi dowozowe Rosjan; walczącej piechoty jednak ten ogień artylerii okrętowej prawie nie odciążał.
     
     
          Pomimo że 28 marca Hitler ogłosił Kępę Oksywską „twierdzą”, ze znajdującej się tam dogodnej części wybrzeża  niemieccy żołnierze byli stopniowo ewakuowani drogą morską na zachód.
     
     
          25 marca rozpoczęły się bezpośrednie walki o Gdynię. Grupy szturmowe 19. A, wspierane przez 3. KPanc Gw i polską 1. BPanc Gw, weszły w granice miasta. 28 marca sowiecko–polskie oddziały zdobyły port, kończąc tym samym walki o Gdynię. Resztki niemieckich obrońców przedostały się na Oksywie i Hel. W porcie Sowieci zdobyli 20 okrętów różnej wielkości, w tym osadzone na dnie okręty linowe Gneisenau (został zatopiony przez Niemców, by zablokować port) i Schlezwig-Holstein.
     
     
          26 marca Sowieci znaleźli się na przedmieściach Gdańska. W natarciu na miasto uczestniczyła  polska 1. BPanc im. Bohaterów Westerplatte. Jej udział w zdobywaniu Gdańska miał przede wszystkim cel propagandowy, gdyż polska jednostka wówczas posiadała zaledwie… 10 sprawnych czołgów T-34/76!.
     
     
          Szczególnie silny opór Niemcy stawiali w rejonie dworca, zakładów papierniczych i chemicznych, na Starówce i w całym Śródmieściu. Obronę Gdańska z dużą energią organizował dowódca 4. DPanc, gen. Clemens Betzel, który jednak zginął podczas inspekcji w rejonie Bramy Oliwnej. Po nim dowodzenie przejął dowódca 12. Dywizji Polowej Luftwaffe gen. Becker, który widząc beznadziejność dalszej obrony, nakazał stopniowe opuszczanie miasta.
     
     
          Dnia 28 marca o godz. 14:00 polscy czołgiści symbolicznie zatknęli biało-czerwoną flagę nad gmachem Dworu Artusa. 30 marca, nie mając już szans na ewakuację, resztki garnizonu skapitulowały. Nieliczna grupa niemieckich żołnierzy pozostała jeszcze na Westerplatte, Rosjanie zaplanowali nawet szturm na 7 kwietnia, jednak jeszcze 31 marca Niemcy poddali się. W porcie Sowieci zdobyli 45 łodzi podwodnych, których obawiali się zachodni alianci. 
     
     
          Niemcy wciąż utrzymywali Hel i Wyspę Sobieszewską, z których kontynuowali ewakuację cywilów. Do blokowania Półwyspu Helskiego  Rokossowski oddelegował całą 19. A. Ta jednak nie przejawiała większej aktywności, poprzestając na działaniach blokujących. Dopiero 10 maja oddziały oddziały niemieckie na Helu skapitulowały, do niewoli dostał się też dowódca 2. A gen. von Saucken, który nie skorzystał z danej mu przez adm. Dönitza możliwości ewakuacji. Stopniowo poddawały się pozostałe punkty oporu — obrońcy Mierzei Wiślanej skapitulowali dopiero 13 maja 1945 roku.
     
     
          1. AWP, posiadająca wyjściowo 75 600 żołnierzy, straciła między 1 marca a 4 kwietnia 1945 roku 8668 (2575 poległych i 6093 rannych) żołnierzy i oficerów. Procent strat bezpowrotnych (3,4%) był więc niższy niż w Armii Czerwonej.
     
     
          Pomorska operacja była pierwszą operacją, w której armia polska wykorzystana została jako pełnoprawny związek wojskowy (co prawda, nie na głównym kierunku natarcia). Po raz pierwszy użyto jej w kontekście bojowym, a nie propagandowym, jak w przypadku bitwy pod Lenino.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Leszczyński – Pomorze 1945
     
    H. Guderian - Wspomnienia żołnierza
     
    E. Kospath-Pawłowski - Wojsko Polskie na Wschodzie 1943–1945
     
    K. Rokossowski - Żołnierski obowiązek
     
    K. Sobczak  - Kierunek Bałtyk: wyzwolenie polskich Ziem Północnych 1944– 1945
     
    A. Sroga - Na drodze stał Kołobrzeg
     
    A. Zawilski - Polskie Fronty 1918–1945
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0
     

    Ludzie zapomnieli już o seklelach i przestali porównywać Mandalorianina do nich, stąd się wzięła pewna fala krytyki. Z drugiej strony rzeczy w Mandalorianinie dzieją się podobnie jak w Nowej Nadziei, Imperium Kontratakuje i Powrocie Jedi. Trzeba przestać wozić się na leczeniu traumy po abominacjach Kathleen Kennedy. Nie wiadomo jednak czym to leczenie zastąpić? Finał drugiego sezonu zaleczył tą traumę dość skutecznie, poprzez pojawienie się spektakularnego Luke Skywalkera. W sensie tym Mandalorian jest ofiarą swojego sukcesu, który był duży. Zakończył się właśnie trzeci sezon, który nie różni się niczym od dwóch poprzednich. Widzę, że okazał się zbyt trudny w odbiorze i wymaga pogłębionej, a zatem spoilerowej egzegezy.

    Jestem nieobiektywny krańcowo bo serial Mandalorian został skrojony pod moje, jakże wyrafinowane gusta. Jest to klasyczny serial utrzymany w stylu lat 80-tych i 90-tych ubiegłego stulecia. W tym Złotym Wieku seriale wyróżniały się sympatycznymi, „wyrazistymi, bohaterami, klarowną - co wcale nie znaczy - prostacką - fabułą, jasnymi widokami, dobrymi zakończeniami, w których jeśli ktoś już ginie - jak tu Gideon - to ma to istotne znaczenie, nie służy brutalizacji klimatu”[1]. Weźmy taką Drużynę A: w każdym odcinku dostawali zlecenie, zaczynali je realizować, łapali ich, wchodził plan B, jeszcze czasem wjeżdżała żandarmeria. I się to podobało. Ponieważ było tam dużo fanu to wyłapywanie różnych absurdów, dostarczało dodatkowego fanu. Prażą do siebie tam ogniem maszynowym i nikt nie ginie, zawsze wyciągną Mardoka z psychiatryka, itp. Tego było mnóstwo.

     

    Mandalorian jest podobnie serialem epizodycznym: główny wątek jest okazją do zwiedzania różnych miejsc i przeżywania ciekawych przygód. Nie jest to współczesny serial stanowiący rozwleczenie filmu na 10 odcinków, przez co są tu dłużyzny i nuda. Dlatego też mylne są analogie do gier, w tym RPG. Są tam jakieś sajdkłesty itp. Ale takie coś w serialach było już dużo wcześniej.

    Przyczyny mniejszej oglądalności można wyliczyć następująco:

    1. Fatalny marketing Disneja, wielu potencjalnych widzów nie wiedziało o emisji. The Boys Amazona obwieszało plakatami każdy przystanek a ci zrobili 6 murali w całym kraju. W TV reklamy były? Nie trzymają się też terminu emisji: co roku przed Bożym Narodzeniem. Emisja Xięgi Bobusia też wprowadziła zamęt.

    2. Wywalenie Cary Dunn.

     

    3. Zaakcentowanie Bo Katan, co wywołało reakcję publiki. Nie jest ona wbrew pozorom elementem wokistycznym, posiada tylko elementy wokizmu. Ale ludzie są rozdrażnieni. Podobnie się zaczęli rzucać o pryzmat na okładce płyty Dark Side of The Moon Pink Floyd: że tęcza ma tam 6 kolorów. Ale to 50 lat temu robili i nie o to chodzi. Naród jest przewrażliwiony i nie trzeba go drażnić.

    4. Czy Disnej nie zaczął psuć serialu dokładając swoje trzy grosze? Ponoć w 2 sezonie Grogu miał opuścić serial ale kazali go przywrócić, bo zabawki.

    5. Ludzie nie chcą zgodności z sekłelami, za którymi idzie ogólne dziadostwo Nowej Republiki, która jest zbędna.

    6. Jeden chce tego, drugi owego. Jeden chce cameo różnych postaci jak Wielki Admirał Thrawn, a drugi nie chce. Podnoszą głowę zwolennicy nudy fabularnej z Andora. Zwolennicy Kenobiego nie podnoszą.

     

    7 Mandalorianie są wierzący. [2]

    8. Ludzie powkręcali się w jakieś absurdalne oczekiwania i potem się dziwią, że nie ma.

    9. Nonszalancja kreatywna scenarzystów.

    10. Scenarzyści nie radzą sobie z zaawansowaną techniką, lepiej by to wyglądało jako fantasy.

     

    Dobra, pora teraz na część spoilerową, w której poruszę problematykę darcia łacha z sekłeli:

    Spoiler

    Mamy tu tradycyjne oplucie sekłeli:

    1. Taran Holdo: tu też mamy poświęcenie statku ale ono ma sens i nie jakieś paliwo. PILOT WYSKAKUJE!!!.

     

    2. Finałowa scena versus koniec Odrodzenia Skajłokera: fajne zakończenie, domek, żabki itp. versus absurdalna sceny samej Rey zakopującej miecze nie wiadomo po co na rodzinnej farmie Luka i przywłaszczającej sobie nazwisko Skywalker.

    3. Grogu nic sobie nie przywłaszcza tylko zostaje adoptowany i się teraz nazywa sir Din Grogu.

    4. Zbrojmistrzyni jako antyteza Holdo: Zbrojmistrzyni jest mądra a Holdo głupia.

    W 3 sezonie mamy trójkę głównych bohaterów: Grogu, Bo Katan i Din Djarin, czyli Mando. Głównym wątkiem jest jednoczenie Mandalorian i odzyskanie planety Mandalora. W skrócie: Bo Katan przechodzi przemianę i wyzbywa się egoizmu. Wcześniej pragnęła koryta, obecnie walczy o swój lud i jego dolę. Grogu rozwija swe zdolności. Obecnie jego główną mocą jest zdolność do neutralizowania negatywnych emocji, będących pożywką dla ciemnej strony. Potrafi godzić zwaśniony element szukający guza. Wyraźnie Szuka też towarzystwa i kompanów. Akcentem humorystycznym jest pasowanie go na rycerza. Tak – Grogu zostaje rycerzem.

     

    image

     

    Bo Katan jest postacią znaną fanom z kreskówek, tutaj widzimy jednak jej wyraźny rozwój. Wcześniej walczyła o koryto, po spotkaniu mitozaura walczy już o dobro Mandalorian, starając się ich zjednoczyć i odzyskać planetę. Wszystko szło tu w stronę miłości z Dinem, niestety nie ma tu związku na razie. Silna, dzielna, niezależna nie może mieć męża. Ale będzie następny sezon, możemy zatem żywić nadzieję.

    Mando pokazuje nam swe zdolności detektywistyczne, widzimy że potrafi docenić starania Bo Katan, widzimy że zjednoczeni pokonują Moffa Gideona u jego pomagierów. Złośliwi mawiają, że w finale mamy obraz normalnej rodziny: chłopak, dziewczyna, dziecko.

    Serial od ręki rozwiązuje różne problemy, zaprzątające łepetyny widzów: pogodzenie zdejmujących kaski z niezdejmującymi, rzekomy konflikt Bo Katan z Mando. Publika się nakręciła tym konfliktem a tu ni ma. I płacz. Własność Czarnego Miecza.

    Co do wykonania to estetyka wypada zadowalająco. Jasne plany są, jak jest ciemno to dlatego, że jest ciemno a nie dlatego, że oszczędzają na żarówkach. Widać natomiast ograniczenia użytej technologii, np. mało statystów. Ale nie siedzą cały czas na pustyni, tylko widzimy Coruscant.Mamy walki z potworami, mamy utarczki kosmiczno-powietrzne. Co do muzyki to muszę przesłuchać, bo niezapadła mi w pamięć.

    O poszczególnych odcinkach zrobię oddzielny wpis, bo są tego warte. Doceniam natomiast zakończenie bo jest zamknięte. W zasadzie serial można by zakończyć w tym momencie i będzie OK. Podobnie jak Orville, które chyba padło. Wy też doceńcie ten miły gest, szczególnie cenny w dobie mody na kancelowanie seriali między sezonami.

    image

     

    Może powinni serial skończyć na 2 sezonie? Bo – jak pisałem – publiczność się zmieniła. Albo dopracować go fabularnie? Kto pamięta jeszcze 1 odcinek 1 sezonu: tam mają drzwi które jak coś przecinają gościa na pół? Kto zamontuje takie mordercze drzwi? Nie wynaleźli jeszcze plandeki od Żuka i na mrozie jeżdzą TAXI cabrio. Kto normalny będzie jeździł taksówką -kabrioletem po mrozie? O absurdach fabularnych tamtych sezonów pisałem. Trzeci nie jest ani lepszy, ani gorszy. Publika jest za to rozpasana. Porównajcie sobie to wszystko do Odrodzenia Skajłokera, gdzie walka finałowa jest jednak słabsza. Ponoć tam Palpatine się sam wykończył, bo Rey tylko odbijała jego błyskawice. Tutaj zaś Moff Gideon został podsmażony w wybuchu, ergo nikt go nie zabił też. Nawet stosunkowo proste jego krętactwa przerastają horyzonta odbiorcy. Jak mówi, że go w zasadzie klonowanie nie interesuje to znaczy, że ma fioła na punkcie klonowania.

    Podsumowując: Trzeci sezon Mandalorianina jest super i dobrze się ogląda. Jest to moja opinia bo ja ją wyrażam.

    Przypisy:

    1. http://trek.pl/forum/topic/the-mandalorian/page/9/#post-253443

    2. https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1290162,porozmawiajmy-o-wierze-spoiler

    O Mando: https://www.filmweb.pl/serial/The+Mandalorian-2019-813197

    Twórcy: Jon Favreau, Dave Filoni i inni. Kathleen Kennedy NIE.

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    18 marca 1945 roku jednostki 1 armii WP zdobyły Kołobrzeg.
     
     
          Po okrążeniu i zlikwidowaniu kilku niemieckich ugrupowań, strefie działania prawego skrzydła 1. FB pozostała jeszcze jedno ognisko wojsk przeciwnika — przedmoście pod Szczecinem-Dąbiem i Gryfinem. Był to największy przyczółek wojsk niemieckich na wschodnim brzegu Odry, stanowiący swoisty nawis nad stojącymi naprzeciw Berlina sowieckimi armiami.
     
     
           Sowieckie natarcie rozpoczęło się 15 marca i po trzech dniach zaciekłych walk jednostkom sowieckim i polskim udało się dojść do Odry w rejonie miast Klucz, Radziszewo i Dalszewo i tym samym przeciąć zgrupowanie niemieckie na dwie części. Większa z nich znajdowała się w rejonie Szczecina i Dąbia, a znacznie mniejsza — w rejonie Gryfina. Tym razem Hitler zgodził się wydać rozkaz wycofania się Niemców z obu przyczółków. Ewakuacja została przeprowadzona 19–20 marca. 20 marca wojska sowieckie wkroczyły do Dąbia, a kilka godzin później do Gryfina. Szczecin pozostał w rękach niemieckich do 26 kwietnia
     
     
          Najważniejszym zadaniem postawionym przez Sowietów polskiej 1. AWP było zdobycie  Kołobrzegu, który, zgodnie z wolą Hitlera, 28 listopada 1944 roku mianowany został miastem–twierdzą. Powstał wtedy plan rozbudowy trzech pierścieni obrony wokół miasta, uwzględniający specyfikę położenia Kołobrzegu i istniejącej zabudowy. 26 stycznia powołany został sztab twierdzy, który w ciągu stycznia i lutego nadzorował realizację owego planu. W tym czasie udało się m.in. wykopać kilka kilometrów rowów przeciwczołgowych, które w połączeniu z naturalnymi przeszkodami: rzeką Parsętą, Kanałem Drzewnym (zwanym też rzeką Więceminką) i podmokłym, bagnistym terenem wokół miasta, czyniły je prawie niedostępnym dla czołgów.
     
     
         Teren wokół miasta sprzyjał obrońcom. Kołobrzeg otoczony był bowiem od północy morzem, od zachodu bagnistym parkiem, rzeką Parsętą (szerokość 45–50 m) i basenem portowym, od południa wezbranym wiosennymi wodami Kanałem Drzewnym (szerokość ok. 20 m), starymi fosami w rejonie Starego Miasta oraz tzw. Kanałem Miedzianym, od wschodu natomiast znów podmokłym parkiem. Ponadto miasto okalała szeroka na 600–1000 m podmokła dolina, pośrodku której znajdował się szeroki rów melioracyjny.
     
     
          W okresie wiosennych roztopów natarcie musiało koncentrować się wzdłuż nasypów dróg, bowiem dolina była niedostępna dla czołgów, a przekroczenie rowu wymagało środków przeprawowych.
     
     
          Do obrony przygotowano również trwałą zabudowę miasta, łącząc ją fortyfikacjami polowymi, a ulice barykadując. System obrony Kołobrzegu podzielony został na trzy sektory (I „Wschód”, II „Środek”, III „Zachód”) oraz trzy pierścienie. Pierścień zewnętrzny, o długości ok. 20 km, zbudowany został na skrajach przedmieść i składał się z umocnień typu polowego oraz umieszczonego 100–150 za nimi rowu przeciwczołgowego. Drugi pierścień przebiegał od fortu Kamienny Szaniec nad morzem, przez plac wyścigowy, parowozownię, następnie przez miasto do Kanału Drzewnego i wzdłuż jego brzegu. Osłaniający port trzeci pierścień biegł od rzeki Parsęty wzdłuż toru kolejowego, przez dworzec i opierał się o morze.
     
     
         Taktyka obrony komendanta miasta płk Fritza Fullriedego opierała się na grupach bojowych, które tworzyły kompanijne punkty oporu i batalionowe środki oporu. W ramach takiego ośrodka grupom po 10–15 żołnierzy przydzielano do obrony poszczególne domy. Grupy takie uzbrojone były w broń niezbędną do miejskich walk: pistolety maszynowe, 1–2 karabiny maszynowe, 1–2 moździerze, 1–2 działa i pancerzownice. Płk Fullriede duży nacisk położył na wsparcie artyleryjskie obrońców, sprowadzając do miasta działa artylerii nadbrzeżnej kalibru 280 mm oraz haubice 105 mm. Artyleria przeciwlotnicza 105 mm, 37 mm i 20 mm zgrupowana została pod komendą mjr. Schleiffa z zadaniem odpierania ataków zarówno z lądu, jak i z powietrza. Do systemu obrony artyleryjskiej mjr. Schleiffa włączone zostały przybyłe ze Świnoujścia niszczyciele flotylli „Narvik”. Okręty te uzbrojone były w 4 do 5 dział kalibru 150 mm oraz około 20 działek przeciwlotniczych kalibru 37 i 20 mm. Ponadto w rejonie Kołobrzegu operowały krążowniki Admiral Scheer i Lützow. Dodatkowo artyleria miejska wzmocniona została wzmocniona 16 stanowiskami ciężkich wyrzutni Nebelwerfer kalibru 280 mm. Ponadto załoga twierdzy miała do dyspozycji pociąg pancerny pod dowództwem kpt. Römiga.
     
     
          Ogromnym problemem dla komendanta stał się jednak napływ uchodźców, w wyniku którego liczba ludności miasta wzrosła o ok. 50 tys. (do ponad 85 tys.). Jednak do 17 marca drogą morska zdołano ewakuować aż 70 tyś. cywilów.
     
     
           W dowództwie 1 AWP  nie rozumiano, że Kołobrzeg jest silnie broniony i nie ma szans na zajęcie go z marszu. Do zdobycia miasta gen. Popławski wyznaczył 6. DP oraz 3. DP.  Ta pierwsza miała wprawdzie niezłe wsparcie artyleryjskie: 124 działa różnych kalibrów i 88 moździerzy, ale „ich ilość i rodzaj nie wystarczały jednak do zdobycia ufortyfikowanego miasta ani nie mogły zastąpić bardziej skutecznych w tym wypadku środków walki, jak bombowce, działa szturmowe czy miotacze ognia”.
     
     
          Pomimo tego dowódca 6 DP  płk. Szejpak rozpoczął natarcie 8 marca. Atak zakończył się klęską, a jedynym sukcesem było szeroko rozgłoszone przez organa propagandowe WP wyjście polskich jednostek nad Morze Bałtyckie. Pierwsi nad Bałtyk wyjść mieli plut. Kazimierz Grzejek oraz plut. Zygmunt Pączka z 16. pp. Ten pierwszy, wyraźnie wzruszony, krzyknął niezbyt propagandowo: „Zygmunt! Kur…! Morze!” .
     
     
          Zaniepokojony silnym oporem w pasie 6. DP, gen. Popławski po południu nakazał 3. DP uderzyć na miasto od strony wschodniej. Jednak jej dowódca płk Zajkowski do walk o miasto wyznaczył tylko 7. pp, wspierając go całością dostępnej artylerii. Także i ten atak został szybko odparty przez obrońców miasta.
     
     
          Po tych niepowodzeniach,  w nocy z 11 na 12 marca gen. Popławski wydał rozkaz o utworzeniu w każdym pułku oddziałów szturmowych, a w nich — grup szturmowych. W grupach takich oprócz piechoty znajdować mieli się też saperzy, chemicy oraz artyleria. Zmiany te przyniosły rezultaty i 12 marca Polacy przełamali zewnętrzny (trzeci) pierścień umocnień twierdzy.
     
     
          Jednocześnie dowództwo 1. FB zgodziło się na dalsze wzmocnienie sił oblegających Kołobrzeg. Gen. Popławski skierował do walk o miasto 4. DP, 4. pcz, 2. bmo oraz dwa pułki artylerii przeciwlotniczej.
     
     
          Na efekty wzmocnień nie trzeba było długo czekać. W dniach 13 i 14 marca Polacy opanowali najważniejsze punkty oporu na przednim skraju obrony i stworzyli przyczółki na drugiej linii niemieckiej obrony. 14 marca gen. Popławski nakazał przerwanie walk i przekazał poprzez zdobyczną niemiecką radiostację pułkownikowi Fullriede pięciopunktowe ultimatum, które zostało odrzucone.
     
     
         W kolejnych dniach walki coraz bardziej koncentrowały się na prawym brzegu Parsęty. W wąskich ulicach śródmieścia straciły na znaczeniu niektóre środki wsparcia, np. ciężkie czołgi, zyskały natomiast coraz chętniej używane przez Polaków zdobyczne pancerzownice. Polscy żołnierze powoli ale systematycznie zbliżali się do portu
     
     
          W toku ciężkich walk w dniach 16 i 17 marca Polacy całkowicie opanowali wewnętrzną strefę niemieckiej obrony (teren między drugim a trzecim pierścieniem). Niemcy zostali ściśnięci na niewielkim skrawku portu, ok. 3 km szerokości i 800 m głębokości. W nocy z 16 na 17 marca płk Fullriede „wbrew rozkazowi, aby poświęcić ostatniego człowieka dla stworzenia kołobrzeskiego mitu, powziął decyzję, aby zakończyć walkę, która straciła już swój sens” .
     
     
          W ciągu tej i następnej nocy stojące na kołobrzeskiej redzie statki zabrały ok. 7500 żołnierzy. W momencie kapitulacji miasta 18 marca 1945 roku Polacy schwytali w porcie zaledwie ok. 400 niemieckich żołnierzy.
     
     
          Tak ostatnie godziny walki o miasto wspominał ppor. Mieczysław Opaliński z 23. pal (6. DP): „[…] Wszystkie baterie 23. pułku artylerii lekkiej zostały skierowane do strzelania na wprost. Mimo silnego ognia artylerii okrętowej i moździerzy nieprzyjaciela skierowanego do nacierającej piechoty i w różne punkty zajętych rejonów miasta szturmujemy silnie bronione pozycje hitlerowców. Pod wieczór (17 marca) z trudem przedzieramy się przez zgliszcza i zagruzowane ulice, omijając szereg barykad. Szalejące pożary rozjaśniają zapadłe już ciemności nocy. Wszędzie roznosi się swąd spalenizny […]. […] Zaczyna świtać, cichną odgłosy walki, wokół spokój. Wkrótce nadchodzi dowódca baterii, por. Nikołaj Bobrikow. Oświadcza, że nie ma już Niemców. Chłopcy zadowoleni tą tak nagłą i radosną wiadomością szybko porządkują działa i już spieszymy nad brzeg morza” .
     
     
         Po opanowaniu miasta odbyły się symboliczne uroczystości, m.in. ceremonia zaślubin Polski z morze oraz uroczysta msza święta.
     
     
          W walkach o Kołobrzeg Niemcy stracili ok. 9000 żołnierzy, przy czym 5000 z nich to polegli i ranni, 4000 dostało się do niewoli. 1. AWP również poniosła duże straty — 3807 ludzi, w tym 1013 poległo, 2552 zostało rannych, a 142 uznano za zaginionych. Sowieci stracili 420 (liczba pochowanych przy miejskim cmentarzu).
     
     
          Płk Fullriede wraz z niedobitkami garnizonu dopłynął do Świnoujścia, gdzie został przywitany przez oddziały 3. APanc z pełnymi honorami. Niebawem stawił się u Hitlera, który nagrodził go Liśćmi Dębowymi do Krzyża Rycerskiego. Po wojnie generał Fullriede skazany zostanie na dwanaście lat więzienia za zbrodnie wojenne.
     
     
          Bitwa o Kołobrzeg, pomimo licznych błędów w dowodzeniu, stała się pierwszym znaczącym zwycięstwem operacyjnym WP, największą obok powstania warszawskiego, bitwą uliczną stoczoną przez jednostki polskie podczas drugiej wojny światowej. Zdobycie tej bazy morskiej dało flocie sowieckiej bazę daleko wysuniętą na zachód (to z niej wyruszył w maju desant na Bornholm).
     
     
          W dowód uznania sowieckim zwyczajem kilkunastu polskim jednostkom nadano tytuły „kołobrzeskich”. Znamienny jest fakt, że przez pomyłkę tytuł ten otrzymał także 5. pp z 2. DP, który z bitwą o Kołobrzeg nie miał nic wspólnego. Jednak, jako że nazwy takie przydzielał sam Stalin, nikt nie odważył się ich zmienić.
     
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Oddziały polskie skierowane zostały na Pomorze w końcu stycznia 1945 roku.
     
     
          Obroną Powiśla, Pomorza Gdańskiego i Zachodniego zająć się miało nowo utworzone zgrupowanie strategiczno-operacyjne: Grupa Armii „Wisła”, licząca ponad 500 tysięcy niemieckich żołnierzy.
     
     
         Jak słusznie zauważył E. Kospath-Pawłowski, poza 1. AWP, która osiągnęła Bydgoszcz - cel swojego marszu, 28 stycznia, pozostałe związki przemieszczały się bardzo powoli. Rekordzistą był 1. KPanc, który wyruszając z Chełma 7 lutego, dotarł do Myśliborza dopiero 19 marca. Główną przyczyną tego powolnego marszu był to, iż  wojsko operacyjne wykorzystano do demonstracji siły nowej władzy wobec mieszkańców centralnych i zachodnich ziem Polski. Stąd dywizje i brygady przegrupowały się szeroką ławą prawie przez wszystkie większe miasta centralnej Polski”. W każdym pułku zorganizowano trzy batalionowe grupy propagandowe i jedną pułkową, które idąc przed pozostałymi oddziałami organizowały polityczne wiece i spotkania.
     
     
          Tymczasem oddziały sowieckiego 1 Frontu Białoruskiego na odcinku Trzcianka–Dobiegniew przełamały umocnienia Wału Pomorskiego. „Zrozumiałem, że chcąc zapewnić pomyślny przebieg marszu, - wspominał gen. Popławski – dca 1 AWP -  należało najpierw zdobyć Podgaje, Jastrowie i Ptuszę. Te silne umocnione punkty znajdowały się na wzgórzach i broniły podejść do pasa przesłaniania. Szybko dojrzewała decyzja. Należało uderzyć z marszu, zepchnąć niemiecką osłonę i otworzyć drogę do głównego pasa ochrony Wału Pomorskiego. Wyjście na rubież Sypniewo, Szwecja dawało możliwość przełamania głównej pozycji Wału Pomorskiego. Decydowała szybkość. Powolność była na rękę tylko wrogowi”.
     
     
         Pierwsze natarcia Polaków zakończyły się porażką, dopiero zaskakujący atak żołnierzy 10. pp na tyły pozycji niemieckich doprowadził do zdobycia Jastkowa, a następnie Podgajów.
     
     
         Maszerujące na Wał Pomorski oddziały 6. DP wyzwoliły znajdujący się pod Kłominem duży obóz jeniecki (Offlag II D Gross Born), w którym przetrzymywano m.in. prokomunistycznego pisarza i publicystę Leona Kruczkowskiego oraz zdolnego sztabowca ppłk Stefana Mossora.
     
     
          2 lutego 12. pp z 4. DP dotarł do przesmyku między jeziorami Smolne i Łubianka. Gen. Kieniewicz wspominał, iż „Zwiad doniósł o silnych umocnieniach w bezpośredniej bliskości wroga. Zaskoczyło nas to nieco, ponieważ mapy sztabowe żadnych pasów obrony w tych okolicach nie przewidywały. Udałem się osobiście na zwiad i stwierdziłem, że cała linia jezior, jaką mieliśmy przed sobą, jest nadzwyczaj silnie ufortyfikowana. Przez lornety polowe widać było bunkry betonowe, umocnione linie okopów, silne gniazda ogniowe, lufy armat. Szczególnie silnie umocnione były przejścia między jeziorami, chociaż i wewnętrzne brzegi jezior zamienione zostały również w fortece”.
     
     
         Gen. Popławski podjął decyzję o przełamaniu obrony niemieckiej z marszu. Zamierzał rozwinąć działania armii w całym jej pasie, główny wysiłek koncentrując na przełamaniu obrony nieprzyjaciela na odcinku Nadarzyce–północny skraj jeziora Dobre siłami 4. i 6. DP, a następnie wyjść na szosę Wałcz–Czaplinek.
     
     
         7 lutego 1945 roku 6. DP, ponosząc duże straty, zdołała zająć Nadarzyce, przełamując linię Wału Pomorskiego na południe od tej wsi. W toku walk zginęła m.in. chor. Irena Kruszewska, której śmierć stała się jednym z peerelowskich symboli bohaterstwa kobiet walczących w regularnych rpkomunistycznych jednostkach. Na froncie wschodnim w regularnych siłach zbrojnych służyło blisko 8 tys. Polek, spośród których poległo ok. 100.
     
     
         Po opanowaniu 11 lutego Wałcza, w ciągu następnych paru dni 1. AWP poszerzyła wyłom w Wale Pomorskim, powiększając jego głębokość do 30 km.
     
     
         Tymczasem szybkie tempo sowieckiego natarcia sprawiło, iż  czołówki 1. i 2. Frontów Białoruskich za bardzo oddaliły się od siebie. Sytuację wykorzystali Niemcy, przystępując 16 lutego do realizacji operacji „Sonnenwende” (niem. „wschód słońca”). Niemiecka kontrofensywa zastała Rosjan w trakcie przegrupowania. Choć po początkowych sukcesach  niemiecka operacja rychło straciła impet, ale zmusiła marsz. Żukowa do przejścia 20 lutego całym frontem do obrony, tym samym ostatecznie przekreślając projekty zdobycia Berlina jeszcze w lutym.
     
     
         Jednocześnie Moskwa uznała, iż przed uderzeniem na Berlin najpierw oczyścić należy Pomorze Zachodnie. Oprócz konieczności zabezpieczenia północnego skrzydła przed niemieckimi kontratakami nie bez znaczenia była także konieczność likwidacja baz Kriegsmarine.
     
     
         1. Front Białoruski miał wykonać główne na Białogard i Kołobrzeg. Z kolei 2. Front Białoruski główne uderzenie wykonać miał w kierunku na Koszalin. Natomiast 3. Front Białoruski dostał rozkaz jak najszybszego wysunięcia lewego skrzydła na wybrzeże Zatoki Gdańskiej, na wschód od Wisły, by uniemożliwić Niemcom ewentualne wycofanie się na Mierzeję Wiślaną.
     
     
         Jednostki 2. Frontu Białoruskiego Rokossowskiego atak rozpoczęły 24 lutego przełamując niemiecką obronę i zajmując trzeciego dnia operacji Szczecinek. Zdobycie 3 marca  Miastka oznaczało nie tylko fiasko niemieckich planów kontrataku na tyły sowieckiego zgrupowania uderzeniowego, ale przede wszystkim ostateczne przełamanie Wału Pomorskiego i uzyskanie przez Sowietów dogodnej pozycji do marszu na Bałtyk.
     
     
         Upadek 5 marca Koszalina oznaczał, iż zgrupowanie pomorskie Niemców zostało rozdzielone na dwie części. Ze sztabu 2. A wciąż docierały już tylko pełne goryczy raporty: „Porzuciliście nas w potrzasku. Nie mieliście nawet tyle odwagi ani poczucia odpowiedzialności, żeby oszczędzić nam tego przykrego losu, chociaż pomagając nam, robilibyście to dla własnej korzyści”.
     
     
         Jakby tego było mało, 1 marca 1945 roku do ataku ruszył 1. Front Białoruski szybko przełamał niemiecką linię obrony, zdobywając 4 marca Stargard Szczeciński, a następnego dnia  Kamień Pomorski. W tym samym czasie oddziały 1. APanc Gw osiągnęły Bałtyk na zachód od Kołobrzegu.
     
     
         W ofensywie 1 Frontu Białoruskiego uczestniczyły oddziały 1 Armii Wojska Polskiego, dowodzone przez sowieckiego generała Popławskiego. Pomimo znacznej przewagi nad Niemcami „1 Armia WP w operacji pomorskiej występowała tylko z ograniczonymi środkami wzmocnienia. Nie działały na jej rzecz żadne siły frontowe. Stąd nasycenie środkami walki było średnio niższe o połowę niż w armiach sowieckich nacierających w operacji pomorskiej i wynosiło 4 bataliony oraz 110 dział i 12,5 wozu pancernego na 1 km odcinka przełamania”.
     
     
           Po porażce pierwszego dnia natarcia,  następnego dnia przełamano niemiecką linię obrony dzięki dzięki brawurowej szarży 1. SBK, jednej z ostatnich bojowych szarż polskiej kawalerii w historii. „Nieprzyjaciel stawiał nadal zacięty opór. – wspominał S. Arkuszewski - Czołgi i piechota z trudem posuwały się do przodu, ponosząc duże straty. Już trzy polskie czołgi dymiły przed zabudowaniami Borujska. Dalsze losy natarcia zaczynały być problematyczne. Wówczas dowódca armii zdecydował się rzucić do ataku grupę konną […]. Na skraju lasu szybko formuje się linia szwadronów. Błysnęły szable i grupa galopem ruszyła do szarży. Na czele cwałował porucznik Starak, oficer wyróżniający się doświadczeniem i odwagą, oraz kilku wiarusów. Nieznacznie za nimi, szerokim wachlarzem, połączone szwadrony. Było to zapierające dech widowisko. Konie mknęły w szalonym biegu, pokonując w paru minutach przeszło dwukilometrową, pełną różnych przeszkód, przestrzeń do wsi. Okrzyki „hura!” przebijały się wśród ryku silników, wybuchów pocisków i nieustannego terkotu karabinów maszynowych. Przed samym Borujskiem szwadrony kawalerii minęły czołgi […]. Szwadrony przebijały się przez przeszkody, rąbiąc i tratując zagradzających im drogę Niemców. Zaskoczeni i zdezorientowani tym niebywałym i błyskawicznym atakiem, nie zdążyli w pierwszej chwili zorganizować oporu. Wkrótce jednak otworzyli silny ogień. Było już jednak za późno. Wysunięte placówki nie wytrzymały nerwowo. Porzucając stanowiska, usiłowały chronić się pomiędzy zabudowaniami. Zdecydowała szybkość i brawura ułanów. I chociaż kilku z nich padło, pozostali byli już w zagajniku, tuż przed wsią. Na zagajnik posypał się grad pocisków, ale ułani, już częściowo spieszeni, atakowali w tym momencie zabudowania Borujska, od których dzieliło ich 100 do 200 metrów. 2 pluton na czele z podporucznikiem Józefem Ziętkiem, z dwoma cekaemistami, uderzył w kierunku kościoła. Inny pluton, z plutonem cekaemów i działami 76 mm, zaatakował wschodni skraj wsi, postępując wzdłuż drogi. Wkrótce dołączyły czołgi. Kiedy ułani dopadli zabudowań wsi i rozpoczęli walkę wręcz, na pomoc ruszyła im piechota”.
     
     
          Paradoksalnie słabe postępy 1. AWP stworzyły możliwość otoczenia i likwidacji broniących się przed jej frontem X Korpusu Pancernego  SS gen. von Krappego. Ten kawaler krzyża rycerskiego był zażenowany brakiem profesjonalizmu u swoich przełożonych — będąc już w niewoli, miał stwierdzić, nawiązując do Himmlera, że wojna jest sprawą zbyt poważną, żeby można było powierzać nieukom dowodzenie armiami”. W czasie likwidacji okrążonego zgrupowania stracili 700 zabitych i 6000 wziętych do niewoli. Polskie oddziały zdobyły cały sprzęt okrążonych jednostek, m.in. 277 dział, 126 moździerzy, 25 czołgów i samochodów pancernych oraz 850 samochodów.
     
     
          Podobny los spotkał francuskich ochotników z 33. DGren SS „Charlemagne”, która została otoczona i rozbita przez Sowietów, a jej dowódca gen. Edgar Puaud poległ 5 marca 1945 roku.
     
     
    CDN.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0

    Jak informowała Wirtualna Polska - Na liście importerów zboża z Ukrainy znajduje się Spółka Mizgier Tomasz i Synowie, prowadząca fermy drobiu, ściągała z Ukrainy kukurydzę i pszenżyto. Przedstawiciele firmy potwierdzili, że kupują zboże z Ukrainy. Przekazali nam też, że przeładunku zboża z wagonów kolejowych na samochody dokonano w firmie Elewarr, na bocznicy kolejowej w oddziale Gądki... Elewarr to spółka kontrolowana przez państwo. Od jakiegoś czasu wśród rolników krążyły plotki, że kupuje ona ukraińskie zboże. W ostatnich dniach firma wydała oświadczenie, że "nie prowadziła, nie prowadzi i nie zamierza prowadzić skupu ani obrotu importowanych zbóż i rzepaku, m.in. z Ukrainy oraz nie wynajmuje powierzchni magazynowej w celu przechowywania zboża ukraińskiego".  Gdy zapytaliśmy o przeładunek ukraińskiego zboża, Michał Kotowski, dyrektor oddziału Elewarru w Gądkach (a także niedoszły radny PiS w Kaliszu, współpracownik posła tej partii - Jana Dziedziczaka), przyznał że spółka świadczy takie usługi, na zasadach komercyjnych. "Co w tym złego? Czy to jest niezgodne z prawem?" - pytał Kotkowski. Oczywiście nie jest to niezgodne z prawem. Po oświadczeniach spółki w sprawie ukraińskiego zboża może być jednak pewnym zaskoczeniem.

    W tym miejscu nie sposób nie zadac pytania, skoro nie było importu, a tylko świadczenie usługi komercyjnej przeładunkowej dla polskiej firmy, a działalność taka jest zgodna z prawem, to dlaczego ma to być jakieś zaskoczenie i w czym ma to być naganne? Czy takie same zainteresowanie wp.pl budziło np. że zboże transportowane jest koleją (czyli torami PKP PLK, i prawdopodobnie wagonami PKP), że następuje przeładunek z LHSu na zwykły pociąg (firma przeładunkowa tez ma się tłumaczyć), a towar przewożony jest samochodami fimy transportowej (właściciel firmy tejże firmy też ma się tłumaczyć?). Dośliszmy do absurdu, w którym zwykła komercyjna działalność, zgodna z prawem, jest publicznie napiętowana.

    Elewarr zareagował na twierdzenia Wirtualnej Polski. Informujemy, że w ramach dodatkowych usług komercyjnych, na podstawie umów zawieranych z rolnikami oraz innymi polskimi kontrahentami, Spółka świadczy usługi, np. wykonywanie analiz laboratoryjnych, usługowe ważenie transportu samochodowego i kolejowego, kolejowe usługi manewrowe czy usługowy przeładunek towaru zbóż i rzepaku w ramach składów kolejowych. W przypadku tego rodzaju usług Spółka nie dysponuje wiedzą handlową o miejscu pochodzenia towaru obcego co do którego nie ma żadnych praw oraz w konsekwencji Spółka nie ma żadnych podstaw prawnych do żądania informacji o pochodzeniu czy przeznaczeniu towaru, który nie jest przedmiotem obrotu dla Spółki. Spółka nie ma także podstaw faktycznych do odmowy świadczenia dodatkowych usług dla podmiotów, z którymi utrzymuje wieloletnie, stałe kontakty handlowe. Elewarr sp. z o.o. informuje, że nie prowadziła, nie prowadzi i nie zamierza prowadzić skupu ani obrotu importowanych zbóż i rzepaku, m.in. z Ukrainy oraz nie wynajmuje powierzchni magazynowej w celu przechowywania zboża ukraińskiego. Spółka swoją ofertę skupową zbóż (w tym kukurydzy) i rzepaku kieruje wyłącznie do polskich producentów rolnych, którzy pod rygorem odpowiedzialności prawnej składają oświadczenie o pochodzeniu towaru z ich gospodarstwa. Taki stan faktyczny wpisuje się w aktualną politykę skupową towaru Spółki obowiązującą od 2019r. Spółka wielokrotnie od 2022r. informowała m.in. na swojej stronie internetowej, w mediach społecznościowych i wypowiedziach medialnych, że nie prowadziła i nie prowadzi skupu zboża importowanego. Dementujemy wszelkie informacje, które dotyczą rzekomego skupowania przez Spółkę zbóż ukraińskich (w tym kukurydzy) i rzepaku ukraińskiego czy posiadania takiego towaru w naszych magazynach. Publiczne przekazywanie tego rodzaju kłamliwych informacji o rzekomym skupowaniu i przechowywaniu importowanego zboża i rzepaku, stanowi nadużycie, które może spotkać się z odpowiednią reakcją prawną - czytamy w komunikacie spółki.

    Elewarr sp. z o.o. informuje, że nie prowadziła, nie prowadzi i nie zamierza prowadzić skupu ani obrotu importowanych zbóż i rzepaku, m.in. z Ukrainy oraz nie wynajmuje powierzchni magazynowej w celu przechowywania zboża ukraińskiego. I to powinno zamknąć całą sprawę.

    5
    5 (1)

Strony