blogi

  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Szybkie, niemal amerykańskie tempo budowy Gdyni, odbyło się kosztem bezwładnej niekiedy zabudowy miasta.
     
     
           Koncepcja reprezentacyjnego centrum Gdyni została porzucona wkrótce po uchwaleniu planu. Z zabudowy placu dworcowego powstała tylko siedziba Państwowego Banku Rolnego projektu Mariana Lalewicza, na miejscu placu Nadmorskiego zbudowano kameralną Kolonię Rybacką, a kwartały na północ od planowanej alei Wolności wchłonął port.  Kiedy wystąpiła potrzeba szybkiej rozbudowy nabrzeży do załadunku węgla, zaczęto je budować na terenie, który urbaniści rezerwowali pod reprezentacyjną dzielnicę nadmorską. Dodatkowo port odciął się od miasta 250-metrowym pasem bocznic kolejowych, a potem betonowym murem. „Nie miasto nie liczyło się z portem, lecz port odwrócił się od niego”  – pisał autor pogwałconego planu.
     
     
           Ostatecznie śladem alei Wolności pobiegła węższa i mniej reprezentacyjna ulica Mościckich (dziś: Wójta Radtkego), a Śródmieście przesunęło się na południe. Rolę najbardziej reprezentacyjnej alei przyjęła Kuracyjna/10 Lutego. Jej zakończenie było efektowne – molo, lecz perspektywę w drugą stronę zamykał nie monumentalny dworzec, tylko nasyp kolejowy i szczytowa ściana zwalistej kamienicy z kolejarskimi mieszkaniami.
     
     
           PKP też stworzyło w mieście udzielne księstwo. Projekt węzła kolejowego ukończono dopiero w czerwcu 1930 roku, wykrzywiając niektóre założenia planu urbanistycznego. „Z trzech elementów, tworzących kompleks Gdyni – portu, kolei i miasta, każdy jest ścieśniony i żaden nie ma możliwości rozwoju – pisał Edgar Norwerth.
     
     
          Swoje enklawy i strefy wpływów tworzyło też wojsko, któremu nie podobał się na przykład zamiar budowy robotniczych osiedli na Oksywiu, w sąsiedztwie portu wojennego i koszar marynarki.
     
     
         W Śródmieściu urbanistom udało się zapanować nad zasadniczą siecią ulic, ale nie mieli już wpływu na kolejność zabudowywania działek. Władze miejskie bezradnie patrzyły, jak wytyczanie ulic czy uzbrajanie terenów, paradoksalnie, paraliżowało rozwój zabudowy. Podniesienie standardu sprawiało bowiem, że działki drożały i zniechęcały inwestorów, którzy woleli pobudować się na tańszej, choć gorzej skomunikowanej parceli.
     
     
          Przez spekulacyjny bałagan nowe kamienice długo nie tworzyły zwartej zabudowy, tylko stały pojedynczo i czekały na towarzystwo. Na przykład pierwszym dziełem architekta Włodzimierza Prochaski, który przybył do Gdyni w 1927 roku z Warszawy, była kamienica Grażyna przy ulicy Świętojańskiej. Uważa się ją za jedną z pierwszych funkcjonalistycznych kamienic w nowym mieście.  Kamienica długo nie miała żadnych sąsiadek, linia zabudowy Świętojańskiej była dopiero kreską na planie urbanistycznym, a ulica – piaszczystym traktem.
     
     
         „Usiadłem na miedzy – wspominał Prochaska pierwszy dzień pracy. – Wokół panował całkowity spokój. W zbożu migotały bławaty i maki, a poranną ciszę wypełniało bzykanie świerszczy i trzmieli. Ze stacji dochodziły odgłosy kolei, a z dalekiego portu zgrzyt jakichś mechanizmów i niskie buczenie holowników. Wokół żadnych domów, nie licząc jedynego, małego drewnianego, rażącego jasną barwą świeżego drewna i łaskoczącego miłym zapachem żywicy. Zresztą w tym domku później zamieszkałem” .
     
     
          Na dalszym odcinku Świętojańskiej, obok gmachu Komisariatu Rządu (dzisiejszego ratusza), jeszcze w 1937 roku widziano jak „stary Kaszuba zasiewa swe pole, aby na jesieni zebrać plon i nie płacić podatków od placów niezabudowanych” .
     
     
          Dziesięć lat po przyznaniu Gdyni praw miejskich architekt Stanisław Karol Dąbrowski porównywał ją „do ubrania w czasie tzw. »pierwszej przymiarki«. Niby już coś jest, lecz brak rękawów, kołnierza i guzików. Wszędzie jakieś nitki. Tu coś trzeba podciąć, tam popuścić. Jednym słowem twór in statu nascendi. Mgławica, z której wyłania się wszechświat i przybiera formy zorganizowane” .
     
     
          Niedługo później warszawski pisarz Zbigniew Uniłowski porównał miasto do niesfornej nastolatki: „Jak podlotek, który przed pierwszą randką źle maluje usta, tak Gdynia wzrusza swoim nieporadnym flirtem z uwodzicielskiem doświadczeniem morza”. Martwił się tylko, czy społeczeństwu starczy „charakteru, aby połączyć samotne budynki, wytyczyć ulice, wykrztusić drewniane rudery, trawę i piaski pokryć asfaltem, przystroić miasto w klomby, umyć i uczesać i dopiero zaprowadzić na pierwszy bal” .
     
     
          Gdynia, jak Ameryka, była młoda i szybka, a resztki starego porządku – jak domek Heblów, pruska stacyjka czy nawet „dąb Napoleona” – skazane były na rozjechanie przez modernizacyjny walec. Gdynia, jak Ameryka, zarażała energią. Domy jeszcze przez jakiś czas nie były tu wystarczająco wysokie, by sens miało wyposażanie ich – jak w Ameryce – w  windy. Drapaczem chmur nazywano na początku lat trzydziestych czteropiętrową kamienicę z narożnym belwederkiem i wysokim parterem, wymurowaną z cegły i z drewnianymi stropami. Zbudowała ją przy placu Kaszubskim, na rogu Portowej i Jana z Kolna, miejscowa rodzina rybacka, Elżbieta i Jakub Scheibe, według projektu Wiktora Lorenza . Skojarzenie z amerykańskim wieżowcem było o tyle uzasadnione, że nie tylko górowała nad wiejską jeszcze zabudową, ale i że Scheibe dorobił się na emigracji za oceanem..
     
     
           Gdynia miała też swoją Statuę Wolności, która witała osoby dojeżdżające do miasta pociągiem. Trzyipółmetrową miniaturę nowojorskiego pomnika ustawił około 1930 roku na dachu swojej kamienicy na rogu Starowiejskiej i Podjazdowej (dzisiejsza Dworcowa) inny Polak z Ameryki - Antoni Jaworowicz .
     
     
          Lokalni działacze chcieli widzieć w Gdyni miejsce wielkiej socjologicznej operacji. Tutaj Polacy mieli porzucać osiadłą kulturę ziemiańsko-chłopską na rzecz dynamicznej, morskiej. Wileński żubr, galicyjski centuś, mazowiecki hreczkosiej mieli się tu zamienić w człowieka rzutkiego, otwartego, pozbawionego kompleksów, który zrobi dobry interes ze starymi kolonialnymi potęgami.
     
     
           W 1933 roku, podczas otwarcia Dworca Morskiego w Gdyni, minister przemysłu i handlu Ferdynand Zarzycki, mówił: „Chodzi nam o to, aby Gdynia nie stała się wyłącznie miastem urzędników czy robotników. Gdynia musi się stać typowem miastem handlu morskiego i zamorskiego. Tu powstaną pokolenia solidnych, bogatych kupców polskich, którzy będą umieli rozprowadzić towary wielkiego polskiego zaplecza po portach i państwach całej kuli ziemskiej” .
     
     
           Większość gdynian przybyła z dawnego zaboru pruskiego, w którym Polacy od dawna potrafili się świetnie organizować. Według spisu z 1935 roku wywodziło się stamtąd aż 61% gdyńskiej ludności, podczas gdy z dawnego zaboru rosyjskiego – 31%, a tylko 8% z odległej Galicji.
     
     
          Niezależnie jednak, z którego zaboru wywodzili się nowi gdynianie, większość przybyła z głębi lądu.  Dopiero musieli się nauczyć „uprawiać” morze, tak jak od wieków uprawiali ziemię.
     
     
           Gdynia była jak wieża Babel, która rosła mimo pomieszania języków. W miejskich  biurach i kawiarniach można było  spotkać duńskich, szwedzkich i belgijskich ekspertów – inżynierów i menedżerów pracujących przy budowie portu. Jeszcze więcej różnych języków można było usłyszeć .w okolicy portu, gdzie  regularnie wybuchały awantury po włosku, po łotewsku czy po fińsku (i z użyciem fińskich noży) . Egzotyczne wrażenia obiecywały już same nazwy tamtejszych spelunek: Rio, Carioca, Colombina, Blue Bird, Bombay . „Chcesz zwiedzić typowy lokal portowy, wstąp do restauracji Union. Poznasz marynarzy: Murzynów, Abisyńczyków, Chińczyków, Japończyków i innych wilków morskich z całego świata” – kusiła właścicielka knajpy, Maria Lasskowa .
     
     
          Na przybyszach z głębi Polski Gdynia robiła wrażenie tak światowej, że aż niepolskiej. Nie tylko dzięki spotkaniom z obcokrajowcami czy zapachowi cytrusów sprzedawanych na ulicy, lecz i dzięki swojej zaraźliwej, „amerykańskiej” energii. Sobański twierdził, że nie ma ona „wspólnych cech z innemi miastami Rzeczypospolitej”, że jest wręcz „miastem nie-słowiańskiem, gdyż na słowiański smętek i chandrę nie ma tu ani miejsca, ani czasu. Nie ma też miejsca na ten imponujący korowód czołowych wad Polaków, jakiemi są pesymizm, defetyzm, ponurość, podejrzliwość, fałsz i obłuda, nieproduktywność oraz bezpodstawna zgorzkniałość. Tutaj gros roboty zawdzięcza się pracy rąk ludzi prostych lub tym inteligentom, których uszlachetnił stały kontakt z wysiłkiem mięśni, a mianowicie inżynierom i architektom” .
     
     
            Codzienne oblicze Gdyni tworzyli jednak prawie wyłącznie Polki i Polacy, przedstawicieli mniejszości narodowych było w mieście bardzo niewielu. 
     
     
           Miasto odcinało się jasnymi tynkami od dominującej w regionie, a kojarzonej z Niemcami ceglanej architektury. W ten sposób Gdynia zdobyła sobie przydomek „białej”. Na elewacjach rzadko stosowano wprawdzie czystą biel, raczej szarość, krem, blady róż, pastelową zieleń.  Na monochromatycznych zdjęciach wszystkie jasne, pastelowe tynki, dodatkowo rozświetlone słońcem, sprowadzały się jednak do bieli. Białe wydawały się też z daleka. „Miasto rzucone między błękit morza i zieleń wzgórz, jaśniało bielą, niczym jakaś śródziemnomorska osada” – wspominał inżynier Stanisław Huckel.
     
     
           Większość gdyńskich budynków, choć prosta architektonicznie, była jednocześnie funkcjonalna.  Gdyńska kamienica zwykle miała wejście i klatkę schodową pośrodku, co narzucało symetrię rzutu i kompozycji okien. W domach wyższych niż cztery piętra lokalne przepisy nakazywały instalować windę. To z kolei powodowało konieczność ulokowania na dachu nadbudówki z maszynownią. W mieszkaniach mających powyżej jednej izby wymagano własnej łazienki.  Wejścia kuchenne i osobne klatki schodowe dla służby zdarzały się rzadko, a każdy lokator miał klucz do wejścia, dzięki czemu „nie zjawiła się przykra instytucja dozorców domowych, ściągających haracz za wejście do mieszkania”.
     
     
          Gdynia stała się przykładem skoku modernizacyjnego II Rzeczypospolitej.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
    G. Piątek – Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939
     
    E. Obertyński - Gawędy o starej Gdyni
     
    M. Sołtysik -  Gdynia. Miasto dwudziestolecia międzywojennego. Urbanistyka i architektura
     
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Szykujcie się na performęs następujący:

    Jakaś dziunia zgłosi na Policję że minister Wąsik ją bije i musiała uciekać z domu, który zamieszkuje z nim. Jeszcze se śliwę zrobi na czole. Przybyły patrol będzie musiał wywalić Wąsika z domu bo nie może nie wywalić skoro jest śliwa na czole. Przy czym nie ma znaczenia fakt, że ona tam nie mieszkała. Policja tego nie sprawdza. Wąsik nie będzie mógł nic zabrać z mieszkania, żadnych rzeczy. Dodatkowo ponieważ jest śliwa to nie będzie mógł wrócić do domu i dostanie przepadek domu. A dziunię wpuszczą do jego domu i se tam będzie balować i imprezować.

     

    image

    Jeszcze jak wprowadzą domniemanie winy to Wąsika wsadzą, bo nie udowodni że nie zgwałcił. Dlatego jest stosowane domniemanie niewinności bo co do zasady niewinności nie da się dowieść. Szczególnie gwałtu się nie da, bo jak? Śpisz sobie w domu, potwierdzić to mogą domownicy tylko, a więc rodzina. Niewiarygodna. Więc nie masz alibi i udowodnij że czegoś tam nie zrobiłeś 5 lat temu.

    image

    *

     

    Za czasów premiera Millera była akcja taka: oprychy domeldowywały się jakimś babciom do domu, po czym wzywały Policję aby ich wprowadziła do lokali babcinych, bo mają prawo w nich mieszkać. No i gitara i wszystko zgodne z przepisami. No to dwóch jakiś pismaków się domeldowało do mieszkania premiera Millera. I tu się okazało, że skutecznie można działać i zapobiegać takim nadużyciom. Chyba nawet wyrok dostali. Ugodziło to jednak w imidż premiera Millera, że sami se interpretują przepisy inaczej, niż wobec zwykłego elektoratu. Podobnie będzie przy okazji Wąsika, czy nawet Ziobry, czy Morawieckiego. Czy tam Kaczyńskiego. Sztab wyborczy PiS już powinien szukać rozwiązań minimalizujących straty wizerunkowe. Ale oni tego nie ogarniają, jako formacja cechują się bowiem simpizmem. Konfederacja zyska tu sporo procentów na takich akcjach. A funkcyjni PiS nie kumają problemu w ogóle. Jako funkcjonariusze lewactwa muszą mieć wroga klasowego (liszeńców), a obecnie taką rolę pełnią mężczyźni, zgodnie z duchem czasu, czyli Mysią Utopią:

    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1078331,mysia-utopia

    *

    Nieniejszym zaczynam cykl przedwyborczy, będzie bowiem disko jakich mało w kampanii. Szykuje się wojna konfiar z lewaczkami, być może do głosu w debacie dojdą terfiary. 

    https://www.tiktok.com/@flondrawgolfie/video/7236441367851896090?is_from_webapp=1&sender_device=pc&web_id=7203902670058112518

    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Wkrótce po rozpoczęciu budowy portu w Gdyni prasa zaczęła porównywać  Gdynię do amerykańskich miast czy wręcz do ogarniętego gorączką złota Klondike.
     
     
           Adolf Nowaczyński już w sierpniu 1922 roku w korespondencji dla warszawskiej gazety napisał: „Stary, najstarszy Gdyniarz oczy ze zdumienia przeciera. Jakiś pałac? Skąd to? Sztuczny? Dekoracja, czy co? Nie. Objaśniają: To Riviera. Hotel zaczął się budować w marcu, a teraz już w nim mieszkają, a restauracja funkcjonuje od trzech tygodni… Amerykańskie tempo… nie po polsku! Nie!”. 
     
     
           Włodzimierz Prochaska wspominał: „Nie pamiętam takiej [budowy], która trwałaby dłużej niż rok, a były rekordzistki kilkumiesięczne. Wykonywanie projektów, co prawda małych obiektów, trwało tydzień, większych miesiąc”.
     
     
           W 1929 roku Maria Dąbrowska zapisała w dzienniku, wyraźnie podekscytowana: „Taksówki, banki, sklepy, złote zegary na wieżach, bloki nowoczesnych budowli, dźwignie portu, mola. W ten sposób powstawały tylko chyba na pustkowiu miasta amerykańskie”
     
     
           „Polska Kalifornia – pisał już w 1926 roku korespondent „Gazety Gdańskiej”. – Bo też życie tutejsze i ludzie tutaj na stałe osiedli żywo przypominają pierwszych osiedleńców znad brzegu Oceanu Spokojnego. […] Szczęść im Panie Boże, by tak, jak owi wygnańcy z Kalifornji, zostali milionerami (w dolarach) i wdzięcznymi synami swojej ojczyzny. […] Bo też pieniądze leżą tutaj na ulicy” . Pieniądze leżały na piaskach i torfowiskach otaczających te ulice. Większość działek od pokoleń należała do kaszubskich rodzin, nieliczne do szczęściarzy, którzy parę lat wcześniej kupili je z myślą o rozwoju kąpieliska.
     
     
          Władze zaprosiły miejscowych gospodarzy by oznajmić, że grunty potrzebne pod budowę portu wykupią po urzędowej stawce, natomiast pozostałe parcele pozostaną w dotychczasowych rękach i będą mogły być sprzedawane za ceny rynkowe.
     
     
          Na początku władze koncentrowały się na budowie portu, nie przewidując, że inwestycja obudzi Gdynię i zamieni ją w spore, ruchliwe miasto. Państwo polskie było biedne i zniszczone, a lista potrzeb związanych z odbudową zniszczonych miast oraz scalaniem infrastruktury, bardzo długa. Budowa portu ślimaczyła się z powodu kłopotów z finansowaniem. W czasie przerw w budowie sezonowi robotnicy wracali do swoich wsi albo pałętali się po okolicy w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia i można powątpiewać czy  pieniądze już zainwestowane przez państwo nie zostały wyrzucone w błoto.
     
     
         Brak środków sprawił, iż zaprzepaszczono  szansę, by zadbać o harmonijny rozwój miasta i racjonalnie rozplanować nowy układ przestrzenny – ulice, place, rezerwy pod niezbędne budynki publiczne.
     
     
        Arkadia zamieniła się w Amerykę. Rodziny, które posiadały parcele w centrum wsi, gdzie wkrótce zaczęło rosnąć Śródmieście – Skwierczowie, Grubbowie, Schröderowie, Kassowie – przez kolejnych kilkanaście lat bogaciły się, wynajmując domy, dzierżawiąc, wyprzedając albo zabudowując parcele. Urbanista Adam Kuncewicz twierdził, że za tereny pod budowę portu państwo płaciło wtedy rolnikom po 50 groszy do złotówki za metr kwadratowy. Ponieważ reszty wsi nie wywłaszczono, wkrótce państwowe instytucje musiały płacić miejscowym rodzinom znacznie więcej za działki potrzebne pod banki, urzędy, pocztę czy szkołę. Jakub Scheibe zarobił na swój „drapacz chmur” nie tylko na emigracji, ale i dzięki sprzedaży ziemi pod tory kolejowe prowadzące do portu .
     
     
          Choć Gdynia to „miasto z morza”, to prawdziwe pieniądze robiło się tutaj na ziemi, a gospodarze w ciągu jednego pokolenia zamienili się w kamieniczników.
     
     
          Właściciele ziemi w Gdyni „porobili kolosalne majątki na swych piaskach, a jednak klną i wyzywają, że ich Polska oszukała” – pisała Gazeta Gdańska”, która porównywała Gdynię do Kalifornii.  Tym, co Gdynię z Ameryką, nie była bowiem skala zabudowy, lecz brak reguł.
     
     
          Dopiero w grudniu 1924 roku grupa miejscowych obywateli zaapelowała do władz wojewódzkich o „zaopiekowanie się rozbudową miasta”, a Liga Morska i Rzeczna przeznaczyła 5 tysięcy złotych na „ogłoszenie konkursu na plan zabudowania m. Gdyni” .
     
     
          W listopadzie 1926 roku pomorski działacz społeczny i wydawca poczytnej „Gazety Grudziądzkiej” Witold Kulerski wezwał państwo do wykupu gruntów pod budowę miasta, lecz bez odzewu . A był to ostatni moment, by przeprowadzić taką operację, gdyż Gdynia była jeszcze bardzo mała -  trzy ulice, pola i molo.
     
     
          W tym samym czasie do miasta ciągnęły z całego kraju tysiące osadników i poszukiwaczy szczęścia. W 1926 roku znacznie przyspiesza budowa portu i jedne fakty dokonane prowokują kolejne. Gdynia jest letniskową wsią, która zaczyna przypominać miasto, a 10 lutego 1926 roku otrzymuje zezwolenie rządu na „umiastowienie” i staje się miastem, które przypomina jeszcze wieś.
     
     
         Ruch budowlany wciąż się rozkręcał, kiedy 4 czerwca 1926 roku gdyński zarząd gminy uchwalił pierwszy plan urbanistyczny miasta. Stworzył go w Warszawie, w Departamencie Budowlanym Ministerstwa Robót Publicznych, Adam Kuncewicz pod okiem Romana Felińskiego. Obaj przystąpili do sporządzania planu, inspirowanego wcześniejszymi koncepcjami inżyniera Juliana Rummla z 1925 roku. 
     
     
         Ponieważ apele o wywłaszczenie gruntów pod budowę miasta nie przyniosły skutku, Kuncewicz i Feliński podczas planowania Gdyni musieli w jak największym stopniu wziąć pod uwagę dotychczasowy układ przestrzenny i własnościowy, przebieg linii kolejowej, szos do Gdańska i Wejherowa oraz fakty właśnie dokonane w postaci dworca, portu i letniska na Kamiennej Górze. Ruchy krępował też układ terenu. Rdzeń miasta trzeba było zmieścić w klinie między zatoką i Kamienną Górą na wschodzie oraz linią kolejową i krawędzią Wysoczyzny Kaszubskiej na zachodzie. Od północy ekspansję ograniczał port. Autorzy pozostawili aleję prowadzącą do molo, czyli Kuracyjną, a Świętojańską i Starowiejską tylko wyprostowali.
     
     
          W starą strukturę urbaniści wprowadzili nowe, poprzeczne ulice, reprezentacyjne place oraz kwartały zabudowy przypominające te, które powstawały właśnie według projektu Felińskiego na warszawskiej Ochocie – w Kolonii Staszica i Kolonii Lubeckiego. Od frontu zabudowa miała być zwarta i przypominać wielkomiejskie kamienice, lecz nie było już mowy o ciasnych podwórkach studniach. Większość wnętrz kwartałów powinny wypełniać obszerne, zielone dziedzińce.
     
     
          Komitet Rozbudowy Gdyni prognozował, że jej ludność w ciągu dziesięciu lat zwiększy się do 65 tysięcy mieszkańców (w rzeczywistości miasto liczyło 75  tysięcy). Słusznie jednak przewidział, że będzie to miasto o przemysłowo-portowym charakterze, i przyjmował, że 45 tysięcy mieszkańców zaliczać się będzie do rodzin robotniczych . Kuncewicz i Feliński zaplanowali dla nich dzielnice w jednym paśmie – wzdłuż doliny Potoku Chylońskiego, linii kolejowej i szosy na Wejherowo, czyli dzisiejszej ulicy Morskiej, na Grabówku, w Chyloni, na Pogórzu, Obłużu i Oksywiu.  Rozlokowanie osiedli w pobliżu portu pozwoliło uniknąć robotnikom dojazdów czy pieszych pielgrzymek do pracy, a jednocześnie dać im mieszkania na stokach wzgórz zapewniających piękne widoki, lepsze powietrze i bliskość lasów. Nie bez znaczenia był też fakt, że tu, a nie w Śródmieściu, gmina i skarb państwa posiadały obszerniejsze tereny, które pozwalały swobodniej planować większe kolonie mieszkaniowe i osiedla.
     
     
          Plan Kuncewicza i Felińskiego, choć oparty na tak racjonalnych założeniach, nie mógł jednak opanować urbanizacyjnego i demograficznego boomu, który wybuchł w 1926 roku, po przyznaniu Gdyni praw miejskich i przyspieszeniu budowy portu.
     
     
          Wkrótce okazało się, że próby zapanowania nad żywiołem naruszają zbyt wiele interesów. Pierwszy architekt miejski, Kazimierz Mayer, wytrzymał na stanowisku ledwie trzy kwartały. Najpierw popadł w konflikt z radą miejską, w której mocną pozycję mieli właściciele nieruchomości, na czele z Augustynem Skwierczem, a następnie skłócił się z burmistrzem, który w końcu podziękował mu za współpracę.
     
     
           Adam Kuncewicz skarżył się, że rada miejska „zmniejszała szerokość i zmieniała kierunki arterii komunikacyjnych, kierując się względami gospodarczemi, interesami poszczególnych radnych, ich krewnych i przyjaciół. Dla ułatwienia sobie prywatnych poczynań stwarzano fakty dokonane, stawiając budynki na projektowanych ulicach”  . Państwowe instytucje zachowywały się jednak tak samo i najczęściej dbały tylko o własny interes..
     
     
          Gdyby nikt nie naginał planu Kuncewicza i Felińskiego, podróżni wychodziliby z dworca na plac równomiernie obudowany wielkomiejskimi kamienicami i gmachami. Z placu rozchodziłyby się promieniście długie i proste aleje. Jedna z nich łączyłaby komunikacyjnie dworzec kolejowy z dworcem morskim, a symbolicznie – całą Polskę z Bałtykiem. Inna, nazwana roboczo aleją Wolności, biegłaby prostopadle do zatoki i kończyła się reprezentacyjnym placem Nadmorskim. Plac o wymiarach 120 × 230 metrów 146 , a więc ponad cztery razy większy od warszawskiego rynku, z trzech stron otaczać miały monumentalne gmachy.
     
     
    CDN
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Everyman  |  0

    Codzienne kontakty, zwłaszcza zawodowe, niekiedy towarzyskie, zmuszają do tolerancji wobec zwolenników wyborów politycznych czasem skrajnie odmiennych od naszych. Sąsiadowi z przeciwka, który podczas kampanii prezydenckiej wywiesił na płocie baner Trzaskowskiego ciągle mówię „dzień dobry” choć z oczywistych względów sympatii do jego idola nie podzielam.

    Respektowanie odmiennych poglądów ma jednak swoje granice. Kiedy w kilka dni po tragedii smoleńskiej jeden z moich klientów uraczył mnie dowcipem o „zimnym Lechu” kazałem mu zniknąć z mojego terytorium i do dziś się cieszę nieobecnością grubiańskiego palanta.

    Mógłbym ze zrozumiałą odrazą rozwijać listę polityków, dziennikarzy, aktorów i celebrytów, którzy wielokrotnie przekraczali granice przyzwoitości, mógłbym mnożyć przykłady podłości, której dopuszczali się na naszych oczach, ale po co?

    Co stało się chamowi z Legionowa, który w seksistowskim monologu upokorzył współpracujące z nim kobiety? Nic. Najpierw został namaszczony przez wyższego rangą partyjnego kompana, a potem wygłosił oświadczenie o politycznym prześladowaniu i słowach wyrwanych z kontekstu. Z jakiego kontekstu? Z szamba!

    Co stało się z dziennikarzem, który nie odciął się od haniebnej kampanii czasopisma, z którym wówczas współpracował, a która przypisywała prezydentowi Dudzie pedofilskie sympatie? Nic. Wręcz przeciwnie – wkrótce awansował, a zaraz potem został obdarowany jakąś branżową nagrodą. Czy to nie jest hucpa?

    Co stało się i ciągle się dzieje z grupą targowiczan oczerniających własny kraj i ludzi, którzy wybrali w wolnych wyborach swoich przedstawicieli? Nic. Chełpią się mianem europejczyków!

    Tym razem jednak łajdacy maszerujący w awangardzie  popełnili błąd. Zaczynają właśnie zjadać własny ogon. Ich lider ogłosił zaciąg do marszu, który w pobożnych życzeniach ma być marszem miliona serc, a będzie wyłącznie marszem fanów plugastwa.

    Nie da się bowiem oddzielić jego genezy od zdarzenia, które było zapłonem. Nieważne, czy uznamy, że było to ohydne żerowanie na nieszczęściu zdesperowanej kobiety, czy równie odrażająca ustawka. W obu przypadkach uczestnicy marszu nie unikną zarzutu wsparcia zwyczajnej podłości.

    4.8
    4.8 (5)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W 1921 roku Stefan Żeromski po raz pierwszy pojechał do Gdyni.
     
     
            Latem 1921 roku Stefan Żeromski, Anna Zawadzka i ich córka Monika wrócili nad Bałtyk, ale już nie do Orłowa, ale do Gdyni, która przyciągała coraz więcej letników. Z poniemieckiej stacji (de facto „prostej budki, gdzie  najwyżej przed deszczem można było się schować”)Żeromscy udali się bryczką na ulicę Kuracyjną, którąpóźniej, na pamiątkę powrotu Pomorza do Polski, przemianowano na 10 Lutego. Zamieszkali w domu córki Jana Plichty Marii i jejmęża szewca Juliusza Hebla.
     
     
            Żeromski, najsłynniejszy obok Reymonta, ówczesny polski pisarz, cieszył się wielką popularnością wśród wypoczywających Polaków. Oblegała go  warszawska młodzież, która spędzała tu lato na obozach – studenckim i harcerskim, nocując w dwustuosobowych blaszanych, zbudowanych przez wojsko barakach, Jeden z nich wspominał, jak wędrowali z Żeromskim „całą gromadą przez lasy otaczające Orłowo […] gawędząc, duktami leśnymi prześwieconymi słońcem, pachnącymi ziołami, ciszą i zielenią”.
     
     
           Żeromski pokochał Bałtyk, ale nie polubił Gdyni. W listach narzekał na brak mleka i masła, na rozszalałą spekulację podstawowymi produktami. „Chodzę po lasach okolicznych i trochę jeżdżę po ślicznej Kaszubii, ale źle się czuję na ogół, gdyż wciąż dmą przemierzłe zachodnie wiatry” – pisał. Urzeczony krajobrazem, żalił się, że  „pobyt tutaj nie bardzo mi służy. Owa Gdynia jest dziurą bardzo mizerną i dość brudną. Ciągłe wichry źle wpływają na moje nietęgie płuca”. I dodawał : „Tutaj jest coś w rodzaju Zakopanego, tylko stokroć brudniej i obmierzlej zabudowane i, równie jak tam, bez jakiegokolwiek planu i sensu. Buduje się wprawdzie port, ale to dopiero początki początków”.
     
     
           W „Międzymorzu” odmalował „jałowe wybrzeże” czekające na „spadkobierców Krzywoustego drużyny”, czyli Polaków z interioru, którzy przyszli, „aby szczątek ostatni” słowiańskiej kultury „od zagłady uchronić”. Z kolei w „Wietrze od morza” pisał natomiast o rachitycznej roślinności na wydmach, o „malarycznym” torfowisku w dolinie Potoku Chylońskiego i o wsi, w której „wałęsają się w malarycznym oparze białe lub łaciate kozy uwiązane na postronkach i przytroczone na głucho do kołków wbitych w torfowisko – gdzie beznadziejnie i bezskutecznie wielkim zbiorowym gęganiem gęgają siodłate gęsi, biadając wśród kup bezuczuciowego torfu na swą deportację w te jałowe pseudotrawy przez oberwane i niewiarogodnie brudne dzieci kaszubskie, gdzie nawet „bezpański pies” szczeka „z odrazą w nudne rozłogi”.
     

         Edward Obertyński, który przeprowadził się do Gdyni w latach trzydziestych, odnotował, że zanim stała się miastem, w Rewie przezywano ją „wszaną”, że w Chyloni o gdynianach mówiono „szade klóski”, czyli kartoflane kluski, a na Helu – „gnojce” i „srojce”.
     
     
           Pisarz Adolf Nowaczyński utrzymywał, że „między torem kolejowym a morzem” nie było „ani jednego, literalnie ani jednego murowanego domu”. A „Gdyniarzy”, czyli pierwszych bywalców i amatorów wioski, porównywał do „pilgrims z Mayflower”, czyli pierwszych białych osadników w Ameryce Północnej.
     
     
          Najpewniej na bezlitosną opinię Żeromskiego, który w poprzednich latach nad morze jeździł do Ligurii, wpływał surowy, północny klimat, a może pisarz zawiedziony był Kaszubami, których stosunek do Polski i polskości był bardziej złożony i mniej entuzjastyczny, niż Żeromski sobie wyobrażał.
     
     
               Przyszłość miasta na oczach Żeromskiego mozolnie wyłaniała się z grząskiego torfowiska. W czasie porannych spacerów pisarz zaglądał na budowę portu, „stał oparty na lasce, patrzył na tę pracę, pytał i dowiadywał się o szczegóły budowy. Wreszcie zaczęli nazywać go panem inżynierem, myśleli pewnie, że ich nadzoruje czy sprawdza”
     
     
           W zakończeniu „Wiatru od morza”, po wydarciu tej ziemi niemieckiemu zaborcy, budowniczy portu wydzierają przyrodzie morze: „Jasnożółte przęsła grobli portowej werznęły się w samoistny, samowładny i jednobarwny przestwór morza na sześćset metrów od brzegu. Poprzeczne ramię, na setkę metrów w poprzek, a w kierunku Kępy Oksywia, zagrodziło zatokę. Między pale sosnowe łamacza fali, zabite w dno głębokie żelaznymi kafarami, wwaliły się istne góry głazów. Tysiące beczek cementu skują kiedyś te głazy w jeden wał ostoi, niedostępny i niezdobyty dla najszaleńszej burzy. Tak to wdziera się, wtłacza i zachodzi w niczyją, bezpańską zatokę pierwszy port Rzeczypospolitej. Sześć wież wyniosłych dla młotów, siłą pary rzucanych, wydziela wciąż ze siebie kłębki pary, smugi dymu i tępy łoskot uderzeń. Młoty biją miarowo w odziemki wielkich sosen kaszubskich, które zaostrzonym spiczasto wierzchoły szybko w dno piaszczyste uchodzą. Raz w raz ciężki złom żelaza z hurgotem łańcuchów sunie w górę po wyślizganej powierzchni łoża stromego i piorunowo spada. Raz w raz obła, żółta strzała olbrzymiego pala usuwa się sprzed oczu, uchodząc w dno coraz głębsze, coraz bardziej tępy, głuchy, oporny odgłos wydając”..
     
     
         Jego wizja portu i miasta, które będą jak „niewysławionej piękności poemat, tworzony w drzewie, kamieniu, betonie i żelazie”, wyprzedziła rzeczywistość. Ustawę o budowie portu w Gdyni sejm uchwalił dopiero 23 września 1922 roku, sankcjonując to, czego już dokonano, i dając asumpt do dalszego działania. Nadal jednak przedsięwzięcie nazywano ostrożnie, aby nie drażnić Gdańska, „Tymczasowym Portem Wojennym i Schroniskiem dla Rybaków”.
     
     
           Można powiedzieć, że Żeromski „z  sumy przyziemnych działań uczynił wzniosłe dzieło, z pracy konkretnych ludzi zbiorowy, heroiczny wysiłek jednoczący ponad podziałami mieszkańców trzech zaborów”.
     
     
    Wybrana literatura:
     
    G. Piątek – Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939
     
    G. Łukomski - Bernard Chrzanowski. 1861–1944. Biografia Polaka zachodniokresowego
     
    S. Żeromski - Listy 1919–1925
     
    M. Żeromska - Wspomnienia t. 4
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Dzięki Bernardowi Chrzanowskiemu Stefan Żeromski stał się pasjonatem polskiego Pomorza.
     
     
            W 1912 roku po przeczytaniu „Urody życia” Chrzanowski, polski poseł do niemieckiego parlamentu i dyrektor poznańskiego banku, przesłał Żeromskiemu egzemplarz swojego przewodnika po Pomorzu „Na kaszubskim brzegu”.
     
     
           17 marca 1919 roku Żeromski w liście do Chrzanowskiego napisał, iż „od dziesiątków lat jest moim najgorętszym pragnieniem zapoznanie się gruntownie z wybrzeżem morskim i Półwyspem Helskim, z ludem, mową, obyczajami i całkowitym zakresem tamtejszego życia, co udałoby mi się następnie spożytkować, być może, w sposobie literackim i odtworzeniu artystycznym”.
     
     
           Nad Bałtykiem, gdzie chciał zamieszkać,widział nowe źródło inspiracji.Słyszał, że „Niemcy gdańscy, zatrwożeni perspektywą przejścia Gdańska i wybrzeża w posiadanie Rzeczypospolitej, wyprzedają grunta, domy, wille w okolicy Gdańska i Oliwy”. Zmęczony hałasem miasta chciał zamieszkać na prowincji.
     
     
           Od początku XX wieku w Europie i Stanach Zjednoczonych pojawiła się moda na „miasta ogrody”. Twórca koncepcji garden cities Ebenezer Howard chciał tak zorganizować osadnictwo, by rezygnacja z miejskich uciążliwości nie oznaczała utraty miejskich wygód, Przekonywał więc, że „tak jak dopełniają się mężczyzna i kobieta różnorodnymi darami i zdolnościami, tak wieś powinna się dopełniać z miastem”.
     
     
            Warszawscy przedsiębiorcy planowali takie osady jeszcze przed pierwszą wojną światową, a w Krakowie w 1912 roku odbyła się głośna Wystawa Architektury i Wnętrz w Otoczeniu Ogrodowem – gdzie pokazano wzorcowe domy dla mieszczan uciekających za miasto.
     
     
           Wojna światowa przyniosła kolejną zachętę do wyprowadzki. W miastach ludność głodowała, poznała koszmar reglamentacji i erzacu, a na wsi – o ile nie spustoszył jej właśnie przemarsz wojsk – żywności nie brakowało.
     
     
           Żeromski marzył o miejscu „między Gdańskiem a Oliwą”, „suchym piaszczystym, wzniesionym – nie sapowatym albo błotnym – lesistym, w pobliżu kolei czy kolejki elektrycznej”, w którym znalazłby się „dom z ogrodem czy polem kilkomorgowym”, „niezbyt daleko od miasta lub jakiegoś centrum z lekarzem apteką, pocztą, telegrafem itd.”.
     
     
          Chrzanowski radząc mu wstrzymać się z decyzjami do czasu ustalenia powojennych granic, napisał jednocześnie, iż jeśli „chodzi W.Sz. Panu o miejscowość z lekarzem itd., to wyboru nie będzie! Oprócz bowiem Sopotu, przypadającego zresztą, tak jak i Oliwa, Gdańskowi! – lekarza z nadmorskich miejscowości ma tylko Puck! Sądzę jednak, że w przyszłości osiądzie lekarz w Gdyni; przyszłość stworzy też zapewne miejscowość kąpielową poza Sopotem”.
     
     
           Żeromski wrócił do sprawy W lutym 1920 roku gdy gazety doniosły o zaślubinach gen. Hallera w Pucku z Bałtykiem.
     
     
           Pod wpływem tych informacji pisarz napisał do Chrzanowskiego:„Marzę jak o raju o jakimś dworku – willi nad morzem, gdyż właśnie nad morzem lekarze radzą mi zamieszkać ze względu na serce i płuca”. Pytał, czy „w okolicach Pucka, Copotów, Helu itd. nie nawinął się jakiś domek z ogrodem”. Słyszał, że „mnóstwo ludzi z Warszawy wybiera się nad morze w tym roku. I ja pragnąłbym pojechać, a nawet muszę, ale jakże bym pragnął pojechać do własnego mieszkania!”.  Dodał też, iż „jestem po ciężkiej chorobie, zmęczony warszawskimi stosunkami, toteż pragnąłbym pojechać nad morze już w pierwszych dniach maja bez względu na pogodę i na warunki, w jakich się tam będzie żyć".
     
     
         Wybór Chrzanowskiego padł na malutką, położoną między Sopotem a Gdynią osadę rybacką, która do niedawna, od nazwiska lokalnej rodziny Adlerów, czyli Orłów, nazywała się Adlershorst, czyli Orłowo. Osadę upodobali sobie ludzieszukający wytchnienia od sopockiego zgiełku, z czasem pobudowano kilka pensjonatów.
     
     
           Choć gazety twierdziły, że na Wybrzeże „rzuciły się hordy warszawiaków” i wywindowały zarówno stawki w wakacyjnych kwaterach, jak i ceny gruntów, ta wioska na razie nie traciła sielskiego charakteru. Poeta Władysław Orkan, który odwiedził Orłowo kolejnego lata, nazwał je „najbardziej uroczą miejscowością na polskim pobrzeżu”.
     
     
           Odrodzona Polska nie posiadała portu morskiego. Jakkolwiek międzynarodowe porozumienia pozwalały jej korzystać z gdańskiej infrastruktury, to niemiecka większość miasta sabotowała realizację traktatowych zapisów,W decydujących chwilach wojny z bolszewikami 21 lipca 1920 roku zrewoltowani dokerzy oraz angielscy żołnierze pilnujący porządku w WMG odmówili rozładunku statku, który przywiózł broń dla polskiego wojska.Ten incydent przyspieszył decyzję o stworzeniu niezależnego polskiego portu poza granicami WMG.
     
     
            Choć już wiosną 2920 roku inżynier Tadeusz Wenda po przeprowadzonym rekonesansie stwierdził, że w Gdyni, w szerokiej, podmokłej dolinie Potoku Chylońskiego, najwygodniej będzie zbudować baseny portowe, a Półwysep Helski ochroni statki od fal dochodzących z pełnego morza, to niewiele brakowało, aby wygrał nadwiślański Tczew.
     
     
            Przejmując miasto w lutym 1920 roku, generał Józef Haller mówił: „Stoimy u wrót Polski na morze. Tczew – to okno Polski na świat”. Kilka dni później marszałek Sejmu Ustawodawczego Wojciech Trąmpczyński nawoływał, by niezwłocznie przystąpić do budowy floty oraz „własnego portu na polskiej ziemi, portu dla okrętów morskich na polskiej części Wisły”. Tczew był starym, dobrze prosperującym handlowo-przemysłowym miastem, węzłem kolejowym i portem rzecznym. Tu też siedzibę miała szkoła morska.Jednak przystosowanie portu w Tczewie do nowej roli wymagałoby pogłębienia rzeki albo budowy dwudziestopięciokilometrowego kanału przez terytorium WMG. „Kanał ten, który byłby właściwie przedłużeniem portu gdańskiego, nie dałby Polsce niezależnego dostępu do morza” –zauważał Tadeusz Wenda.
     
     
          Jesienią 1920 roku, po zasięgnięciu opinii zagranicznych ekspertów. Ostateczny wybór padł na Gdynię. W kolejnym roku udało się ją połączyć z resztą kraju – budując23 kilometry torów kolejowych omijających WMG od zachodu.
     
     
           Dotychczas gdyńscy rybacy sprzedawali ryby w Gdańsku, t oraz niezrozumiałe decyzje polskich władz.  Nieufnie patrzyli też na Polaków wykupujących własność od Niemców.
     
     
          Letnicy byli jednak zawsze mile widziani, będącpewnym źródłem gotówki w niepewnych czasach.
     
     
     
    CDN
     
    5
    5 (2)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    Rada Ministrów przyjęła 5 lipca rozporządzenie ws. zmiany rozporządzenia w sprawie szczegółowego zakresu i sposobów realizacji niektórych zadań Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, przewidujące wsparcie dla firm skupowych, który w roku 2022/23 kupiły kukurydzę mokrą a następnie odsprzedały suchą.
     
    Projekt nie był konsultowany, a przyjęcie daty sprzedaży kukurydzy po 15 marca jest jak stwierdza Związek Zawodowy Rolnictwa "Korona" w piśmie do ministra rolnictwa - niezrozumiały, albowiem średnia cena kukurydzy (według cenyrolnicze.pl) suchej spadała już od początku listopada 2022 roku a pod koniec 2022 roku była 8% niższa niż przed żniwami i dalej cena się obniżyła. Dlatego też proponujemy przyjęcie daty sprzedaży po 1 stycznia 2023 roku a nie 15 marca 2023 roku.

    ZZR KORONA proponuje jednak by nie ograniczać wsparcia tylko do kukurydzy. Największe straty w wyniku spadku cen, w następstwie wojny na Ukrainie oraz importu z tego kraju do Polski (ok. 0,7 mln ton) firmy skupowe poniosły na rzepaku, który przecież także podlega suszeniu. Średnia cena rzepaku (według cenyrolnicze.pl) wynosiła przed żniwami (29.06) – 3130,91 zł, pod koniec grudnia już tylko 2557,5 zł, a 28.03.2023  - 1935 złotych. Uwzględniając powyższe oczekujemy wsparcia dla firm skupowych, które kupiły rzepak do 30 listopada 2022 roku, a sprzedały go po 1 grudnia 2022 roku. Proponujemy by wysokość pomocy wynosiła 500 zł/tona (analogicznie jak dla producentów rolnych (1750 zł/ha czyli 500 zł/t).

    Dla ułatwienia pracy resortu, ZZR KORONA przedłożył projekt rozporządzenia (poniżej) oraz wystąpił o spotkanie w najbliższy poniedziałek 17 lipca 2023 roku.

    Wyręczyliśmy resort rolnictwa, przygotowując projekt rozporządzenia, uzasadnienie i OSR. Wystarczy że rząd przyjmie ten projekt. Firmy skupowe popierają ten projekt. Do ZZR KORONA napływają oświadczenia kolejnych firm - stwierdza pełnomocnik Związku dr Daniel Alain Korona. 

    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
     
    26 kwietnia 1950 roku rozpoczęto budowę kombinatu hutniczego w Nowej Hucie.
     
     
           W następnej kolejności tuż za miastem rozpoczęto 26 kwietnia 1950 roku budowę kombinatu metalurgicznego. Jego nominalnym inwestorem było Ministerstwo Przemysłu i Handlu, natomiast generalnym dostawcą Ministerstwo Czarnej Metalurgii ZSRS. Projekt kombinatu opracował Gipromez (Gosudarstwiennyj Institut Projektirowania Metalurgiczeskich Zawodow) w Moskwie. Głównym inżynierem projektów kombinatu został zatrudniony w Gipromezie Chryzant Zybin.
     

          Partnerem Gipromezu ze strony polskiej był Centralny Zarząd Przemysłu Hutniczego w Katowicach, w którym powstał Wydział Odbudowy i Rozbudowy; z niego z kolei wyłoniło się Biuro Projektowania Hutnictwa „Biprohut” w Gliwicach. Przy Biprohucie w 1947 roku powołano Dział Projektowania Nowej Huty. W 1947 roku powstała też Komisja ds. Nowej Huty przy Ministerstwie Przemysłu Ciężkiego.
     

       W  następnych miesiącach toczono dyskusje na temat lokalizacji, wielkości i wydajności projektowanej huty. Polscy specjaliści od hutnictwa opowiadali się za hutą, która produkowałaby 0,5– –0,75 mln ton stali, jednak w trakcie wizyty polskiej partyjno-państwowej delegacji w Moskwie w styczniu 1948 roku Józef Stalin arbitralnie zdecydował, że produkcja Nowej Huty będzie wynosić aż 1,5 mln ton stali. Sowiecki dyktator uważał, że hutnictwo powinno wyprzedzać wszystkie pozostałe dziedziny przemysłu. Stal była bowiem niezbędna do wytwarzania różnego rodzaju uzbrojenia. Jego celem było przegonienie USA w hutniczej produkcji.

     
          Pod koniec 1948 roku nadal nie było wiadomo, gdzie powstanie nowa huta. Czekano na delegację z ZSRS, która miała uczestniczyć w podjęciu decyzji. Dział Projektowania Nowej Huty przedstawił przybyłej 13 stycznia 1949 roku sowieckiej delegacji jedenaście potencjalnych lokalizacji, wśród których były: Koźle, Kędzierzyn, Blachowice, Dzierżno,  Bycinę, Libiszów, Kuźnię Raciborską, Skawinę, Zator, Pleszów. W dniach 1 i 2 lutego 1949 roku specjalna komisja odwiedziła Pleszów.
     
     
          Ostatecznie Sekretariat KC PZPR 24 lutego 1949 roku zaaprobował wniosek komisji technicznej o lokalizację Nowej Huty na terenach Pleszowa i Mogiły.
     

       W marcu 1949 roku kierownictwo wtedy już Państwowego Przedsiębiorstwa Wyodrębnionego Nowa Huta objął Jan Anioła.
     

       W pierwszej kolejności powstały infrastruktury kolejowa, drogowa, wodna oraz elektryczna niezbędne do rozpoczęcia budowy kombinatu. W 1951 roku ruszyły prace  przy wznoszeniu warsztatów remontowych i mechanicznych, kuźni, parowozowni, warsztatu  konstrukcji stalowych, odlewni staliwa i żeliwa, zakładu materiałów ogniotrwałych.
     
     
            Od samego początku budowy podstawową, darmową siłę roboczą stanowiła młodzież Ochotniczych Brygad Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) oraz Powszechnej Organizacji Służby Polsce. Zmilitaryzowana organizacja SP skupiała młodzież w wieku od 16. do 21. roku życia oraz dorosłych mężczyzn do 30. roku życia, nie podlegających służbie wojskowej. Junacy z SP pracowali od wiosny do jesieni, w ramach turnusów. W pierwszym okresie budowy tworzono drużyny robocze po stu junaków, dzielone na 15-20 osobowe grupy. Podstawowymi narzędziami pracy były kilofy, łopaty, taczki własne ręce.
     

         „Po kilku tygodniach plac budowy – wspominał jeden z junaków - przypominał gigantyczne kretowisko. Jak okiem sięgnąć rozkopana ziemia. Gdy spadły deszcze tonęliśmy w błocie. Pracowaliśmy umorusani gliną […] W gorszej sytuacji byli kierowcy. Ich samochody grzęzły w błocie. Nieraz stało po kilka aut, czekając na pomoc traktora […] Najlepszym środkiem lokomocji były konie. Te zawsze wychodziły z bagna, choć postronki często się rwały. Koni było mnóstwo i dziwnie wyglądały razem ze sprzętem zmechanizowanym. Często zresztą te konie ciągnęły samochody i inny sprzęt zmechanizowany. Niecodziennymi metodami wznoszono ten metalurgiczny gigant”.
     

         W październiku 1952 roku rozpoczęto betonowanie fundamentów Wielkiego Pieca Nr 1, przekazano również do eksploatacji pierwszy piec elektryczny odlewni staliwa, służący do wytopu stali szlachetnej. W tym samym roku oddano do użytku warsztaty mechaniczne Koksowni i Wielkich Pieców, Warsztaty Elektryczne, Parowozownię, Mechaniczną Stolarnię, wiele budynków administracyjnych, socjalnych i magazynowych, Siłownię, Wytwórnię Materiałów Ogniotrwałych a także Centralne Laboratorium. W sumie powstało 160 obiektów przemysłowych o kubaturze 2,5 mln m².
     

        Do 1956 roku wybudowano najważniejsze obiekty: koksownie (koksownia nr 1 – „stara”), aglomerownie (aglomerownia nr 1 – „stara”), trzy wielkie piece, stalownię martenowską i zespół walcowni.
     
     
           Projektanci kompleksu podkreślali rolę czynników ekonomicznych w podejmowaniu decyzji o lokalizacji Nowej Huty pod Krakowem. Jednym a argumentów przemawiającym za rezygnacją z lokalizacji huty koło Skawiny, miało być uwzględnienie faktu, że 85 proc. wiatrów w tym rejonie wieje z zachodu, a więc wszystkie dymy i zanieczyszczenia byłyby kierowane na Kraków . Nie przeszkadzało to jednak władzom komunistycznym  w wybudowaniu w Skawinie huty aluminium, z której zanieczyszczenia zatruwały Kraków przez dziesięciolecia.
     

         Komunistom nie przeszkadzała również świadomość, że wybudowanie Nowej Huty  będzie oznaczać śmierć dla Puszczy Niepołomickiej. W tym czasie nie brano pod  uwagę argumentów ekologicznych, a wręcz przeciwnie – widok dymiących kominów był  synonimem modernizacji i rozwoju kraju.
     
     
           Za odrzuceniem tezy, iż o lokalizacji Nowej Huty zadecydowały wyłącznie aspekty techniczno-ekonomiczne świadczy też to, iż na terenach wybór Mogiły i Pleszowa były bardzo urodzajne gleby.
     
     
           Nie można też zapominać, iż pierwsze wstępne studia z czerwca 1946 roku przewidywały wybudowanie huty nad Kanałem Gliwickim, a  zespół CZPH nawiązał  kontakt z amerykańską firmą Freyn Engineering Company z Chicago, od której zakupiono projekt huty. Współpraca z Amerykanami trwała do początku 1948 roku, a  huta nad Kanałem  Gliwickim miała być wybudowana właśnie według projektu amerykańskiego.  W tamtym czasie nie podnoszono kwestii braku miejsca na tak duży obiekt w tym rejonie. Argument  ten stał się ważny dopiero, gdy zrezygnowano z „amerykańskiej huty” i powyższej lokalizacji, co miało być  - wedle decydentów - podyktowane niepewnością pozostania tych ziem na stałe przy Polsce!
     

       Nie ulega wątpliwości, że dla komunistów budowa Nowej Huty miała walory polityczne i ideologiczne. Jednak według Andrzeja Chwalby w 1949 roku realizowano jeszcze plan trzyletni, a do sześcioletniego dopiero się przymierzano. Tak więc decyzję o lokalizacji Nowej Huty pod Krakowem podjęto niejako na progu nowego czasu, a „dopiero w latach 1951–1954 czynniki ideologiczne zdominowały wszystkie pozostałe. Obiekt [Nowa Huta] miał przysparzać nie tylko stali i surówki, lecz i zwolenników systemu, kreować zastępy wierzących i gorliwych oraz umacniać przyjaźń polsko-sowiecką, wznoszoną – jak pisano – na „granitowych fundamentach”. Polska wraz z Krakowem wchodziła, tak jak cały świat sowiecki, w etap walki „nowego i postępowego” świata ze starym i „zaśniedziałym”. Nowa Huta okazała się stworzona na symbol „nowego”.
     
     
         Kraków idealnie pasował jako znak rozpoznawczy „starego” porządku. Nowa Huta stanęła do pojedynku z Krakowem i miała bezapelacyjnie wygrać – zmienić Kraków, rozpuścić „błękitną krew” w świeżej i dobrej, bo „robociarsko-biedniackiej”. Zastępy nowohucian, stanowiące „zdrowy element proletariacki” miały być prowadzone na Kraków, by rozbić – jak pisano – krakowski zaścianek czy krakowski rezerwat.
     
     
           Na wydawanych wówczas pocztówkach z Krakowa, „zgodnie z tekstem piosenki, wedle której Kraków leży pod Nową Hutą, na pierwszym planie znajdowały się wielkie piece, a na dalszym dopiero Wawel i kościół Mariacki”.
     

          „Rośnie budowa, a wraz z nią rosną ludzie – przodownicy pracy, innowatorzy i racjonalizatorzy. W tej gigantycznej pracy udział biorą Brygady Ochotnicze ZMP oraz Służba Polsce” – stwierdzał lektor kroniki filmowej z 1950 roku. Nową Hutę nazywano także „miastem młodzieży”.
     

         W propagandzie podkreślano również, że projekt ten jest wspierany przez „sojuszników”. „Codziennie ze Związku Radzieckiego przybywają nowe maszyny do robót ziemnych i budowlanych” – opowiadał lektor Polskiej Kroniki Filmowej. Wielką rolę mieli odgrywać też „radzieccy doradcy”. W propagandzie urastali oni  do rangi głównych architektów nowego miasta. 
     
     
    Wybrana literatura:
     
    W. Paduchowski – U początków Nowej Huty. Spór o genezę usytuowania kombinatu i miasta
    A. Chwalba -  Dzieje Krakowa, t. 6: Kraków w latach 1945–1989
    A. Biedrzycka - Nowa Huta – architektura i twórcy miasta idealnego. Niezrealizowane projekty
    L. Konarski – Nowa Huta. Wyjście z raju
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Propozycja ślubu bez możliwości rozwodu godzi tak naprawdę w tych, którzy nie chcą z niej skorzystać. No bo niby wielka miłość, ślub na całe życie a tu zostawiasz sobie furtkę. Teraz nie ma innej rady, a tak nie wiadomo jak się przechyli szala, szczególnie w ślubach kościelnych. Czy ludzie zaczną otwarcie przyznawać, że tak nie do końca poważnie traktują deklaracje ślubne, czy raczej będzie im wstyd? I o to jest inba. Jest tu antykobiecy wątek, ale on wynika z uprzywilejowania kobiet. Opłaca się im rozwód i dlatego 80% pozwów jest składanych przez kobiety. Dlatego jakby komuś realnie zależało na ograniczeniu rozwodów to powinien zacząć od wprowadzenia obowiązkowych testów DNA przy alimentach. Nie jest ojcem – nie ma kasy. Nie ma takiej akcji bowiem u nas, żeby kobieta-niematka miała zasądzane alimenty na nieswoje dziecko. U nas ogólnie uznawanie ojcostwa jest dyskryminujące mężczyzn, dodatkowo potem nawet jak prawda wyjdzie na jaw to sąd zasądza alimenta i tak, bo dziecko potrzebuje ojca. To niech ze swoich sąd płaci, jak taki wrażliwy.

    Pisze o tym w związku z sondażami, wg których 40 procent mężczyzn do 40 roku życia popiera Konfederację. Dodatkowo procent kobiet popierających Konfę przewyższył poparcie kobiece dla Lewicy. Lewica dostała ataku histerii w związku z tym i idzie na wojnę z Konfą. Pojawiły się w związku z tym opinie oceniające ofertę lewicy dla mężczyzn.

     

    Mamy tu ideę takiej samej płacy za tą samą pracę. Pytam się: ile jest operatorek walców drogowych, górniczek przodowych, techniczek wysokich napięć od transformatorów? Aby to porównać z mężczyznami. Mężczyźni dłużej pracują i mają większą wysługę lat. Wykonują różne prace, których kobiety nie są w stanie wykonywać. Teraz jeszcze mamy pomysł urlopu menstruacyjnego, czyli kobiety mają mieć 24 dni urlopu rocznie więcej. I taka sama wypłata ma być. Stosowny komentarz wrzucę w komciu.

    image

    II Paradox Korwina

    Wyobraźcie sobie, że walczymy z inwazją kanibali. Oni mają łatwiej, bo nie potrzebują tyle zaopatrzenia, zjadają bowiem ludzi. Aby z nimi skutecznie walczyć też musimy zacząć zjadać. Ostatecznie wygrywamy z nimi ale sami staliśmy się kanibalami i kanibalizm wygrywa. Podobnie aby odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości mężczyźni muszą zacząć kreować się na ofiary, narzekać, nie brać odpowiedzialności itp. Kwękać.

    Podcast Dwie Lewe Ręce próbuje tu jakieś rozwiązanie znaleźć. Owszem, zauważają pewne paradoksy i niedostatki, ale i tak finalnie lżą konfiarzy:

     

    https://youtu.be/0zYS8OfPMQs

    Ci dwaj rzeczeni podcasterzy niestety należą do opcji mienszewików, czyli do poprzedniego etapu. Mądrość poprzedniego etapu zawiera takiereakcyjne elementy, jak istnienie różnic między kobietami a mężczyznami. Obecny etap to wszystko odrzuca. Odrzuca też matematykę, logikę i oparcie na faktach jako narzędzie dominacji białych samców nad resztą. Dlatego wspomniane towarzystwo zostanie skancelowane przez aktualną lewicę aktywistyczną.

    Mamy też różne inne paradoksy. Np. teza: większość w demokracji uciska mniejszość, bo ją przegłosowywuje. Ale to kobiety są w Polsce większością, czy mężczyźni zatem są prześladowaną mniejszością? Dalej: głos kobiet, kobiety w polityce itp. Wyobraźmy sobie, że mamy 460 kobiet w sejmie, ale są to same Kaje Godek, premierzyce Szydło, marszałkinie Witek. Ogólnie konfiary. Czy taki skład sejmu przypadnie do gustu lewicy? 

    Konfiary sprawiają lewicy sporo problemów, gdyż:

     

    1. Nie łykają prostytucyjnej propagandy Gazety Wyborczej.

    2. Od czarnej roboty mają mężczyzn, np. od wystapień na konwerencji wyborczej, itp.

    3. Bardziej świadome zachowania hipergamiczne mają. Oczekują od mężczyzny, że będzie mądrzejszy itp. zarabiał, wiercił dziury wiertarką, bo takie mają oczekiwania. Naturalną skłonność.

    III

     

    Sytuacja jest na tyle poważna, że poszedł paszkwil na Konfę. Niejakie Marcin Kącki spłodziłx utworę książkowę „Chłopcy. Idą po Polskę”, gdzie pojechał po tzw. Carrionerze. Wspomniany Carrioner sfrajerzył bo jest zdziwiony, że udzielił wywiadu funkcjonariuszowi Gazety Wyborczej i różne rzeczy są tam poprzeinaczane. No zdziwienie normalnie. Dzień jak co dzień. W każdym razie udacja działa w podobny sposób: najpierw niedostrzeganie zjawiska, potem ciężkie zdziwienie że organizacja odpowiadająca potrzebom elektoratu zdobywa popularność. Następnie próba zelżenia i ośmieszenia, co jest przejawem żeńskiej energii. Wejście na reputację jest tu typowe. Dalej foch, że społeczeństwo nie dorosło do demokracji. Przypomina się tu rok 2015 i marsz PiSu do władzy. Udecja uskuteczniała przeróżne fikoły, a to objaśniała, że za Prezydentem Andrzejem Dudą (wówczas kandydatem) stoi Kaczor. Jakby wszyscy tego nie wiedzieli.

    W każdym bądź razie wspomniany Carrioner został przytoczony w Radiu Zet, przy okazji wywiadu rzeczonexu Kącki. Czy muszę dodawać, że został przekręcony? Nie muszę. Tu macie jego wynurzenia:

    https://rumble.com/v2zc9eu-radio-z-o-konfederacji-i-o-mnie-moja-odpowied-.html

    Jest on wdzięcznym obiektem bo się podpala i się miota. Dodam jeszcze, że wyszła książka o rozwodzie - link w przypisach – która rozszerza dodatkowo tematykę. [2] Wobec tych zjawisk lewica jest bezradna. Jedyne co może to wykreować kolejnych liszeńców. Aby istnieć potrzebuje ona obiektu zbiorowej nienawiści. Mamy obecnie Kaczora, a wzrost Konfy powoduje wyciągnięcie tzw redpilowców, których będą teraz bezsilnie nienawidzić.

     

    Z redpilu wynika bowiem istnienie redpilówek, które nadają się do związków. A juleczki nie, bo się odklejają. Teza jest tu bowiem taka, że hipergamia to właściwość, a nie błąd i trzeba zaakceptować rzeczywistość.

     

     

    Przypisy:

     

    https://twitter.com/J_Dobromilski/status/1672947458546991106

    2 - https://www.facebook.com/RozwodKsiazka [3]

    3. Ustawa mieszkanie za donos jest dowodem na simpiarstwo PiSu. Parę razy walniesz się czółkiem o futrynę i masz mieszkanie np. za milion złotych. O różnych metodach walki o zasoby przy okazji rozwodu jest książka o rozwodzie. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Tata Łukaszka był świadkiem wypadku samochodowego. Krzyczał, machał rękami, nic to pomogło. Jeden pan wjechał z impetem samochodem w samochód drugiej pani.
    Pani wysiadła, obejrzała auto i zażądała od sprawcy pieniędzy. Kierowca wyjął portfel i wypłacił jej pewną ilość banknotów.
    - Jeszcze - powiedziała pani.
    Kierowca dodał kolejną ilość.
    - Jeszcze.
    Zaszeleściło.
    - Jeszcze - nalegała dalej pani.
    Kierowca znowu wsunął dłoń do portfela ale banknotów już nie wyjął.
    - Już chyba wystarczy - powiedział. - To był przecież samochód a nie rezydencja w Brooklynie.
    - Rabują nie! Okradają! - zaczęła krzyczeć pani. Kierowca dał jej ostatnią partię pieniędzy., Oznajmił, że więcej nie da, bo przepłacił i tak chyba trzykrotnie po czym wsiadł do swojego samochodu i odjechał.
    Pani świdrowała ludzi stojących na chodniku, po czym krzyknęła do taty Łukaszka:
    - To pan! Pan jest winien mojej kraksie!
    - Przecież to nie ja panią uderzyłem! - zawołał tata Łukaszka. - Nawet nie mam tutaj auta! Jestem pieszo!
    - Ale ja tego nie powiedziałam! Powiedziałam, że pan jest odpowiedzialny! Dawaj pan kasę!
    - Jak to ja odpowiedzialny?! - tata Łukaszka nie wierzył własnym uszom. - Ja panią ratowałem!
    - Ale za słabo! Gdyby mnie pan ratował z pełnym poświęceniem nic by się nie stało! A tak proszę spojrzeć co się stało z moim autem!
    - Ale co ja mam z tym wspólnego? - wzruszał ramionami tata Łukaszka.
    - Nic! Ale pan jeszcze nie płacił!
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Budowa Nowej Huty była wielkim przedsięwzięciem, wiodącym motywem propagandy komunistycznej.
     
     
            Budowę Nowej Huty rozpoczęto w czerwcu 1949 roku od zaplecza miejskiego. Miało ono wyprzedzać budowę kombinatu i zapewnić miejsca kwaterunku dla budowniczych. Budowane było zgodnie z obowiązującą ówcześnie doktryną realizmu socjalistycznego, który  w swoich założeniach urbanistycznych preferował symetryczne układy.
     

           Po podjęciu decyzji o budowie miasta Nowa Huta pod Krakowem w Centralnym Biurze Zakładu Osiedli Robotniczych w Warszawie powstał zespół kilkunastu architektów na czele z inż. arch. Tadeuszem Ptaszyckim, który został delegatem Zarządu Głównego ZOR dla Nowej Huty. W dniu 4 kwietnia 1949 roku ZG ZOR powołał biuro inwestycyjne pod nazwą Zakład Osiedli Robotniczych – Budowa Osiedla Nowej Huty.
     
     
          Sam Tadeusz Ptaszycki od czasów szkolnych działał w  harcerstwie, w  warszawskiej „Czarnej  Jedynce”, gdzie poznał swoją przyszłą żonę Annę. Obydwoje zostali harcmistrzami i  razem ukończyli studia architektoniczne. Po ślubie w  1936 roku otworzyli w Warszawie własne biuro projektowe. We wrześniu 1939 roku Ptaszycki dowodził kompanią CKM 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”. W  październiku 1939m roku trafił do niewoli. W niemieckim oflagu uczył swoich kolegów rysunku, prowadził wykłady z architektury i budownictwa. Po zakończeniu wojny, dzięki znajomości z ministrem odbudowy gen. Marianem Spychalskim, kolegą z  lat szkolnych, Ptaszycki został generalnym projektantem odbudowy Wrocławia.
     
     
          W czerwcu 1949 roku generalny projektant Tadeusz Ptaszycki przedstawił plan wstępny miasta Nowa Huta. Szczegółowe projekty architektoniczne i urbanistyczne pierwszych osiedli opracowywało od 1949 roku Centralne Biuro Projektów Architektonicznych i Budowlanych w Krakowie, zaś od stycznia 1950 roku specjalnie utworzony w Krakowie Oddział Centralnego Biura Projektów i Studiów Budownictwa Osiedlowego ZOR, którego dyrektorem i organizatorem był Tadeusz Ptaszycki jako delegat ZOR dla Nowej Huty.
     
     
          W dniu 10 lutego 1950 roku zatwierdzono plan generalny zawierający podstawowe
     założenia urbanistyczne. W styczniu 1952 roku oba biura połączyły się w jedno Przedsiębiorstwo Projektowania Budownictwa Miejskiego „Miastoprojekt”-Kraków pod kierownictwem Tadeusza Ptaszyckiego.
     

       Według pierwszych wytycznych miasto miało liczyć 60 tys. mieszkańców. Ostatecznie zdecydowano o wybudowaniu miasta dla 100 tysięcy. Plan generalny zakładał podział miasta na osiedla, które miały być samodzielnymi jednostkami mieszkaniowymi zaopatrzonymi w obiekty handlowe, usługowe i socjalne. Poza zespołami mieszkaniowymi wydzielono tereny szpitala ogólnomiejskiego, zespół szkół zawodowych wraz z internatami, pas zieleni o szerokości 1 km izolujący od kombinatu, urządzenia komunalne (oczyszczalnię ścieków, ujęcie wody pitnej z zakładem uzdatniania itp.). W założeniach przewidziano 67 proc. budynków mieszkalnych i 33 proc. obiektów użyteczności publicznej. W sumie miało to być 54,7 tys. izb mieszkalnych, 23 szkoły podstawowe, 4 licea, 7 szkół zawodowych, 55 przedszkoli, 40 żłobków, 20 świetlico-klubów robotniczych, 485 sklepów i 77 obiektów żywienia zbiorowego.
     

       Generalny projekt realizacyjny został zatwierdzony przez komunistyczne władze dopiero w 1952 roku. Wcześniej jednak  wznoszono budynki na podstawie wstępnych uzgodnień. Zaprojektowano 4 zespoły osiedlowe: A, B, C, D, każdy przewidziany dla ok. 20 tys. mieszkańców, złożony z 3–4 osiedli obliczonych na 5–6 tys. mieszkańców. 
     

         Budowę pierwszego bloku mieszkalnego rozpoczęto 23 czerwca 1949 roku na dzisiejszym osiedlu Wandy, wedle projektu Franciszka Adamskiego. Następnie wznoszono osiedla: Na Skarpie, Teatralnego, Krakowiaków, Górali, Sportowego, Zielonego. Wiosną 1950 roku rozpoczęto budowę linii tramwajowej łączącej Nową Hutę z Krakowem, którą oddano do użytku w listopadzie 1952 roku. Już w marcu 1951 roku Nową Hutę włączono do Krakowa jako nową dzielnicę, mimo to przez długi okres czasu była uznawana za osobne miasto.
     

         Tadeusz Ptaszycki  w jednym z wywiadów z roku 1950 podkreślał, iż  w pracy nad tworzeniem projektu miasta Nowa Huta kierowaliśmy się zasadą: dać człowiekowi pracy pełnię form wypoczynku po zajęciach, by umożliwić mu podniesienie sprawności fizycznej, zapewnić jak najlepsze warunki zdrowotne, umożliwić jego rozwój umysłowy... Nowe miasto to pierwsze miasto bez ciasnych podwórek i ciemnych oficyn. Każde z mieszkań zaopatrzone będzie w centralne ogrzewanie, instalację elektryczną, gazową i wodę. Wszystkie domy będą zradiofonizowane. Na każdej klatce schodowej będzie telefon".
     

        Na budowie tych osiedli bił swoje rekordy Piotr Ożański – murarz, przodownik. Swoją pracę „w służbie socjalizmu” rozpoczynał w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Później wstąpił do Związku Młodzieży Polskiej. Na teren Nowej Huty przybył ze swojej rodzinnej wsi na Podkarpaciu. W lipcu 1950 roku wraz z dowodzonym przez siebie trzyosobowym zespołem pobił pierwszy rekord wydajności. W ciągu ośmiu godzin pracy ułożyli ok. 35 tys. cegieł. 
     

        „Trójki idą równomiernie na przód, nikt nie pozostaje w tyle, nikt nie usiłuje uchylić się od pracy. Po ośmiu godzinach pracy dokonano obliczeń. Dotychczasowy młodzieżowy rekord murarski został poważnie przekroczony. Zetempowska brygada Muranowa ułożyła w ciągu 8 godzin 14 tys. cegieł, podczas gdy brygada Ożańskiego wymurowała 34 728, wykonując tym samym normę dzienną w 525,5 proc. Jest to pierwsze poważniejsze osiągnięcie ZMP-owców w Nowej Hucie” – podkreślano w jednej z propagandowych relacji. Ich wyczyn wykorzystano w obchodach szóstej rocznicy ogłoszenia tzw. manifestu PKWN. W kolejnych miesiącach wraz ze swoim zespołem Ożański bił kolejne rekordy. On i jego koledzy potrafili ułożyć ponad 60 tys. cegieł w trakcie ośmiu godzin. Pokaz ich umiejętności urządzono nawet w „bratnim” Berlinie Wschodnim. 
     

         „Ożański był obwożony i pokazywany jak małpka w klatce. Wszędzie wzywał do bicia rekordów, do walki o wykorzystywanie każdej minuty, do wzmożenia tempa budownictwa Nowej Huty” – napisał w „Dziejach Krakowa” prof. Andrzej Chwalba. W czasie jednej z prób rekordu poparzył się leżącą zbyt blisko ogniska cegłą. Według propagandy komunistycznej podrzucenie cegły miało być działaniem mającym na celu sparaliżowanie wysiłków przodowników. Być może w przesłaniu propagandystów tkwiło ziarno prawdy. Otoczenie Ożańskiego podkreślało, że za podrzuceniem cegły mogli stać jego koledzy, którzy nie wytrzymywali tempa pracy.
     

        „Pamięć imiona wasze codzień / notuje słowem zdobnym w podziw, / notuje normy waszej poryw / i włącza w piękny plan obliczeń. / Bo to jest pamięć robotnicza / służąca klasie robotniczej” – pisała w wierszu „Młodzieży budującej Nową Hutę” Wisława Szymborska, poetka wiernego stalinowskim ideom pokolenia ZMP.
     
     
          W 1951 roku dzielnicę zamieszkiwało pięć tysięcy ludzi, pod koniec lat 50. liczba ta wzrosła do stu tysięcy. Znaczny napływ ludności nastręczał wielu problemów. Osiedlali się tu głównie mieszkańcy pobliskich wsi, stąd też zdarzały się przypadki hodowli drobiu czy świń w łazienkach bądź spacerowania w szlafroku po osiedlach. Poza tym rosła przestępczość, prostytucja, pijaństwo i kradzieże.
     
     
          Mieszkańcy Nowej Huty nigdy nie zaakceptowali wielu komunistycznych pomysłów. Nie wypalił program budowy osiedlowych stołówek, które miały zwolnić kobiety z  obowiązku gotowania posiłków w  domu.  Na każdym osiedlu oddawany był do użytku wielki lokal przeznaczony na osiedlową jadłodajnię. Wszystkie stołówki miały być zaopatrywane w półprodukty z  centralnej bazy w  Krzesławicach, gdzie między innymi miała znajdować się Centralna Skrobalnia Ziemniaków. Partia liczyła, że kobiety ten program przyjmą z  entuzjazmem. Po wielu miesiącach przygotowań żadna z  osiedlowych stołówek nie ruszyła, bo nie było chętnych na osiedlowe jedzenie. Większość pracowników kombinatu i  innych przedsiębiorstw korzystała ze swoich stołówek w  zakładach pracy, a  wieczorem żony chciały same mężom gotować. Nie udało się ich przekonać, że władza chce im pomóc. Każde osiedle miało mieć jedną elegancką restaurację. Otwierane były z wielką pompą i  po kilku miesiącach zamykano je z  powodu braku konsumentów, bo robotnicy do tych restauracji przychodzili tylko na piwo lub wódkę.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Everyman  |  0

    Kocopały głoszone przez lidera PO osiągnęły już taki poziom, że nawet jego zagorzali wyznawcy czują zażenowanie. Wyznawcy, bo proponowany przez niego przekaz nie poddaje się jakiejkolwiek próbie racjonalnej analizy, więc pozostaje im jedynie fanatyczna wiara w nieomylność idola.

    Posiłkują się często karkołomną egzegezą słów mistrza dokonywana przez najwierniejszych dworzan, lecz wysiłki interpretatorów w rodzaju Kidawy-Błońskiej, Grabca czy Tomczyka znacznie bardziej pasują do katalogu pt „Łubu dubu, łubu dubu...” z filmów Barei, niż do czegokolwiek co mogłoby mieć związek ze zdrowym rozsądkiem. Jedyna wartość tych „wyjaśnień” to wazeliniarska nadzieja pochlebców na łaskawość lidera przy układaniu list wyborczych.

    Pierwszy z brzega przykład to natrętne próby zamazywania różnic pomiędzy uchodźcami, legalnymi migrantami zarobkowymi i nielegalnymi migrantami, których próbuje nam wcisnąć UE w ramach tzw relokacji. Zarówno prominenci opozycji jak i sprzyjające im media idą dalej i narzucają bałamutną wykładnię jakoby przyjęcie ww mechanizmu nie miało stałego charakteru i nie groziłoby Polsce problemami w przyszłości.

    Podobne przykłady można mnożyć, lecz nawet piarowcy ze sztabu przewodniczącego PO gubią sens przekazu i nękają słuchającą go publiczność sprzecznymi komunikatami. W rezultacie zmuszają nadającego te komunikaty Tuska do niebezpiecznych salt i bolesnych szpagatów. Jeśli jest inaczej i nie odczuwa on dyskomfortu podczas wygadywania bredni, to może tak być wyłącznie dlatego, że chroni go niewiarygodny cynizm, z którego słynął już dawniej.

    Mniejsza o to. Przedwcześnie przeprowadzona operacja robienia wody z mózgu wszystkim, obliczona na neutralizację postulatów strony rządzącej, wypala się na naszych oczach i nawet średnio zainteresowany polityką potencjalny wyborca wzrusza ramionami słuchając tych bredni. Zwłaszcza, że zbliżająca się do zera wiarygodność lidera opozycji nie pozostawia wątpliwości.

    Łatwość dostępu do zasobów archiwalnych TV i internetu, jak również pamięć Polaków działają jak zwierciadło i tenże lider, skonfrontowany z własnymi wypowiedziami i działaniami, sam sobie szkodzi. Całkiem jak bazyliszek ..

    Czy można więc oczekiwać nagłej zmiany strategii i przejścia do merytorycznej debaty?

    Co to, to nie! Już widzę jak Tusk ściera się na argumenty np. z Morawieckim na temat budżetu lub finansów publicznych. W życiu! Można się raczej spodziewać pogłębiania swoistej mimikry, której pierwsze przykłady można było dostrzec podczas kampanii prezydenckiej, kiedy to piarowcy Trzaskowskiego testowali technikę „kopiuj-wklej”czerpiąc garściami z programu Dudy.

    Jeśli w tej kampanii z Jarosława Kaczyńskiego robi się rusofila i zwolennika napływu muzułmańskich imigrantów, to można sobie wyobrazić wszystko. Nie zdziwię się oglądając nowy spot PO, w którym Donald Tusk wali pięścią w stół domagając się reparacji od skulonego ze strachu Webera.

    No, dobrze. Jeśli tym zabiegom tak blisko do absurdu i tak łatwo to dostrzec, to do kogo są kierowane? Do grupy intelektualnie leniwych fanatyków, którym można wmówić dosłownie wszystko?

    Nie do nich. W myśl przysłowia o łowieniu ryb w mętnej wodzie PO zarzuca sieć by złowić wyborców niezdecydowanych. Tych, którzy mogliby pomóc przebić sufit ze szkła coraz solidniej hartowanego. Tych, którzy czytają tylko tytuły czy paski na ekranach, nie wgłębiając się w umieszczaną pod nimi treść. Tych nieogarniętych …

    W tym sęk, że platformerscy macherzy od PR popełniają ciągle ten sam błąd: urojone poczucie wyższości nakazuje im zakładać, że większość Polaków to ci nieogarnięci.

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Podczas wycieczki po Warszawie pani pedagog zabrała klasę Łukaszka na zwiedzanie uniwersytetu. Pokazała im zajęcia praktyczne z praw reprodukcyjnych.
    - Nie chcemy już więcej uniwersytetu - jęczała dziewczynka, która zawsze odzywała się jako pierwsza, ale pani pedagog była nieprzejednana. Obejrzeli budynki, rozmawiali z osobami wykładającymi.
    - Żadnych dowcipów "moja mama też wykłada, ale towar na półki w sklepie" - zastrzegła pani pedagog.
    - Teraz to robią studenci - zauważył Łukaszek.
    Osoby studenckie przysłuchujące się tej rozmowie zaczęły płakać.
    - No i widzisz Hiobowski coś ty narobił - rzekła ponuro pani pedagog i pokazała jakiegoś studenta obok. - Doprowadziłeś chłopaka do płaczu.
    - Jestem kobietą - powiedział student i zaczął płakać jeszcze bardziej.
    - No tak - pani pedagog potarła czoło. - Chodźcie, zajrzymy jeszcze na zajęcia z kulturoznawstwa.
    I weszli. Grupa studentów czekała na wykładowcę, który się spóźniał, bo stał rowerem w korku. Wszyscy się grzecznie przywitali i pani pedagog poprosiła studentów:
    - Powiedzcie dlaczego wybraliście akurat ten kierunek.
    - Ech, pewno powiedzą, że od dziecka o tym marzyli - machnął ręką okularnik.
    No i się miło rozczarował, bo pierwsza studentka powiedziała:
    - Nie wiem jak inni, ale poszła na kulturoznawstwo tylko dlatego, że tu nie ma matematyki. Z matmy dostałam dwadzieścia pięć procent na maturze i to zamknęło przede drzwi na moją wymarzoną robotykę. Cholerny Czamysław-Przernek! To jego wina! To wina rządu! Wiele rzeczy w tym kraju to wina partii rządzącej! Wiecie o tym prawda?
    - Oczywiście - zadudnił Gruby Maciek. - Mój stary twierdzi ciągle tak mówi. Wczoraj powiedział, że to wina partii rządzącej, że rozlał herbatę na podłodze, potem w nią wszedł i jeszcze się wywalił.
    Zapadła niezręczna cisza.
    - A... Czego się właściwie uczycie? - przerwała je dziewczynka, która zawsze odzywała się jako pierwsza.
    - Gender - odezwał się drugi student, chwycił za kredę i podszedł do tablicy. - Jak zapewne wszyscy dobrze wiedzą mamy pięćdziesiąt sześć płci - napisał na tablicy liczbę 56. - Połowa z nich...
    - Chwileczkę! - przerwał mu Łukaszek. - Jedna z tych płci to osoby niebinarne, prawda?
    - Tak.
    - Czy taka płeć nie powinna liczyć się podwójnie? W końcu ich zaimki to liczba mnoga.
    - Właściwie racja - student poprawił 56 na 57. - Połowa z nich to w uproszczeniu model feministyczny...
    Student podniósł kredę, spojrzał na liczbę i się zatrzymał. Po czym powoli, bardzo powoli napisał "28".
    - To nie jest połowa - zauważyła pani pedagog.
    - Wiem! - krzyknął student i szybko starł drugą liczbę. Kilka razy przybliżał kredę do tablicy i ją cofał. Ręka zaczęła mu drżeć.
    - Może to jakoś inaczej zapisać - poddała pierwsza studentka.
    - Oczywiście! - zawołał radośnie okularnik z trzeciej ławki. - Można to pomnożyć przez zero przecinek dwadzieścia trzy!
    - I to da połowę? - student spojrzał na niego nieufnie. - Połowa to chyba zero przecinek pięć?
    - Tak, ma pan rację! Ależ dwa i trzy dają właśnie pięć! - cieszył się okularnik.
    Student zapisał "0,23 x 57 =" i się poddał.
    - Może tobie się uda - szepnął oddając kredę pierwszej studentce.
    - Miało nie być matematyki - dąsała się pierwsza studentka. - Poza tym wydaje mi się, że ta liczba nie dzieli się tak prosto przez dwa, bo jest nieparzysta
    - Wystarczy podzielić każdą cyfrę przez dwa i już - poddał Gruby Maciek.
    Studentka zapisała "57 : 2 =" i zauważyła:
    - Niby jak? I pięć jest nieparzyste i siedem jest nieparzyste!
    - Ma pani rację ale tylko częściowo - stwierdził Gruby Maciek. - Ta liczba składa się przecież z dwóch cyfr. A dwie nieparzyste dają parzystą. No? Dowiemy się wreszcie ile wynosi połowa płci?
    Studentka popatrzyła jeszcze chwilę na tablicę. Potem zaczęła głośno hiperwentylować. Rzuciła kredę i zaczęła płakać i kopać ścianę krzycząc, że nienawidzi matematyki, ministra, rządu i partii.
    Kiedy wychodzili z terenu uczelni pani pedagog powiedziała Łukaszkowi:
    - Ostatni raz Hiobowski byłeś na uniwersytecie.
    - Ma pani rację - niespodziewanie przyznał jej rację Łukaszek.
    - Jak to, Hiobowski, zgadzasz się ze mną? Nie zamierzasz iść na studia?
    - Zamierzam. Ale na Polibudę.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Rodzice Łukaszka wybrali się do znajomej mamy Łukaszka.
    - Ostatni raz jesteście tu u nas - zaszczebiotała znajoma.
    - I bardzo dobrze. I tak mieliśmy was za nadętych buców - tata Łukaszka wstał od stołu i rzekł do mamy Łukaszka:
    - Idziemy.
    Wstali.
    - Ależ nie, nie o to mi chodziło - znajoma machała rękami i rozpaczliwie starała się zatrzeć złe wrażenie. - Właśnie skończyliśmy z mężem budowę domu i wkrótce się przeprowadzamy!
    Mama Łukaszka siadła obok i sięgnęła po "Wiodący Tytuł Prasowy". Mąż znajomej kupował go codziennie. Trzy razy.
    - Tak, tak - ciągnęła dalej opowieść znajoma. - Osiemdziesiąt pięć procent dał nam bank. A piętnaście procent rodzice...
    - Przykro mi to mówić, ale nie zbudowaliście domu - przerwał jej brutalnie tata Łukaszka.
    Tym razem wstała znajoma.
    - Jak to?! - spytała strasznym głosem znajoma.
    - A tak to.
    - Przecież ten dom stoi!!
    - Ale to nie wy go zbudowaliście.
    - A kto?!
    - Bank i rodzice. Wasz wkład był zerowy. Przypisujecie sobie tylko cudze zasługi. Palcem nawet nie kiwnęliście, leniuchy!
    Znajoma się zagotowała.
    - Co pan mi tu gada?! A załatwienie tych pieniędzy?! A formalności?! A wybór działki, projektu?! A pozwolenie na budowę?! A wybór wykonawców, a pilnowanie, a załatwianie wszystkiego?! Słyszysz? - zwróciła się do mamy Łukaszka - co twój mąż za bzdury gada?
    - Nic nowego mi nie powiedziałaś - mama Łukaszka nie odrywała wzroku od gazety. - Tu mam jeszcze lepszą bzdurę. Otóż okazuje się, że dziś mija pięć lat od otwarcia tego pożal się Boże tunelu w Świnoujściu...
    - Boga nie ma - warknęła znajoma patrząc wyzywająco na tatę Łukaszka.
    - Pożal się Marks - replikował błyskawicznie tata Łukaszka.
    - ...tego pożal się Marks tunelu w Świnoujściu... - mama Łukaszka kontynuowała lekturę. - Jest to antyniemiecki tunel, który dzieli...
    - Łączy! - zaprotestował tata. - Łączy obie części miasta.
    - Ale dzieli ludzi - rzuciła znajoma. - Poza tym: żaden statek nim nie pływa.
    Zapadła cisza.
    - To przekop - sprostowała ostrożnie mama Łukaszka. - Na Mierzei Wiślanej.
    - Ale czy tym tunelem przepłynął jakiś statek? - znajoma się nie poddawał.
    - No nie.
    - No więc!
    Tata Łukaszka ukrył twarz w dłoniach.
    - A najlepsze jest to - mama Łukaszka zaczęła się śmiać - że rząd chwali się tą inwestycją zupełnie nie mając ku temu podstaw!
    - Rząd to wybudował - zauważył tata odejmując dłonie od twarzy.
    - Akurat tam wybudował! - mama Łukaszka plasnęła dłonią w stół. - Osiemdziesiąt pięć procent pieniędzy dała Unia Europejska, a piętnaście procent samorząd...- spojrzała zaniepokojona na znajomą. - Zofia? Co ci jest? Ty płaczesz?
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Danz  |  0
    Postawmy kilka tez. Po pierwsze był to pucz, czy raczej rokosz, na poważne a nie żadna pokazucha, inscenizacja czy maskirowka. Ofiary są realne, rosyjskie media informują nawet o 20 lotnikach sił rządowych, którzy stracili życie w związku z faktem, że zestrzelono ich samoloty czy śmigłowce bojowe. Sam Prigożin w jednym ze swych ostatnich wystąpień potwierdził fakt użycia przez buntowników systemów przeciwlotniczych Pancyr i zapowiedział wypłatę finansowych odszkodowań rodzinom poległych pilotów. To jeszcze nie musi o niczym świadczyć, ale większość, jeśli nie wszyscy rosyjscy analitycy są zdania, że o żadnej maskirowce nie ma mowy, choć nie przeczy to kolejnej tezie, że Prigozin mógł zostać wykorzystany i „użyty” przez innych, znacznie potężniejszych od niego graczy. Tatiana Stanovaya napisała wręcz, że celem Prigożina, który rozpoczął swą desperacką akcję nie było wcale zdobycie władzy a z pewnością nie obalenie Putina, ale wywołanie mniej ambitnych zmian, w kierownictwie resortu obrony. W światle tej narracji „kucharz Putina” został sprowokowany do swej desperackiej akcji bo zorientował się, że cała machina państwowa zaczęła działać przeciwko niemu, co mogłoby, gdyby nie reagował oznaczać to, że straci wszystko – i pozycję polityczną, i Grupę Wagnera i cały biznes, a niewykluczone, że i życie. Zaczął on działać i to już wywołało istotne skutki. Dlaczego?
    Całość tutaj: 
    https://wpolityce.pl/swiat/652286-w-rosji-zaczyna-sie-rozgrywka-o-wladze
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Danz  |  0

    Za dwa tygodnie w Wilnie spotkają się przywódcy 31 państw NATO, a to, co postanowią, będzie mieć decydujący wpływ na dalszy bieg wojny na Ukrainie.

    Jak do tej pory obserwujemy kakofonię niejasnych i nawzajem sprzecznych deklaracji kluczowych liderów, czego efektem jest wrażenie niezborności i zamętu tym większego, im bliżej daty 11 lipca. Po blisko półtora roku trwania w Europie wojny widać jak na dłoni, że zachodni sojusz nie ma żadnej pozytywnej strategii, rokującej bliższym czy dalszym, ale możliwym do przyjęcia dla Kijowa sposobem zakończenia działań wojennych. I nie ma już chyba nikogo jako tako realnie patrzącego na globalną politykę, kto by nie rozumiał dwóch fundamentalnych prawd na temat toczącej się wojny. Pierwszej, że trwające na dotychczasowym poziomie, a nawet w przypadku…

     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W obliczu niemieckich planów wojny z Polską, Naczelne Dowództwo WP opracowało w maju 1919 roku plan przeciwstawienia się agresji niemieckiej.
     
     
           Z niemieckich planów zdawał sobie z tego doskonale sprawę Naczelnik Państwa Józef Piłsudski. Poseł francuski w  Polsce Eugenie Pralin w  raporcie do centrali w  Paryżu wskazywał jednak, że Naczelnik Państwa i  jednocześnie Naczelny Wódz, Piłsudski, „nie przejmował się specjalnie machinacjami Niemców”.  W rzeczywistości jednak Piłsudski był gotów do czasowej rezygnacji z  realizacji swojej polityki wschodniej i  wycofania wojsk walczących na Białorusi i Wileńszczyźnie, wstrzymania polskiej ofensywy w  Galicji Wschodniej i  na Wołyniu, by obronić polską granicę zachodnią, nad której przebiegiem dyskutowano na pokojowej konferencji paryskiej.


           Sztab Generalny Naczelnego Dowództwa WP  15  maja 1919  roku w  piśmie do dowódcy Frontu Litewsko-Białoruskiego gen. Szeptyckiego jednoznacznie wskazywał, że „O ile siły nasze w najbliższym czasie wydatnie się nie zwiększą, ND WP liczy się z koniecznością opuszczenia w  razie wojny z  Niemcami ogromnej części zajętych obecnie terenów Litwy i Białorusi”.
     
     
           Naczelne Dowództwo WP  22 maja 1919  roku wydało dyrektywę o  utworzeniu frontu przeciwniemieckiego. Front ten określany jako superfront podzielony został na pięć frontów: Litewsko-Białoruski (gen. Stanisław Szeptycki), ciągnący się od linii demarkacyjnej z Litwą do granicy z Prusami Wschodnimi; Mazowiecki (gen. Emmanuel Massenet), skierowany przeciwko Prusom Wschodnim (zlikwidowany w  październiku 1919  roku); Wielkopolski (gen. Józef Dowbor-Muśnicki), obsadzający odcinek granicy przylegający do Wielkopolski (zlikwidowany 23 marca 1920  roku); Śląski (gen. Louis Pierre Modelon), broniący śląskiego odcinka frontu; Cieszyński (płk Franciszek Ksawery Latinik), rozlokowany na granicy w  rejonie Śląska Cieszyńskiego. Na kierunku przeciwniemieckim strona polska skoncentrowała 156-tysięczną armię złożoną z  formacji liniowych.
     
     
          Ponadto podjęto decyzję o  tworzeniu rezerwy podległej bezpośrednio Naczelnemu Wodzowi. W  jej skład weszła 7. DS z  armii gen. J. Hallera przetransportowana z  Francji do połowy czerwca 1919  roku, podobnie jak 6. DS z tej armii początkowo przewidziana dla Frontu Mazowieckiego, przybył z  nią także pułk czołgów. Na dowódcę rezerwowej grupy operacyjnej wyznaczony został gen. Aleksander Karnicki. Rezerwę stanowić miały też pojedyncze bataliony formowanej 10. DP dowodzone przez płk. Józefa Lewszeckiego. Do tych zadań przewidziano również formacje lotnictwa (faktycznie dwie eskadry przybyłe z  armią gen. J. Hallera).
     
     
          Przystąpiono także do budowy fortyfikacji polowych. Rozważano nawet pewne przygotowania do ewakuacji ludności i mienia. Ostatecznie strona polska wydzieliła do składu frontu przeciwniemieckiego 156 tys. wojsk liniowych i  około 14  tys. formacji rezerwowych ochotniczych.
     
     
          Przeciwnik dysponował ponaddwukrotną przewagą formacji regularnych i  pięciokrotną wśród ochotniczych. Niemcy musieli się jednak liczyć z  ofensywą wojsk sojuszniczych na ich zachodnich granicach.
     
     
          Ważną rolę w  opracowaniu planu przeciwstawienia się niemieckiej agresji grożącej Polsce wiosną 1919  roku odegrał szef Francuskiej Misji Wojskowej w Polsce gen. Paul Henrys. Generał Henrys dość trafnie przewidział liczebność oraz ześrodkowanie sił niemieckich szacowanych na około 300 tys. żołnierzy. Zakładał kilka wariantów działań najprawdopodobniej przyjętych przez Niemców: natarcie z  rejonu Pisz–Suwałki na Grodno, ofensywę zasadniczą wyprowadzoną z  rejonu Toruń–Działdowo (wprost na Warszawę lub na kierunku południowym dla odcięcia Wielkopolski), ofensywę wychodzącą z  Górnego Śląska (traktowana jako wspierająca działania prowadzone przeciwko Wielkopolsce lub by zająć Zagłębie Dąbrowskie). W  zależności od tych wariantów proponował odpowiednią kontrakcję ze strony Wojska Polskiego.
     
     
          Myślą przewodnią tego planu było doprowadzenie w  pierwszej fazie wojny do takiego położenia operacyjno-strategicznego, które umożliwiałoby zajęcie przez polskie siły zbrojne Prus Wschodnich oraz tzw. występu śląskiego, przy założeniu prowadzenia działań obronnych w  Wielkopolsce, na Pomorzu i  Górnym Śląsku. W  następnej fazie przewidywał on generalną ofensywę polsko-francuską na Berlin, by ostatecznie pokonać przeciwnika.
     
     
          Plan ten nie zyskał jednak uznania ze strony marsz. Focha, który za jego słabość uznawał brak obrony tych obszarów, które traktat wersalski przyznawał Polsce.
     
     
           Równocześnie 28 maja 1919 roku Piłsudski podpisał ogólną instrukcję do obrony granic polsko-niemieckich, która zakładał w  pierwszym etapie zmagań wojennych koncentrowanie uwagi na działaniach defensywnych, ale w  formie aktywnych uderzeń na wybrane zgrupowania przeciwnika. Liczono się z natarciem niemieckim na skrzydła Frontu Wielkopolskiego – w  tej sytuacji własne działania zaczepne prowadzone miały być wzdłuż lewego brzegu Wisły lub w  kierunku Sieradz–Wieruszów. W  wariancie natarcia niemieckiego z  pozycji Toruń–Mława miano je zablokować przez działania aktywne wykonywane przez Front Mazowiecki. Z  kolei 3 czerwca ukazała się kolejna instrukcja Naczelnego Dowództwa WP dotycząca obrony oraz linii wycofywania się Frontu Wielkopolskiego. Dopuszczano ewentualność częściowego opuszczenia Wielkopolski poprzez obsadzanie przez wojsko trzech kolejnych linii obronnych (pierwsza od Kcyni przez Wągrowiec do Obornik, druga – od Inowrocławia przez Gniezno– Ostrów Wielkopolski–Ostrzeszów do Wierszowa i  ostatnia – linia Prosny czy dawna granica przedrozbiorowa).
     
     
          Sytuacja była tak napięta, że 10 maja 1919 roku Rada Najwyższa Ententy rozważała kroki, jakie należałoby podjąć na wypadek wznowienia działań wojennych z  Niemcami. W  spotkaniu uczestniczył marsz. Foch i  jego szef sztabu gen. Maxime Weygand, którzy wskazywali, iż siły sprzymierzonych znajdujące się nad Renem liczące 40 dywizji piechoty i pięć dywizji kawalerii były gotowe do rozpoczęcia działań w  ciągu ośmiu dni od podjętej decyzji. Za główny cel ewentualnej ofensywy wojskowi uznali zajęcie siedziby rządu i  kierownictwa państwa niemieckiego – opanowanie Berlina i  Weimaru.
     
     
           Jednocześnie marsz. Foch zaproponował różne warianty ofensywy. Podjętym ustaleniom nadano duży wydźwięk propagandowy, szeroko informując w prasie o inspekcji wojsk prowadzonych przez marsz. Focha. Miała to być forma nacisku na kierownictwo Niemiec. Wyniki inspekcji zostały zreferowane przed Radą Najwyższą 19 maja, która uznała przygotowania do ewentualnej inwazji za wystarczające.
     
     
           Dla strony polskiej niepokojącą informacją był przewidywany czas trwania operacji alianckiej obliczany na trzy do czterech tygodni. Oznaczało to, że przez miesiąc ciężar walk spoczywał na Wojsku Polskim.
     
     
            W czerwcu 1919 roku Rada Najwyższa dwukrotnie zapraszała premiera Ignacego Jana Paderewskiego do zreferowania sytuacji na polsko-niemieckiej granicy. Wywiad polski donosił, że Niemcy zgromadzili na niej 350 tys. wojska.
     
     
            Największy kryzys mogący doprowadzić do wojny polsko-niemieckiej nastąpił po oficjalnym przekazaniu delegacji niemieckiej projektu traktatu wersalskiego, a  szczególnie po odrzuceniu 16 czerwca przez Ententę kontrpropozycji niemieckich w  sprawie warunków pokoju. Jednocześnie postawiono Niemcom ultimatum przyjęcia warunków do 21  czerwca (następnie nastąpiła prolongata o  dobę).
     
     
           Niemcy ogarnęła wielka fala protestów i  oburzenia, jeszcze silniejsza od tych mających miejsce po wręczeniu im projektu traktatu. Większość opinii publicznej optowała za ich odrzuceniem, a w przypadku Polski rozpoczęciem wojny.
     
     
            W tym czasie mnożyły się incydenty na linii demarkacyjnej. Kierownictwo powstania wielkopolskiego ogłosiło stan wyjątkowy na całym podległym mu obszarze, zniesiony 9 lipca 1919 roku.
     
     
            Jednym z  głośniejszych incydentów sprowokowanych przez Niemców było wysadzenie przez nich 7 czerwca mostu kolejowego między Lesznem a  Kąkolewem, co zablokowało czasowo transport armii gen. J. Hallera. W okolicy Wieruszowa Niemcy starali się prowokować Polaków, by uzyskać pretekst dla własnych działań odwetowych. 23 czerwca 1919  roku Niemcy nie tylko ostrzelali ogniem artyleryjskim miasto, ale zaatakowała go piechota z formacji Grenzschutzu. Spłonęło około 130 budynków, w tym 50 domów mieszkalnych. Ludność w  popłochu opuściła miasto. Polski kontratak przeprowadzony przez 167. rezerwowy bytomski pułk piechoty wyparł przeciwnika z  miasta.
     
     
           Szczególnie napięta sytuacja powstała na zachodniej granicy Wielkopolski. Niemcy prowadzili tam intensywny ostrzał także artyleryjski. Tylko w dniach 22–28 czerwca 1919 roku zginęło 20 polskich żołnierzy, 28 zostało rannych, a 14 trafiło do niewoli.
     
     
           Przywódcy Ententy liczyli jednak na rozwagę rządu postawionego praktycznie w beznadziejnej sytuacji w wypadku uruchomienia planu marsz. Focha marszu na stolicę Niemiec.
     
     
          Zanim to nastąpiło, 17 czerwca odbyła się narada w  Naczelnym Dowództwie w  Kołobrzegu. O ile gen. Groener ostrzegał przed niedocenianiem gotowości wojsk podległych marsz. Fochowi do uderzenia na Niemcy, a  jednocześnie brakiem własnych możliwości przeciwstawienia się alianckiej ofensywie, to  nacjonaliści pruscy skupieni wokół płk. Reinhardta nawoływali do odrzucenia traktatu. Nastąpiła dymisja rządu. Zbuntowani żołnierze dokonali próby zajęcia siedziby rządu. Płk. Reinhardt zwołał do Weimaru naradę wojenną, licząc na poparcie jego stanowiska użycia siły. Zdecydowanym oponentem takiego rozwiązania był gen. Groener oraz dowódcy z zachodnio-południowych Niemiec, czyli ziem zagrożonych ofensywą aliancką. Przełomowym okazało się wystąpienie komisarza Rzeszy na Śląsk Otto Hörsinga, który zażądał od wojskowych całkowitego podporządkowania się rozkazom rządu. Stanowiło to ogromne zaskoczenie, bowiem był uważany za czołowego rzecznika Oststaatu. Narada nie zakończyła się decyzją w  sprawie rozpoczęcia samodzielnej ofensywy wojskowej na wschodzie. Powołany nowy gabinet z  premierem Gustavem Bauerem zadecydował o przyjęciu ultimatum Ententy.
     
     
          Pod koniec czerwca 1919  roku front przeciwniemiecki został oficjalnie rozwiązany, ale nadal na granicy z Niemcami znajdowały się znaczne siły polskie, funkcjonujące jako front zachodni. Dopiero 13 marca 1920  roku ukazał się rozkaz Sztabu Generalnego Naczelnego Dowództwa WP o reorganizacji frontu wschodniego i likwidacji frontu zachodniego.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    P. Łossowski - Między wojną a pokojem. Niemieckie zamysły wojenne na wschodzie w obliczu traktatu wersalskiego marzec–czerwiec 1919 roku
     
     
    L. Wyszczelski – Mińsk 1919
     
     
    N. Davies -  Orzeł biały, czerwona gwiazda. Wojna polsko-bolszewicka 1919–1920
     
     
    M. Wrzosek - Wojsko Polskie i operacje wojenne lat 1918–1921
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Niemcy nie chcieli pogodzić się z restrykcjami nałożonymi na nie przez zwycięską koalicję Ententy w traktacie wersalskim.
     
     
         Zanim nastąpiły decyzje mocarstw narzucające Niemcom traktat pokojowy, wcześniej wręczono im projekt takiego traktatu, zawierający także rozstrzygnięcia terytorialne. Berlin czynił wiele, by nie dopuścić do ich przyjęcia, łącznie z groźbą użycia siły zbrojnej.
     
     
         O  ile Niemcy pogodzili się z faktem, że nie są zdolni do stawiania oporu militarnego na froncie zachodnim, to wiele czynili, by wykazać, że może dojść do wojny na wschodzie, w  tym z  Polską – żeby bronić terytoriów, które mieli zwrócić na podstawie traktatu wersalskiego.
     
     
         W tej sytuacji zagrożenie Polski wojną z  Niemcami spotęgowało się w  pierwszej połowie 1919  roku, wraz z  oburzeniem, jakie w  Niemczech wywoływały informacje napływające z  Paryża o  zapisach przygotowywanego przez mocarstwa zachodnie traktatu pokojowego.
     
     
        Już wcześniej, po chwilowym szoku, jakim było zwycięskie dla Wielkopolan powstanie, Niemcy planowali zdławić je poprzez działania militarne. Przygotowano plan przeprowadzenia dwóch wielkich ofensyw wychodzących z północy i  południa z  zamiarem przecięcia Wielkopolski na dwie części i  okrążenia wojsk powstańczych. Dowodzenie tą operacją przejął gen.  Otton von Below.
     
     
         Skoncentrowane wojska niemieckie podzielone zostały na zgrupowanie północne i  południowe. Północne miało prowadzić natarcie z  rejonu Torunia i Bydgoszczy skierowane na Szubin i Żnin i w dalszej kolejności na Gniezno. Zgrupowanie południowe dowodzone przez gen. Kurta vom dem Bornego nacierać miało od strony Rawicza i Milicza na Krotoszyn i Jarocin. Obydwa zgrupowania według planów niemieckich miały doprowadzić do zamknięcia okrążenia powstańców w  rejonie Gniezna. Uderzenie pomocnicze Niemcy zamierzali prowadzić od zachodu z podstaw wyjściowych od Wschowy i Leszna na Kościan i Śrem oraz z Międzychodu na Chodzież, Budzyń i Rogoźno.
     
     
         Ostatecznie zamiast planowanego dwustronnego natarcia od południa i północy Niemcy poprzestali na próbach ataku na drugim kierunku, i  to tylko do czasu zatrzymania jego ofensywy. 16 lutego 1919  roku mocarstwa zachodnie podpisały z Niemcami w Trewirze nowy rozejm, wprowadzając do niego klauzulę zabraniającą im wszelkich działań ofensywnych przeciwko Polakom w  Wielkopolsce. Ogromną rolę w  narzuceniu Niemcom tych warunków odegrał dowódca wojsk sprzymierzonych marsz. Ferdynand Foch.
     
     
         Ustabilizowało to częściowo sytuację na granicy polsko-niemieckiej, ale nadal był to „gorący” teren, gdzie dochodziło do bardzo wielu niemieckich prowokacji, pojawiały się także ofiary w toczonych potyczkach i  starciach. Do szczególnie groźnych incydentów zaliczyć należy ostrzelanie ogniem artyleryjskim i  z  broni maszynowej 25 kwietnia 1919 roku miasteczka Wieruszów, w trakcie którego zginęło 13 cywilów, a 47 zostało ciężko rannych. Ponadto zabity został jeden żołnierz polski oraz kilku rannych.
     
     
         Niemcy nie stracili jednak nadziei na odzyskanie Wielkopolski nawet po wręczeniu im 7 maja 1919 roku projektu traktatu wersalskiego. Przygotowywali plany operacyjne zakładające opanowanie tej dzielnicy. Planowali zrealizować ten cel w ramach wojny z Polską przez jednoczesne uderzenie zgrupowań wyprowadzanych z  Prus Wschodnich, Pomorza Zachodniego i  Dolnego Śląska w  kierunku na Warszawę. Operacja miała nosić kryptonim „Wiosenne Słońce”.
     
     
         W celu zabezpieczenia się przed ewentualną ofensywą niemiecką na Wielkopolskę kierownictwo powstania 25 maja 1919  roku potajemnie przekazało Armię Wielkopolską pod dowództwo Wojska Polskiego. Naczelne Dowództwo WP oraz rząd i  sejm zdając sobie sprawę z  zagrożenia, jakie dla odradzającego się państwa polskiego stanowił rewizjonizm niemiecki, rozpatrywano oddanie Wojska Polskiego pod dowództwo marsz. Focha jako głównodowodzącego wojsk sprzymierzonych. Zainicjowała to uchwała sejmowa z 29 marca 1919  roku, a  23 kwietnia Rada Ministrów upoważniła kierownictwo Wojska Polskiego do podpisania układu o  przekazaniu dowództwa marsz. Fochowi. Formalna umowa między rządem polskim a rządami państw sprzymierzonych i stowarzyszonych zawarta została 14 czerwca 1919 roku.
     
     
         Z  pewnością ostudziło to wojownicze nastroje Berlina. Niemcy do podpisania  traktatu wersalskiego całkowicie nastawione były na możliwość prowadzenia działań militarnych na wschodzie, w  tym wypadku głównie z  Polską, ale także zachowanie swych wpływów w państwach bałtyckich.
     
     
         Na czele niemieckich sił zbrojnych stało Naczelne Dowództwo z  siedzibą w  Kołobrzegu kierowane przez feldmarszałka Paula von Hindenburga i  pierwszego kwatermistrza generalnego (odpowiednik szefa sztabu) gen. Wilhelma Groenera, które sprawowało zwierzchność nad dwoma dowództwami operacyjnymi (sztaby armii): Armeeoberkommando Nord w  Bartoszycach na czele z  gen. Ferdynandem von Quasim (szef sztabu gen. Hans von Seeckt, następnie płk Wilhelm Heye) i  Armeeoberkommando Süd we Wrocławiu kierowane przez gen. Kurta von dem Bornego (szef sztabu gen.Fritz von Lossberg). Wspierane były przez stacjonujące w  Berlinie Zentrale Grenzschutz Ost kierowane przez szefa sztabu mjr. Wilhelma von Willisena. Zadaniem tego ostatniego dowództwa było formowanie zmilitaryzowanych formacji ochotniczych, tzw. Freikorps. Te z  nich, które przeznaczone zostały do działań na wschodzie, posługiwały się nazwą Grenzschutz.
     
     
         Ważną rolę w  niemieckim systemie kierowania siłami zbrojnymi odgrywali też odpowiedzialny w  rządzie niemieckim za wojsko ówczesny minister wojny Gustav Noske oraz pruski minister wojny płk Walter Reinhardt.
     
     
         Siły niemieckie, które mogły być użyte do działań wojennych na wschodzie, wiosną 1919 roku zdecydowanie przewyższały polskie możliwości bojowe liczebnością i  uzbrojeniem, nawet bez uwzględnienia ich militarnego zaangażowania w  wojnie z  Ukraińcami oraz w  niewypowiedzianej wojnie z  bolszewicką Rosją.
     
     
         12 maja 1919 roku sprawie traktatu pokojowego poświęcone zostało uroczyste posiedzenie parlamentu niemieckiego, którego konkluzja była jednoznaczna: „Taki pokój nie może być przyjęty”. Dwa dni wcześniej doszło do tajnej narady z  udziałem premiera Philippa Scheidemanna, ministra wojny Noskego, gen. Groenera, płk  Heyego oraz przedstawicieli krajów związkowych, by wypracować stanowiska na wypadek odrzucenia warunków pokoju. Przeważały opinie o konieczności wojny z Polską przy wykorzystaniu współpracy z Rosją bolszewicką. Buntowały się  prowincje zagrożone uszczupleniami terytorialnymi. Coraz silniejsze były głosy postulujące utworzenie niemieckiego państwa wschodniego – Oststaat – uniezależnionego od rządu centralnego, zdolnego do prowadzenia samodzielnej wojny z  Polską o  zachowanie „niemieckich ziem”, które miały być utracone na rzecz Polski.
     
     
         W  armii niemieckiej panował duży ferment. O  ile gen. Groener zdawał się zachowywać realistycznie, o tyle pruski minister wojny płk Reinhardt prezentował nieustępliwe stanowisko w sprawie odrzucenia projektu traktatu wersalskiego. Intensywnie werbowano ochotników do wojska. Pracę wznowiły zakłady produkcji broni i  amunicji. Na wojsko w  czerwcu 1919  roku przeznaczono około 60% wydatków budżetowych państwa. Trwała akcja propagandowego przygotowania społeczeństwa do wojny. Na wschodnich granicach Niemiec planowano w  maju 1919  roku ześrodkować 240 tys. żołnierzy i  60 tys. uzbrojonych rezerwistów. Tylko w  pasie Bydgoszcz–Toruń–Brodnica na początku czerwca skoncentrowano 8–10 dywizji piechoty. Na Pomorzu utworzona została grupa operacyjna dowodzona przez gen. Otto von Belowa. Zapanowała psychoza wojenna.
     
     
          Według kierownictwa armii niemieckiej ich działania militarne prowadzone na wschodzie miały z jednej strony w  pewnym stopniu rekompensować niepowodzenia doznane na zachodzie, z  drugiej obronić niemiecki stan posiadania na ziemiach wchodzących w  skład cesarskich Niemiec przed rozpoczęciem I  wojny światowej. Te przekonania miały źródło w  nacjonalistycznie nastawionych elitach politycznych. Była to sytuacja szczególnie groźna dla Polski.
     
     
     
    CDN.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Ciałopozytywność jako koncepcja jest dla mnie bezpośrednio groźna. Lekarz nie może się obawiać powiedzieć: „panie Smoku, pan jesteś spasiony, musisz się odchudzić”. Tymczasem skutkiem ciałopozytywności jest sterroryzowanie lekarzy, obawiających się spasionych. Subiektywnie mogą mieć rację, bo odchudzanie wiąże się z cierpieniem: trzeba ćwiczyć na siłowni, albo chodzić, albo jeździć na rowerze. Przede wszystkim trzeba ograniczyć przyjmowanie do paszczy, w odpowiednich porach jeść. I dietę stosować. W tej sytuacji nieograniczone przyjmowanie do paszczy może dawać lepsze samopoczucie niż zmaganie się z sobą. Ludność Ziemi przebiła ostatnio 8 miliardów więc ludzi jest dużo, więc nie jest problemem śmiertelność ulanych. Żadna śmiertelność nie jest problemem, można wybić połowę, 4 miliardy i zostanie dość.

    Ciałopozytywność przy tym jest ruchem kobiecym. Kobiety nie biorą odpowiedzialności za to co robią, mężczyźni zaś albo idą na siłownię, albo akceptują cielsko. Dodatkowo wrodzona skłonność do atencji sprawia, że odrzucenie społeczne jest potwornym przeżyciem. Facet zaś może mieć na to wytrąbione. Przy czym nie opowiadajcie o chorobach, bo chorą może być co najwyżej jedna. Reszta jest chora na nieokiełznane pakowanie do paszczy.

    Piszę to w kontekście debaty o wokizmie, o której wspominałem [1]. Panie tam występujące: Katarzyna Szumlewicz i Kaya Szulczewska skarżą się na skancelowanie. Widać tu jak potrzebny jest podręcznik Historia i teraźniejszość. Gdyby się z nim zaznajomiły to wiedziałaby jak to działa. Dobrowolnie przyjęły opcję lewicową i powinny świadomie liczyć się z konsekwencjami: rewolucja weszła na następny etap i teraz prawa kobiety w ogóle są passe. Jeśli jesteś naiwny i wierzysz w przekaz poprzedniego etapu to cię wykończą, czyli skancelują. Przecież odtwarza się to, co było u nas. Dlatego wokizm jest naturalnym wyborem dla utożsamiających się z utrwalaczami: partyjniakami, ubekami, itp. komuchami. Ich środowisko w kolejnym pokoleniu z radością przejmie wokizm, bo jest to podbudowa ideowa i usprawiedliwienie ich postawy: zamiłowania do zamordyzmu, terroru i wszelakiego występku. Lewaki z podcastu Dwie Lewe Ręce opisują obecne ekscesy, zobaczycie że ich też skancelują.

    https://youtu.be/LGKRj_Qm75U

     

    Lewica działa w ten sposób i nie ma się tu co dziwić. Najbardziej klarownym zobrazowaniem jest tu wykańczanie kolejnych grup za Stalina. Wywoływanie głodu w owym czasie. Ale po 2 Wojnie u nas też się działo. Trzeba tu zbudować szeroki obraz analogii.

    W każdym bądź razie powinny zrozumieć, że same sobie są winne i same się zaorały popierając lewicę, która je zadusza, bo taki jest porządek rzeczy. A Zybertowicz z Ziemkiewiczem z atencją do nich. No nie ma ona sensu bo skancelowanie ich nie czyni działalności której prowadzą mniej szkodliwą.

    Przypisy:

    1- https://youtu.be/Jn7BNZWx6wg

     

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Czerwiec. Koniec roku szkolnego. Nauczyciele prześcigają się w pomysłach co tu robić żeby nie robić i nie wystawiać ocen, które już są ustalone na koniec roku. Jest to złoty sezon na wycieczki. Pani pedagog zabrała klasę Łukaszka do Warszawy.
    - Co będziemy zwiedzać? - spytała dziewczynka, która zawsze odzywała się jako pierwsza.
    - Nic nie będziemy zwiedzać - burknęła pani pedagog.
    - Nic nie będziemy robić? - zdziwił się okularnik z trzeciej ławki.
    - Tego nie powiedziałam. Będziemy bardzo aktywni - i pani pedagog uśmiechnęła się szeroko.
    Po dojeździe do stolicy pani pedagog szybko sprawdziła w aplikacje jakie jeszcze demonstracje są w trakcie i postanowiła, że szybko dołączą do kończącej się właśnie manifestacji osób LGBT.
    - Ale ja bym najpierw musiał... - zadudnił Gruby Maciek i wyjaśnił, ze musi do toalety.
    Pani pedagog przesunęła ręką po twarzy i powiedziała, że powinny być jakieś tuż obok trasy demonstracji.
    I poszli.
    Rzeczywiście. Toalety były. Do żeńskiej była długa kolejka, do męskiej praktycznie nikt nie czekał. Ledwo ktoś opuścił ustronny przybytek Gruby Maciek zaraz wbił się do środka.
    Reszta klasy z nudów przyglądał się kolejce do żeńskiej ubikacji. Stały w niej osoby trzymające transparenty, można więc było przypuszczać, że przed chwilą brały udział w kończącym się właśnie marszu. Ku swojemu zdumieniu i rozbawieniu zauważyli, że do żeńskiej toalety czeka jakiś mężczyzna.
    - Jakiej jesteś dziś płci? - zapytał go Łukaszek.
    - Jestem transkobietą - odparł basem pan. - Widzisz chłopcze, dla ciebie czyjaś płeć to płytki żart, radosny rechot, chwila rozbawienia. Dla mnie to było wiele lat dochodzenia do własnej tożsamości. Wbrew rodzinie, środowisku, znajomym. Krok po kroku dochodziłem do tego, że moje ciało nie pasuje do tego kim się czuję. I nie, nie tak jak mówią twoi prawicowi idole siejący pogardę i śmiech do takich jak ja, ja nie zmieniam płci z dnia na dzień.
    I pan tak mówił jeszcze przez chwilę, a mówiąc przestępował przestępował z nogi na nogę i kiwał się rytmicznie.
    - Brawo! Piękne! - zaklaskała wzruszona pani pedagog i zwróciła się do Łukaszka:
    - I co Hiobowski, głupio ci teraz?
    Łukaszek nie zdążył nic odpowiedzieć, bo oto otworzyły się drzwi i wyszedł Gruby Maciek.
    - Już? Tak? - upewniała się pani pedagog i zakomenderowała:
    - Idziemy!
    - Przecież przed chwilą przyszliście i już idziecie? - zdumiał się przestępujący z nogi na nogę pan.
    - No już, bo do męskiej ubikacji nie ma kolejki - wyjaśniła pani pedagog.
    Pan poprzestępował jeszcze chwilę, oszacował wzrokiem kolejkę przed sobą, po czym machnął ręką, wyszedł z ogonka i ruszył w stronę drugich drzwi mówiąc do pani pedagog:
    - A niech tam, dzisiaj jednak jestem mężczyzną.
    5
    5 (1)

Strony